Śmiem twierdzić, że polski KuroFaiowy fandom nie spotkał się z czymś równie głupim, co poniższy fik ;3
Na tej głębokości sztorm był praktycznie nieodczuwalny - szalejąca na powierzchni burza powoli się uspokajała. To bardzo dobrze się składało, bo nadchodził wieczór, a wieczorem bydlaki wyruszały na żer złożony ze zdezorientowanych niepogodą ławic. Niczego tak bardzo nie pragnął w tej chwili, jak uczynienie ginącego gatunku rekinów, jeszcze bardziej zagrożonym. Wątpił, by te debilowate bryły rybiego tłuszczu kiedykolwiek nauczyły się, że nie należy atakować istot, z których każda oprócz ogona, posiada także dwa sprawne ramiona i rozum nie mniej imponujący niż sucholubne dwunogi. Po co niwelował rekiny? Dla rozrywki, poniekąd dość ekstremalnej. Nie uznawał tego za okrucieństwo, te ścierwa nie zasługiwały na lepszy los. Jako jedyne stworzenia morskie, nękały jego ród od powstania świata z bezlitosną, morderczą częstotliwością.
Dlatego odwdzięczał im się z nawiązką. Walczyli na równych szansach – one posiadały szeregi ohydnie ostrych zębów, on – ciężki, zaśniedziały, ale wciąż ostry sztylet, idealny do rozcinania białych, miękkich brzuchów. Zwykle nie musiał nawet wyciągać go z prowizorycznej rzemiennej pochwy, opasającej biceps. Uwielbiał moment, kiedy trzymał w żelaznym chwycie ogromne szczęki i powoli, acz nieuchronnie otwierał je coraz szerzej i szerzej, a lśniące, szare cielsko miotało się konwulsyjnie, nie mogąc nic na to poradzić. Ten moment, kiedy w bezrozumnych, czarnych ślepiach błyskała iskierka inteligencji, nagłe zrozumienie, że oto nadchodzi koniec. Ciche chrup! kręgosłupa i pechowy osobnik trafiał do rekinich zaświatów.
Ha, miał dziś szczęście! Dostrzegł obrzydliwie znajomy kształt kilkanaście metrów od siebie. Ryba najprawdopodobniej posiadała zapędy masochistyczne, bo pruła ku powierzchni, gdzie wciąż przewalały się rozszalałe fale.. Ruszył powoli w jego kierunku, by przeżyć chwilę zawodu, kiedy spostrzegł, że się pomylił - miast srebrzystego olbrzyma, miał przed sobą jego kuzyna o groteskowym łbie. Nie należy wybrzydzać, te bywały równie upierdliwe, co ludojady. Zatrzymał się zaniepokojony. Tylko nie to… ryba spieszyła do łatwego posiłku.
Topielec.
W swoim życiu niejednokrotnie widział utopionych ludzi – widok nie napawał go satysfakcją, nienawiścią, ani tym bardziej, współczuciem. Taka była kolej rzeczy. Codzienna walka o przetrwanie. Nikt nie zapraszał ich do mórz i oceanów. Tyle, że… nie lubił tego widoku. Strzępy materiału unoszące się wokół ich bezwładnych ciał, nienaturalna bladość skóry i puste, śliskie, niemalże dotykalne, spojrzenie niewidzących oczu. Wzdrygnął się ze wstrętem. Nie będzie patrzył, jak drapieżnik zabiera się do dzieła. Ryba krążyła wokół ciała, niepewna co począć dalej. Zbyt głodna, by zostawić je w spokoju i zbyt tchórzliwa, by decydować się na natychmiastowy atak. Rzucił jej ostatnie spojrzenie - trafiła jej się nie tylko kolacja, ale i ocalenie od niechybnej śmierci. Rekin gwałtownie skręcił, wystraszony nagłym ruchem. Domniemany topielec poruszył ręką. Uniósł ją do gardła, a z jego otwartych ust uniosła się chmura bąbelków.
Człowiek żyje.
Nie. Będzie udawał, że tego nie widział.
Ród nie ma obowiązku ratować ich życia. Ba, nie jest to popieranie. Krąg życia, śmierć i narodziny, i inne tego typu brednie. Nie należy się w to wtrącać.
Ale wszyscy i tak wiedzieli, że w klanie znajdują się ci, którzy uratowali życie dwunogom. Nie byli z tego dumni, nigdy nie podejmowali tego tematu. Jednym z nich był jego własnym ojciec. Wygadał się synowi, tylko dlatego, że nie potrafił zwierzyć się nikomu innemu. Nikomu ze starszyzny, żadnemu wojownikowi, ani nawet własnej żonie.
To było dawno, naprawdę dawno, kiedy traktowano go jeszcze jak głupiutki narybek, który dopiero uczy się życia. Podświadomość zachowała jednak każde wypowiedziane przez ojca słowo.
- Młody, widziałeś kiedykolwiek człowieka?
- Nie. Jeszcze nie – był zbyt zajęty ześlizgiwaniem się po ogonie taty, by zdziwić się pytaniem – Byłem na powierzchni tylko raz. I tylko na chwilkę. Ale widziałem, em… jak to się…
- Plażę?
- Ehe!
- No tak…- uchwycił coś na kształt zmieszania w tym stwierdzeniu – A chcesz poznać sekret?
- Jaki sekret? – rozszerzył oczy w zdumieniu.
Ojciec usadził go na sobie. Spojrzał poważnie w pucułowatą buźkę swojego jedynego syna.
- Sekret między tobą, a mną. O ludziach. Tylko między tobą, a mną – powtórzył z naciskiem.
- Dlaczego nie mogę mówić o tym innym?
- Bo tata… tata tego nie chce…
- Nawet mamie?
- Nawet mamie – skrzywił się, jakby jego autorytet właśnie się zawalił – Obiecujesz?
- Obiecuję!
- To męska obietnica, jasne?
- Jasne! – zapewnił gorąco.
- Wspaniale – ojciec uśmiechnął się lekko – To było zanim się narodziłeś. Zanim twoja mama postanowiła mnie wybrać, a ja…
- Aż tak dawno?
- Nie przesadzaj! I nie przerywaj, bo nic ci nie opowiem.
Kiwnął głową, zbyt przejęty by zapewnić, że będzie cicho.
- Słońce zachodziło. Terytorium było czyste, więc miałem już wracać do osady, kiedy… Zobaczyłem tonący statek. Łajba nie była duża, więc pewnie…Matka mówiła ci o statkach? Dobra. Byłem zbyt młody i głupi, żeby się bać, dlatego podpłynąłem bliżej. Wokół dryfowały strzępy uszkodzonego statku, kawałki drewna, tkaniny… A razem z nimi człowiek. Ludzka samica, długie włosy zakrywały jej twarz. Próbowała płynąć. Nieudolnie szarpała się w miejscu, jej ruchy hamowało przedziwne, falbaniaste ubranie i fakt, że ściska kurczowo jakiś tobołek. Wokół niej unosiła się czerwona chmura, musiała być ranna…
Spojrzał na syna z niepokojem.
- Nie boisz się?
- Nie.
- Wcale?
- Wcale, wcale.
Pogłaskał go po włosach i wrócił do opowiadania.
- Zbliżyłem się jeszcze bardziej, teraz nigdy bym się na to nie zdecydował. Przyjrzałem się zawiniątku i zrozumiałem. Kobieta nie walczyła tylko o swoje życie. Ale i o życie swojego maleńkiego potomka. Bez namysłu chwyciłem ją i wyciągnąłem na powierzchnię. Wyobrażam sobie jak bardzo musiała być przerażona, kiedy wreszcie udało nam się dotrzeć na ląd. Leżała na plecach, obejmujący swoje młode i z trudem chwytała powietrze. Krew barwiła piasek, mdliło mnie od jej żelaznego smrodu. Wysunąłem dziecko z ramion kobiety. Zdziwiłem się, że mi na to pozwoliła. Położyłem je obok niej, nie łudząc się, że mały przeżył. I nagle szczenię zmarszczyło się, zakrztusiło i zaczęło się drzeć. Kobieta odwróciła głowę, spojrzała na nie z miłością i ulgą. Uśmiechnęła się. Przeniosła wzrok na mnie - pamiętam jej oczy, szare jak burzowe chmury - wybełkotała coś po swojemu i…
- I co? – słuchał z zapartym tchem.
- I koniec. Byłem na nią wściekły. Narażałem własne życie, poszanowanie w klanie, tylko po to, żeby umarła chwilę po wyciągnięciu na brzeg. Szczenię wciąż się darło. Pruło się tak piskliwie, aż rozbolała mnie głowa. Dźwięk był nie do wytrzymania. Przez chwilę, pożałowałem tego wszystkiego. Pomyślałem, że to wszystko było na nic, bo i tak zaraz rozszarpię mu gardło, żeby tylko zamilkło – dotarło do niego, że odsłonił kły i zaraz się zreflektował – Nie bój się, młody, nic takiego nie zrobiłem… Ściemniło się. Plaża była dzika, kompletnie opustoszała. Dziecko nie przeżyłoby nocy, gdybym je zostawił. Zostałem z nim, pierwszy i jedyny raz, nie wracając na noc do naszej rodziny. Znalazłem jakiś materiał… oni nazywają to chyba kocem. Był wilgotny, ale nie mogłem nic na to poradzić. Oderwałem kawałek i zasłoniłem nim twarz kobiety. W resztę zawinąłem małego smroda. Przypominał kokon albo jakieś jajo. Bardzo głośne jajo.
- Skąd wiedziałeś co zrobić?
- Prawie-ojcowskie przeczucie.
- To dlaczego mu nie zaśpiewałeś?
- Ile razy mam ci to powtarzać? – trzepnął go lekką w ucho – Oni nas nie słyszą. Nieważne, jaką posiadają wiedzę, ile mają lat i jaka pogoda panuje na powierzchni. Porozumiewają się inaczej niż my, inaczej też słyszą. A co by było, gdybym zaczął śpiewać, a on rozdarłby się jeszcze bardziej? Albo, co gorsza, gdyby mózg wypłynął mu uszami?
Uśmiechnął się złośliwie na widok przerażonej miny swojego pierworodnego.
- J-jak to uszami…?
- Żartowałem! Nie powtarzaj tego matce, bo mnie zabije za opowiadanie ci głupot. Wracając do historii: przytuliłem małego do ciała kobiety, licząc, że jej zapach i ciepło go uspokoją. Nie pomogło. Darł się tak, jakby od tego zależało jego życie. Zdesperowany zrobiłem pierwszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy – zacząłem go kołysać. Kwilił coraz ciszej, aż nastała cudowna cisza.
- To oni też czują morze? – zapytał malec, bujając się znacząco na boki.
- Nie wiem. Może mają to gdzieś zapisane w trzewiach… może to instynkt? Ogólnie za wodą nie przepadają, bo w środku nocy zaczął padać deszcz i szczeniak znów zaczął pochlipywać, Musiałem zasłonić go… jakby to ująć… własnym ciałem. Byłem wykończony, coraz trudniej mi się oddychało, nie spałem ani minuty, a temperatura spadła o dobre kilka stopni. Mały zlizywał krople słodkiej wody i pokasływał. Bałem się, że umrze. Bałem się o istotę, której kompletnie nie znałem, która drażniła mnie swoją wonią i bezużytecznością. W końcu zasnąłem. Obudziły mnie kłujące promienie słońca i ból w okolicach głowy. Gówniarz obudził się wcześniej i szarpał mnie za włosy – ojciec pogłaskał swoją długą, lśniącą kitkę – Warknąłem, myśląc, że się przestraszy i przestanie. A gdzie tam. Otworzył gębę, ukazując wstrętnie różowe, bezzębne podniebienie i zaczął skrzeczeć.
- Skrzeczeć? – powtórzył, nie rozumiejąc.
- Oni… wydają taki specyficzny dźwięk, kiedy są szczęśliwi. Brzmi jak skrzeczenie. Szczeniak stracił matkę, sam omal nie utonął. Był zziębnięty i najprawdopodobniej bardzo głodny. A i tak się cieszył. I wiesz co, młody? Ja też byłem szczęśliwy, że słyszę u niego ten irytujący dźwięk. Za chwilę usłyszałem również inne zbliżające się, ludzkie głosy. Wróciłem do morza, obserwując go z bezpiecznej odległości. Znalazła go dwójka ludzi. Patrzyłem jak ostrożnie badają ciało kobiety i biorą smroda na ręce. Odpłynąłem dopiero, kiedy upewniłem się, że jest bezpieczny. Czułem, że to początek jakiejś przedziwnej więzi, która nie wygaśnie, ani nie pozwoli mi o nim zapomnieć do końca mojego życia. A teraz… nie mam pewności, czy jeszcze żyje, już nigdy więcej go nie zobaczyłem.
Milczał przez chwilę.
- Niewiele z tego zrozumiałeś, co, synu? – ojciec pochylił się i otarł z czułością o włosy swojego małego odbicia – Nie wiem, czy powinienem ci to mówić, ale... zapamiętaj: jeśli będziesz mieć szansę, nie zmarnuj jej.
Czy właśnie teraz nadeszła ta szansa? Nie był pewien, czy chce go ratować. Nie czuł niczego. Żadnego poczucia obowiązku, żadnego przeczucia.
Ten rekin pożre go żywcem.
Zdecydował.
Rekin oberwał między ślepa. I jeszcze raz. Bydlę zwiało tak szybko, że aż miło było popatrzeć. Czas zająć się człowiekiem. Był ubrany w jakiś płaszcz, utrudniał uchwycenie, bo ręce ślizgały się po materiale. Wyszarpnął sztylet i ostrożnie przeciął odzież na całej długości. Płaszcz zamigotał żółcią, nim opadł w czarną otchłań. A teraz prędko na powierzchnię. Kiedyś słyszał plotki powtarzane szeptem, że nie można wyciągać ich zbyt szybko. Że ludzkie organizmy nie wytrzymują tej zmiany ciśnień, do której podwodny ród był przyzwyczajony. Nieważne. Jeśli pozostanie zbyt długo pod wodą, umrze na pewno.
Człowiek chyba nie mógł wybrać sobie gorszej pogody na próbę utonięcia. Spienione fale co chwila zakrywały ich głowy, nie potrafił utrzymać tego bezwładnego ciała na powierzchni wody. Spróbował położyć go sobie na plecach. Dwunóg odzyskał na tyle przytomność, by objąć go za szyję w miażdżącym uścisku. Świetnie, zamiast grzecznie leżeć i nie przeszkadzać w akcji ratunkowej, małpa próbuje złamać mu kark. Po długich minutach wyczołgał się na plażę. Mięśnie ramion drżały mu z wysiłku. Chyba nigdy w życiu tak bardzo się nie zmęczył. Zrzucił upierdliwy balast ze swoim barków. Człowiek rąbnął o piach z mało eleganckim łoskotem. Odciągnął go na tyle, by zachłanne fale nie dosięgały jego stóp.
Spojrzał w niebo. Przestało padać, słońce nieśmiało przedzierało się przez ciężkie chmury, chyląc się ku zachodowi. Sztorm odchodził leniwie.
Zrobił co było w jego mocy, teraz zostawi człowieka samemu sobie.
Tylko sprawdzi, czy żyje…
Przyłożył dłoń do jego twarzy. Z pewną ulgą poczuł słabiutki powiew powietrza.
Pochylił się nad nim. Nie potrafił jednoznacznie określić, czy ma do czynienia z mężczyzną, czy kobietą. Słabiej widział na lądzie, to pewnie dlatego miał problem z osądem. Człowiek był młody, tyle potrafił określić. Miał bladą skórę, zupełnie inną niż tutejsi. Jasne włosy, pozlepiane piaskiem kleiły mu się do czoła. Dla pewności dotknął jego klatki piersiowej. Prychnął do siebie. Jednak samiec. Wyjątkowo chudy i kościsty samiec.
Szarpnął się do tyłu, kiedy mężczyzna zakasłał i przewrócił się na bok. Krztusił się wodą. Wreszcie otarł usta, odetchnął głęboko. Spojrzał wprost na niego.
Miał nienaturalnie błękitne tęczówki. Pierwszy raz widział coś podobnego u żywej, rozumnej istoty.
Zdał sobie sprawę z tego, co robi. Człowiek znajdował się zaledwie metr od niego. I gapił się całkiem przytomnie.
Odwrócił się spanikowany, trafiając dłońmi prosto w wodę. Dobra, nie jest tak źle…
Fala cofnęła się.
Poprawka, jest źle.
Wypełzł zbyt daleko, by dotrzeć do morza w ciągu sekundy, nim człowiek zacznie wrzeszczeć i ściągnie innych jemu podobnych.
Odepchnął się na łokciach, nie oglądając się za siebie. Poczuł opór. Coś chwyciło go za ogon. Przerażony odwrócił głowę. Ta małpa była szalona! Trzymała go mocno i nie wyglądało na to, żeby miała odpuścić.
- To ty mnie uratowałeś, prawda? Nie uciekaj, nie zrobię ci krzywdy, obiecuję!
Wygiął się raptownie, próbując zrzucić go z siebie. Poskutkowało. Uderzył tułowiem o karbowane, piaszczyste dno i syknął. Niewdzięcznik znów chwycił go za koniec ogona. Tym razem pieprzonymi ludzkimi paznokciami! Bolało jak jasna cholera!
- Nie zrobię ci krzywdy, nie bój się, nie zrobię ci krzywdy – mężczyzna powtarzał jak opętany, głosem ochrypłym od morskiej wody – Chcę ci tylko podziękować!
Patrzył z wściekłością jak człowiek przesuwa się w jego kierunku, brodząc kolanami w wodzie i cały czas obejmując rękami jego obły ogon.
- Rozumiesz mnie? Kim jesteś? Masz jakieś imię? Ja jestem Fai i… ojej…
Chłopak zamilkł, słysząc dziwny, narastający odgłos. Dźwięk wydobywał się z istoty, która go uratowała. Z początku brzmiał jak warkot, po czym zaczął przeradzać się w syk. Wibrujący, przeszywający syk, który nie potrafiłoby wydać żadne, znane mu zwierzę. Patrzył na całkiem ludzkie, męskie oblicze, wyrażające czystą wrogość. Na oczy błyszczące czerwienią i rząd drobnych, i na oko bardzo ostrych, zębów. Przeniósł wzrok na rybią część wybawiciela. Łuski lśniły karminowo w promieniach zachodzącego słońca. Płetwa ciągnąca się przez plecy i większą część ogona, postawiła się na całą wysokość i drżała nieznacznie. Tak samo jak płetwy zdobiące przedramienia i łokcie. Rany boskie, to nie mógł być kostium.
- Ty… Ty mnie ostrzegasz? – szepnął z niedowierzaniem – Zupełnie jak skrzydlice… albo… albo jak agamy…
Poczuł ostry ból w policzku, z impetem uderzył o wodę. Wnętrze nosa szczypało, protestując przeciwko kolejnej dawce płynnej soli. Podniósł się natychmiast, odgarniając mokre włosy z oczu. Rozejrzał się wokół. Po stworzeniu nie zostało ani śladu. Wstał i chwiejnie ruszył ku plaży. Dotknął bezwiednie policzka. Na palcach pozostały kropelki krwi. Upadł na kolana w piasek.
- Pewnie uderzył mnie ogonem… - uśmiechnął się dość maniakalnie – Nieprawdopodobne. To nie legendy, one…
Ostatnim co widział były zbliżające się ziarnka piasku. Zapadła ciemność.
- Istnieją naprawdę! – krzyknął i zachłysnął się, kiedy jego czaszka wybuchła bólem.
- Proszę się nie ruszać! – usłyszał jakiś obcy głos.
Ostrożnie rozchylił powieki. Było zupełnie ciemno, przed oczami zamajaczyła twarz mężczyzny w średnim wieku. Nad nim widział gwiazdy. Gdzieś dalej słyszał popiskiwanie psa.
- Gdzie jestem…?
- Niech się pan przestanie wiercić! Ocean wyrzucił pana na brzeg, może mieć pan uszkodzony kręgosłup!.
- Nic mi nie jest. Chcę wstać – zaprotestował żałośnie.
- Nie! Zaraz zadzwonię po karetkę, tylko… Nieznośne psisko, zostaw!
Mokry nos wcisnął mu się w policzek. Odepchnął kudłate, uradowane cielsko i podniósł się do siadu.
- CO PAN WYPRAWIA?
- Błagam, proszę nie krzyczeć – blondyn zasłonił uszy rękoma – Nic mi nie jest, dziękuję za troskę.
Obejrzał się dokładnie. Oprócz kilku otarć nie znalazł żadnych poważniejszych obrażeń. Ostrożnie poruszył rękami, pomachał stopami. Kiwnął głową na boki, sprawdzając kark. Otrzepał się z piasku i wodorostów.
- Wszystko dobrze – oświadczył drugiemu mężczyźnie z uśmiechem – I chyba nawet wiem, gdzie jestem.
- Może mieć pan wstrząśnienie mózgu albo hipoksemię, albo…
- Nic mi nie jest.
- Musi pana obejrzeć lekarz! – mężczyzna szarpał się ze złocistym demonem psiego optymizmu.
- Nie ma takiej potrzeby. Dziękuję za wszystko, idę do domu – blondyn błądził wzrokiem po plaży szukając wiadomych śladów – Och, zgubiłem but.
Rzucił pozostałym adidasem do kosza i potruchtał na boso ku morzu.
- Dziwnie się pan zachowuje. Odprowadzę pana – facet wstał i zacmokał na swojego labradora.
- Jak pan uważa… Słońce już dawno zaszło? – zapytał, nie odrywając wzrok od oceanu.
- Jakieś czterdzieści minut temu. Zdaje pan sobie sprawę, gdzie się znajduje?
- Tak, pół godziny szybkim marszem do mojego mieszkania.
- Nie jest pan, um… tubylcem ?
- Aż tak bardzo słychać mój akcent? – zaśmiał się cicho – Nie, przeprowadziłem się tutaj z bratem jakieś pięć miesięcy temu. Pracuję w szkole jako nauczyciel.
Pochwycił powątpiewające spojrzenie.
- Fai Flourite – wyciągnął rękę. Mężczyzna odwzajemnił uścisk i również się przedstawił. Blondyn puścił jego imię i nazwisko mimo uszu.
- Nie powinien pan się kłopotać, sam sobie poradzę, naprawdę.
- Idę w tym samym kierunku. Wydaje mi się, że widziałem pana kilkakrotnie na ulicy, pewnie mieszkamy niedaleko siebie.
- Acha. Nie kojarzę pana.
- No cóż… Nie jest panu zimno?
- Nie.
- Uhm…
Idąc, przyglądali się psu, który kręcił się wokół własnej osi i obszczekiwał fale.
- A tak właściwie… Jak to się stało, że…
- Że prawie się utopiłem? Zapłaciłem rybakom, żeby zabrali mnie na kuter. Chyba tylko dlatego zdecydowali się wypłynąć, choć przeczuwali, że nadejdzie burza. Ale dali mi płaszcz przeciwdeszczowy… który straciłem… W każdym razie, niefortunnie wypadłem za burtę i tak się złożyło, że nikomu z załogi nie udało się mnie uratować.
Flourite uśmiechnął się pod nosem, na szczęście starszy mężczyzna tego nie zauważył.
- To niesamowite, że morze wyrzuciło pana bez uszczerbku na zdrowiu. Przynajmniej tego widocznego na pierwszy rzut oko – fuknął znaczącą – Musi mieć pan szczęście. „Ocean się nimi zaopiekował", tak rybacy mówią czasem o cudem ocalałych topielcach.
- Zaopiekował… - uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Wszystko w porządku? – rozmówca uniósł sceptycznie brew, mina trochę mu zrzedła.
- Tak, tak. Chcę pana o coś zapytać. Mogę?
- Słucham?
- Wierzy pan w syreny? – oczy Fai'a błysnęły w świetle gwiazd.
- Chodzi o piękne pół-kobiety, pół-ryby, które wabią marynarzy śpiewem by ich statki roztrzaskały się o skały? Nie wierzę, to tylko bardzo ładne bajki.
- A… A w trochę inny rodzaj syren?
- Chodzi o te grube, fokowate stworzenia?
- Nie, nie! Mityczne syreny, tylko trochę innego rodzaju.
- Nie rozumiem… - mężczyzna odsunął się odrobinkę od chłopaka.
- Nieważne – odwrócił głowę w stronę morza.
Biegł przez plażę truchtem, wpatrując się w morze. Myśli błąkały się wokół ostatnich dni. Słońce wschodziło, zapowiadając dziesiąty dzień od tamtego spotkania. Przychodził w to miejsce codziennie, na zmianę – wczesnym rankiem lub wieczorem. Dzisiaj przypadał dzień porannego joggingu. Yuui dziwił się, że jego braciszek poczuł nagłą potrzebę wczesnego wstawania i dbania o zdrowie. W szczególności, że jako nauczyciel pobliskiego liceum miał wakacyjną przerwę. Fai wykręcił się chwilową zmianą trybu życia spowodowaną nieprawdopodobnym uniknięciem śmierci i nawet zaproponował bliźniakowi przyłączenie się do ćwiczeń. Yuui odmówił grzecznie, co wcale go nie zdziwiło.
Usiadł z rozmachem na piasku, oddychając szybko. Mimo wysiłku czuł się śpiący. Zdawał sobie doskonale sprawę, że w dzień, przy ludziach kręcących się nawet tutaj, po dzikiej plaży, ponowne zobaczenie tej istoty nie będzie możliwe.
Rankiem przesiadywał na plaży nie więcej niż godzinę, by wrócić do domu spacerkiem i zjeść z Yuui'm śniadanie. Wieczorami było inaczej. Spędzał na przyglądaniu się morzu znacznie więcej czasu. Zastanowił się, czy to nie aby początki obsesji. Nie, wcale nie. Obserwowanie falującego oceanu relaksowało go. Miał mnóstwo wolnego czasu, więc mógł pozwolić sobie na czekanie. Kiedy zaczną się zajęcia, nie będzie mógł przychodzić tu tak często. Wierzył, że do tego czasu uda mu się znów go zobaczyć. Jego albo kogoś innego z tej niesamowitej rasy.
Przecież to nie były omamy, prawda…?
Potrząsnął głową.
- Oczywiście, że nie – burknął cichutko do swoich myśli.
Zaczął nucić. Ganił się, że to głupie, że ludzki głos wcale je nie przyciągnie, a tylko przestraszy. Ale przecież one - och, wciąż myślał w kategoriach „syreny" i nie mógł się pozbyć tego baśniowego nazewnictwa – też śpiewały. Przynajmniej w opowieściach. Tylko, że ten, którego widział nie odzywał się wcale, jeśli nie liczyć przeraźliwego syku, którego samo wspomnienie wywoływało ciarki.
Człowiek jęczał. Najprawdopodobniej w jego ludzkim rozumowaniu ten jęk oznaczał śpiew. Ale dla ciemnowłosego nie brzmiało to jak dobrze mu znana, szlachetna czynność.
No cóż, małpy to małpy i pozostaną małpami do końca wszystkiego.
Prychnął. Obserwował człowieka codziennie, ani przez chwilę nie spuszczając z niego oka, kiedy tylko znajdował się w zasięgu jego wzroku. A ten głupek ani razu go nie zauważył. Chwileczkę, przecież po to się ukrywał - żeby nie zostać zobaczonym.
Nie pojmował sam siebie.
Po co wynurzał się na powierzchnię? Po co to całe ryzyko?
Niepotrzebnie go uratowałem. To ocalenie wymusiło na mnie jakiś irracjonalny obowiązek dopatrywania czy wszystko z nim dobrze. A nawet jakby nie było, to co? Gdyby przestał przychodzić? Nic bym na to nie poradził. Co za idiotyzm.
Znów warknął na siebie. Położył brodę na swoich skrzyżowanych ramionach. Skała, za którą się skrywał była straszliwie chropowata, za to błogo nagrzana słońcem. Przymknął powieki. Melodia, która docierała do jego uszu była monotonna. Nie, niezupełnie. Cicha, jednostajna i odprężająca jak kołysanka. Poczuł, że lepią mu się powieki. Sylwetka człowieka rozmazywała się coraz bardziej.
Człap, człap. Odwrócił głowę. Napotkał czarne, paciorkowate ślepia i żółty, wścibski dziób. Odgonił mewę ręką. Przetarł zaspane oczy. Cholera jasna, zasnął na powierzchni! Trzasnął się dłonią po twarzy. Podziałało, momentalnie przywróciło go do przytomności. I przy okazji dość dotkliwe zapiekło. Odszukał wzrokiem ludzką sylwetkę. Widział plecy mężczyzny - człowiek odchodził. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się za nim, nim odpłynął.
- …tak ślicznie się srebrzą, ma takie drobne dłonie i włosy mięciutkie jak… jak coś bardzo mięciutkiego… Kurogane, słuchasz mnie?
- Słucham. „Mięciutkie jak coś bardzo mięciutkiego", kontynuuj – ponaglił rozmówcę ruchem dłoni.
- Nie mogę zrozumieć, dlaczego jej brat mnie nie lubi. Zrobiłem coś nie tak podczas ostatniego spotkania? – w ogromnych, orzechowych oczach zalśniło poczucie winy.
- Popełniłem błąd, zabierając cię tam po raz pierwszy. Inaczej, nawet nie wiedziałbyś o jej istnieniu.
- Ale jestem ci za to naprawdę wdzięczny i…
- Poza tym, dlaczego przejmujesz się jakimś tam bratem?
- To nie jest „jakimś tam brat". To ten najważniejszy. Pierwszy.
- W takim razie, masz problem.
- Wiem. To, że jest władcą, również mi nie pomaga .
- WŁADCĄ? – Kurogane obrócił się gwałtownie ku mniejszemu towarzyszowi – CHODZI CI O TOUYĘ?
- Tak! Przecież co chwila powtarzam, że mówię o Sakurze! Sakurze - siostrze ich Króla! A twierdziłeś, że słuchasz… - Syaoran pokręcił głową zrezygnowany. Obrócił twarz ku górze. Płynęli tuż pod powierzchnią, widział błyski słońca igrające we włosach Kurogane i na jego własnych dłoniach .
- Co ja mam zrobić? – rzucił po chwili – Jeśli Król mnie nie zaakceptuje to… to… mam się przed nim kajać? To nie porządku… To znaczy… Wiem, że jest ich władcą, ale to nie w porządku w stosunku do twojego… naszego… przywódcy…
- Zaczekaj z tym związkiem kilkanaście, a najlepiej kilkadziesiąt lat. Aż podrośniesz i przestaniesz być głupią Kijanką. A na razie zostań tutaj. Przez chwilę.
- Jak sobie życzysz… - młody podążył wzrokiem za przyjacielem. Starsi posiadali obowiązek sprawdzenia bezpieczeństwa terytorium. W razie czego, skupiali potencjalne zagrożenie na sobie. Syaoran nie uważał tego za przykry wymóg, raczej za przywilej. Marzył o dniu, w którym wszyscy uznają go za pełnoprawnego członka klanu i będą traktować z należytym szacunkiem. Kiedyś… pokaże wszystkim i zdobędzie Sakurę!
Z rozmyślań wyrwał go Kurogane, a konkretnie niezbyt delikatne pacnięcie, wyraźnie sugerujące by za nim podążył.
- Ostrożnie. Zrobisz sobie krzywdę, a nigdy więcej nie odwiedzimy tego miejsca, rozumiesz?
Syaoran przytaknął potulnie, pełznąc za ciemnowłosym w głąb pieczary. Jaskinia była dostępna tylko od strony morza i właśnie to czyniło ją niebezpieczną. Wysokie fale roztrzaskiwały się o poszarpany klif skutecznie odcinały ją od ciekawskich ludzi, ale były również groźne nawet dla tych, dla których ocean był domem.
Z stąd też wynikał warunek Kurogane – jakikolwiek poważniejszy uraz, skaleczenie, czy złamanie i koniec z wizytami w ukochanej jaskini.
Bo młody miał co kochać.
Odsunął materiał podwieszony u stropu, dający ułudę ochrony dalszej części jamy od słonej mgiełki rozbitych fal.
Zobaczył. I zachwycił się tak samo, jak to robił już setki razy.
Kurogane przycupnął przy wyjściu. Nie miał ochoty zagłębiać się w ten śmierdzący ludźmi i stęchlizną rozgardiasz.
Młody zbierał.
Wszystko co tylko wydawało się należeć do ludzi. Nie potrafił ocenić wartości, znosił to, co uznał za interesujące i wyjątkowe. Wyblakły obraz w spleśniałej ramie tkwił obok stosu zniszczonych ubrań, dalej złamane wiosło, skrawki przeklętych rybackich sieci, zaśniedziałe pudełko pełne dziwnych twardych obrączek – „Nakrętki po napojach gazowanych!", powtarzał mały z uporem. Właśnie. Najcenniejszymi eksponatami w zbiorze Kijanki były książki. Zaledwie kilkanaście sztuk, niektóre z powyrywanymi kartkami. Stały w równym rządku, na naturalnym wgłębieniu tworzącym rodzaj półki, troskliwie przykryte liśćmi palmowymi. To z nich chłopiec nauczył się ludzkiej mowy i liter. Uwielbiał gadać do Kurogane w człowieczym języku, zmuszał go do konwersacji. Próbował nauczyć czarnowłosego alfabetu, na co ten, reagował nader gwałtownie. Ale Kijanka łatwo się nie poddawał. Posługiwanie się ludzkim językiem było niejaką spuścizną po ojcu Syaoran'a. To on pokazał chłopcu to miejsce, nauczył wszystkiego co sam wiedział o ludziach. Kurogane wolał nie dociekać jakim sposobem Fujitaka poznał małpią mowę. W każdym razie, mały traktował grotę jako wyjątkowo sporą pamiątkę po tacie.
- Co robisz? – spytał Kurogane bez większego zainteresowania.
- To… niespodzianka! Zobaczysz, jak mi się uda – szatynek uśmiechnął się szeroko i wrócić do pocierania dwóch kamieni nad kupką suchych patyków i liści.
- Dałbyś sobie spokój z tym ludzkimi obrządkami – stwierdził sucho.
- Nie, to coś poważnego… Tata mówił, że od tego wszystko się u nich zaczęło. Że dzięki temu ewolucja pchnęła ich znacznie dalej, niż na-
- Nie kończ! – odsłonił groźnie zęby – Czasem mam wrażenie, że cenisz ich o wiele bardziej, niż twój własny dom i ród.
- Nie, to nie tak. Chciałbym ich poznać, są tak różni od nas. Moglibyśmy uczyć się nawzajem od siebie – chłopiec mówił spokojnie z odrobinką smutku – Ludzie mają więcej możliwości, ich kultura rozwija się szybciej. Jest bogatsza, niż nasza.
- Bzdury! Jak stworzenia, które żyją tak żałośnie krótko…
- Wcale nie żyją krótko! Czytałem o jednym, który umarł mając osiemdziesiąt sześć lat!
- Mówisz o ludzkich latach…? Ile to jest? – zastanowił się przez chwilę, w końcu wypalił – I nie przerywaj mi, gnojku!
- Ludzki rok liczy trzysta sześćdziesiąt pięć lub trzysta sześćdziesiąt sześć dni! – odniósł wrażenie, że Syaoran coraz mocniej uderza kamulcami o siebie.
- Jak to „lub"? Co za… Arg, nieważne! W dalszym ciągu to nawet nie jest połowa tego, ile my dożywamy!
- Co z tego, że żyjemy dłużej, niż oni? - protekcjonalny ton chłopca wywołał u Kurogane nerwowy skurcz szczęki – Nigdy ich nie dogonimy. Natura jest niesprawiedliwa i na tym zakończmy.
- Łatwowierny dzieciuch… - burknął i odwrócił się do niego plecami, uznając dyskusję za skończoną.
Syaoran jeszcze chwilę mamrotał do siebie. W końcu do uszu czarnowłosego docierały już tylko miarowe uderzenia kamienia o kamień.
Drobna scysja rozerwała płynny ciąg myśli…
…i wreszcie - młody miał pecha.
Jego matka umarła wkrótce po wydaniu go na świat. Jedyny pozostały mu rodzic, robił wszystko, żeby dobrze go wychować. Mały był piekielnie ciekawski i inteligentny. Tyle, że rozpaczliwie naiwny. Mimo tej całej naiwności, Kurogane uważał go za dobrego dzieciaka. Biednego dzieciaka. To wydarzyło się, kiedy Kijanka zasługiwał na miano kijanki, bo pod względem wielkości niewiele się od niej różnił. To stało się istną wylęgarnią domysłów, więc na chwilę obecną Kurogane nie był pewien, jak i co wydarzyło się naprawdę. Najprawdopodobniej mały wracał z ojcem właśnie z ich ukochanej jaskini do domu. Po drodze napotkali rekina. Rybie ścierwo wzięło chłopca za małą, tłuściutką fokę - uwielbiały popełniać te „urocze" pomyłki. Dalszego przebiegu Kurogane mógł się domyślać: Fujitaka ściąga uwagę bydlaka na siebie, dziecku każe uciekać.
Ciała ojca nigdy nie odnaleźli, Syaoran'a szukał cały klan. Znaleźli go w środku nocy, wciśniętego głęboko w rozłam skalny, niemego z przerażenia, z zakrwawioną twarzą. Zdołali ocalić jego uszkodzone oko (Kurogane woli nie pamiętać z czyjej pomocy wtedy skorzystali), lecz wzroku nie dało się uratować.
Syaoran'em opiekowały się na zmianę wszystkie młode kobiety. Rozpieszczały go, starały się jak mogły, by malec uśmiechał się tak jak kiedyś. Ich troska na nic się nie zdawała. Z czasem, małoletni Kurogane miał dość patrzenia na tę apatyczną, zgaszoną drobinę. Postanowił wyciągnąć do Kijanki dłoń. No, w tym bardziej metaforycznym sensie. Dosłownie: „wyciągnąć dłoń by poszturchać dzieciaka i zmusić go do działania". Krzyk też poskutkował. Z perspektywy czasu czarnowłosy dziwił się, że mu się udało, że Syaoran postanowił otworzyć się właśnie dla niego. Lata biegły, młody przylepił się do niego jak ukwiał do podłoża. Kurogane skłamałby, twierdząc, że ich symbioza działała mu na nerwy, bo kiedy wreszcie uzyskał oficjalny status opiekuna i tym samym, najbliższej rodziny Syaoran'a był z siebie zadowolony… i dumny.
Podopieczny miał prawo pływać za swoim wychowawcą wszędzie. Do granic przyzwoitości i ogólnie przyjętych zasad, oczywiście. A że ojciec Kurogane był liderem, możliwości były… och, znacznie szersze, niż w większości przypadków.
Jakaś durnowata, niepotrzebna tradycja… znaczy, durnowata w nieomylnym w osądzie Kurogane; nakazywała sporadyczne spotkania różnych, nawet bardzo oddalonych od siebie szczepów. W gwoli ścisłości: reprezentantów poszczególnych szczepów. Ojciec był przywódcą. Kurogane był synem przywódcy. Syaoran był podopiecznym jedynego syna przywódcy… konkluzja nie wymagała drobiazgowych przemyśleń.
Zabrał go na jego pierwsze spotkanie całkiem niedawno. Zjednanie, nawiązanie porozumienia… a w praktyce, pogapienie się zupełnie obce osoby, niewątpliwie były dla Syaoran'a sporym przeżyciem. Spotykali się z plemieniem zamieszkującym odrobinę zimniejsze, północne rejony oceanu. Z jakiegoś powodu sąsiadom nie wystarczała stara, dobra pozycja lidera, za to mianowali swojego najważniejszego członka klanu, mianem „Króla". Czy w takim razie uważają się za królestwo?, pytał do znudzenia Kijanka, a Kurogane nie potrafił mu odpowiedzieć. Król nie wyglądał na starszego od Kurogane – kolejna abstrakcja. Ale co najważniejsze: Król miał młodszą siostrę. Promienne, wielkookie stworzenie o przedziwnym kolorze włosów. I właśnie w niej Syaoran się zadurzył. Na amen. Choć widział i rozmawiał z nią zaledwie trzykrotnie. Ta dzisiejsza młodzież…
Myśli przerwało pełne podekscytowania popiskiwania szczeniaka. Nie odwrócił nawet głowy. Kijanka znajdował się na etapie rozwoju, w którym ekscytacja przychodzi równie łatwo, jak rybom machanie ogonem. Lecz ekscytacja nie powinna zamieniać się w pomruki zaniepokojenia. Ani tym bardziej, w przerażony wrzask.
Z rozdziawionymi ustami zaobserwował pomarańczowe płomyki zagarniające już nie tylko patyki, a suche pokrycie groty i wszystko to, co akurat znajdowało się w ich zasięgu.
- O-o… ogień! Rozpaliłem ogień! – przez chwilę w brązowych ślepiach zatańczyły promyki spełnionych ambicji – Udało się! Pierwszy raz!
- Zrób coś z tym! – Kurogane syknął, kiedy rozochocony płomień znalazł zbyt blisko jego dłoni.
- Chciałbym, ale… Obawiam się, ze nie umiem! – z cudowną alogiką wieku młodzieńczego, Syaoran wycofywał się w głąb jaskini ku swoim zbiorom – Wydawało mi się, że wystarczy podmuchać, żeby go zniwelować , ale… uch, wynik okazał się zaskakujący!
- Do mnie! Natychmiast! Nie widzisz, że to niebezpieczne? – wściekłość i strach buzowały w najlepsze w osobistym systemie psychicznym Kurogane.
- Nie! Nie zostawię…tego wszystkiego! Nie mogę… - zakończył żałośnie młody tuląc się plecami do stosu pożółkłych tomiszczy.
- Jak to zatrzymać?
- To istnieje dzięki powietrzu! Trzeba… odciąć dopływ powietrza! Tak sądzę! –młodszy porwał materiał zakrywający podniszczony obraz i zaczął okładać nim ogień.
Kurogane obserwował jego wysiłki z powątpieniem. Mógł po prostu wyciągnąć chłystka za uszy i zastosować szereg twardych argumentów, dzięki którym Kijance odechciałoby się interesować ludzkimi gratami do końca swojego życia. Zresztą, wówczas nie miałby nawet gratów, do których mógłby wracać - wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć, że to parzące gówno pożre wszystko, co spotka na swojej drodze.
Ale takie rozwiązanie wydawało mu się bardzo… nie w porządku.
Dlatego, sam nie wiedząc kiedy, zerwał szmatę przysłaniającą wejście i starał się naśladować poczynania Syaoran'a. Po mozolnych minutach, po małym pożarze pozostały szare zgliszcza wyściółki i nieprzyjemny swąd. Kurogane zdusił ogonem ostatni wątły płomyczek. Jęk bólu mógłby zburzyć perfekcyjny efekt triumfalnego zwycięstwa (nad obrzydliwym żywiołem), zgrabnie połączony z niemym ostrzeżeniem (ku Kijance), dlatego przełknął go po męsku, bez mrugnięcia okiem.
- Kurogane, przepraszam… Ja... nie sądziłem, że to się tak rozprzestrzeni… - chłopiec spojrzał z żalem na przysmalone przykrycie otworu wejściowego, aż wreszcie z ociąganiem wskoczył za opiekunem do wody.
- Przepraszam, naprawdę mi przykro. Jeśli chcesz mnie ukarać, to…
- Po prostu się przymknij. Już wystarczająco najadłeś się strachu, mam rację? – starszy zerknął groźnie na przygnębionego szatyna i poczochrał go po włosach – Twój zbiór ocalał, więc nie rób takiej miny.
- Tak, dziękuję – Syaoran uśmiechnął się z wdzięcznością, by zaraz potem zmarszczyć brwi w namyśle – Czy dzisiaj też… tam płyniesz...?
- Nie twój interes. Wracaj do domu – Kurogane odpłynął kawałek dalej, bez odrywania wzroku od chłopca – No już, zasuwaj! I pamiętaj, że mam cię na oku! Nie próbuj głupich sztuczek!
Patrzył z sugestywnie zmrużonymi oczami, jak Syaoran odpływa w tempie przynależnym morskiemu ślimakowi, co rusz oglądając się za ramię. Domyślił się, że młody sprawdza, czy opiekun nie zastosował wobec niego jakiegoś osobliwego żartu, a w rzeczywistości zaś pragnie całym sercem, by ten oto Syaoran – jego sprawdzony, młody przyjaciel, brat, druh, kompan i etc - towarzyszył mu w wyprawie na… no, wiadomo gdzie. Kiedy wreszcie zniknął w dorodnej kępie brunatnych wodorostów, Kurogane pozwolił sobie na mentalnie westchnięcie ulgi.
Przeciągły gwizd rozcinał wieczorną cieszę. Pozwalał, żeby melodia sama przez niego przepływała, absolutnie bez udziału procesów myślowych. Przez chwilę bawił się w ptasie świergotanie, by przejść do długich, melancholijnych gwizdów, które stapiały się z nieustannym szumem morza.
Czerwony przebłysk. Daleki, w głębi morza.
Rozluźnił mięśnie, nabrał głęboko powietrza.
Spokojnie, to mogło być tylko złudzenie. Słońce zachodzi, czyż nie?, przekonywał sam siebie. Jednak nie odwrócił głowy, aby się upewnić.
Znów to samo, znacznie bliżej, niż za pierwszym razem.
Nie przerywał gwizdania, choć miał wrażenie, że od dawna zapomniał o oddychaniu.
Czekał na to spotkanie z niejakim wytęsknieniem i niecierpliwością, a tu proszę… właśnie nadarzyła się okazja do rozmowy, a Fai jest zbyt wystraszony, by wykrztusić choć słowo! Niespodzianka!
Urwał melodię. Stworzenie było na tyle blisko, że udawanie, iż się go nie dostrzega, nie miało większego sensu.
- Czy mogę już na ciebie spojrzeć? – zapytał cicho i powoli odwrócił głowę.
Omiótł wzrokiem czarne włosy i czerwone oczy. To ten sam, który go uratował. I wygląda tak, jakim go zapamiętał. Groźnie i osobliwie. Dobrze, że nie syczy. Przynajmniej na razie.
- Witaj, cieszę się, że znów mogę cię zobaczyć. Jeszcze raz dziękuję ci za ratunek – Flourite uśmiechnął się lekko w oczekiwaniu jakiejkolwiek reakcji.
Brunet skwitował jego słowa beznamiętnym spojrzeniem. Plaży poświęcił znacznie więcej uwagi, przyglądał się jej bacznie w poszukiwaniu nieproszonych gości.
- N-nie ma tutaj innych ludzi, jesteśmy sami – starał się z całych sił skupić się na jego twarzy, nie miał pojęcia, czy syrenek nie uzna za obraźliwe wpatrywanie się w niesłychany ogon - Nie powiem o tobie nikomu. Tak będzie dla ciebie bezpieczniej, prawda?
Z książek i filmów wiedział doskonale, że szaleni naukowcy tylko czekają na takie egzotyczne, niesamowite istoty, by przeprowadzać na nich swoje szalone eksperymenty przy wtórze szalonego śmiechu.
A tak naprawdę, kto byłby na tyle naiwny by uwierzyć mu, iż spotkał syrenę? Właściwie to trytona. Co brzmiało jeszcze mniej prawdopodobnie, gdyż wyobraźnia większości ludzi zatrzymywała się na ślicznej kobietce z rybim ogonem, w gustownym staniczku z ostryg.
Wspomniany osobnik nie posiadał na sobie żadnego rodzaju bielizny, za to wpatrywał się w Fai'a bez najmniejszej oznaki strachu, czy nieśmiałości.
Byłby głupcem, gdyby teraz rzucił się do ucieczki.
Przecież ten rybek… no dobrze, tryton – choć byłoby mu łatwiej, gdyby znał jego imię - nie uratował go po to, żeby teraz zrobić mu krzywdę. Zresztą na lądzie był praktycznie bezbronny, tak samo jak Flourite w wodzie.
Jedyne racjonalne rozwiązanie jakie się nasuwa to…
Nawiązanie międzygatunkowego porozumienia!
Chrząknął i wyciągnął rękę na powitanie. Po sekundzie cofnął ją, widząc zmianę na twarzy czarnowłosego. Zmianę bynajmniej nie pozytywną.
- Już ci się przedstawiałem, ale… um, jestem Fai Flourite. A ty to…?
Spojrzenie.
- Przepraszam, ale chcę się upewnić… Potrafisz mówić?
Ulga niemalże go zamroczyła, kiedy jego nowy znajomy zdecydował się odpowiedzieć – skinął powoli głową…
- To wspania-
… po czym równie wolno zaprzeczył.
Blondyn pozwolił sobie na chwilę namysłu.
- A czy… Czy rozumiesz to, co mówię? – zapytał z desperacją.
Skinięcie. I zaprzeczenie.
Mężczyzna otarł twarz dłońmi. Powoli. Musi się poważnie zastanowić nad każdym zadanym pytaniem. Mądrze ważyć słowa i mieć nadzieję, że po syreniemu skinięcie to „tak", a kręcenie głową – „nie". A co, jeśli on tylko naśladuje podpatrzone gesty?
Zerknął przez palce w karminowe ślepia. Oczy to zwierciadła duszy, tak? W tych błyszczał upór, inteligencja i coś, co mógł uznać za wyzwanie do… no właśnie, do czego?
Wzdrygnął się, kiedy ciemnowłosy niespodziewanie poruszył ręką. Przyłożył palce do piasku, zawahał się. W końcu fuknął z rezygnacją, nie podejmując żadnego ruchu.
- Chciałeś coś napisać albo narysować, mam rację? – głos Fai'a zadrżał z emocji – Proszę, zrób to!
Mógłby przysiąść, że nim czarnowłosy wykreślił na piasku kilka znaków, obdarzył Fai'a spojrzeniem pełnym politowania. Odsunął się, kiedy blondyn gwałtownie nachylił się nad jego pismem. Faliste szlaczki, kilka rwanych linii i kropkowate punkty, które już zanikały pod warstewką piasku. Westchnął zawiedziony.
Ale czego innego mógł się spodziewać? Alfabetu greckiego? Cyrylicy?
- Nie znam waszego pisma – mruknął przepraszająco – Ale czy mógłbyś mi… w jakiś sposób pokazać… przekazać… co jest tutaj napisane? Jeśli rozumiesz, co mówię…
Znów go ofukał. Flourite zinterpretował to jako irytację. Nie chciał jej pogłębiać, dlatego postanowił milczeć i liczyć na odzew.
Wreszcie syrenek łaskawie pokazał pismo palcem, a następnie gestem wskazał na siebie.
Tego rodzaju sceny Fai również znał, dzięki cudownemu wynalazkowi kinematografii. Uśmiechnął się szeroko.
- To twoje imię! Wspaniale! Jednak pojmujesz ludzką mowę! Czy ktoś uczył cię naszego języka?
Tryton zagapił się w morze.
Udawana ignorancja. Niewygodne pytanie. Nie rozumie wszystkiego, co mówię. Albo po prostu znów go wkurzyłem, myśli Fai'a rozbijały się o jego czaszkę, niby szalone, kauczukowe piłeczki.
- Pokażę ci, jak pisze się "Fai", dobrze? – krzyknął entuzjastycznie, grzebiąc przypadkowym patykiem w piasku – O, proszę. Znasz ten alfabet?
Tryton przechylił głowię, spoglądając z uwagą na trzy znaki. Zmarszczył brwi i pokręcił niechętnie czupryną.
- A chciałbyś się go nauczyć? – ósemki Flourite'a błysnęły w słońcu.
Oho, drgnęła mu brew. A więc syreny też mają nerwowe tiki, podsumował w myślach.
Nie czekając na odpowiedź, począł kreślić duże, wyraźne litery. Każda oczywiście była opatrzona wyczerpującym komentarzem.
- Pierwsza litera alfabetu to „A". Samogłoska, ale tego nie musisz wiedzieć, nie jesteśmy w podstawówce. Całe szczęście, bo nie chciałbym przeżywać znów tych straszliwych upokorzeń o pseudo… Ach, przepraszam, rozgadałem się. Tak więc, to jest „A" – bardzo proste, jak widzisz, tylko trzy kreseczki. Dalej mamy „B". To spółgłoska. Ale tego też nie musisz wiedzieć…
Po raz setny zastanawiał się, jaka destrukcyjna siła wyciągnęła go na powierzchnię i pchnęła na to godne pożałowania spotkanie. Nie, to nie była destrukcja. To była autodestrukcja, w czystym, przerażającym znaczeniu tego słowa. Kilkakrotnie sugerował, że chce wracać. Każdą takową próbę, człowiek kwitował irytującym, błagalnym jękiem.
- Jeszcze chwileczkę, proooszę. Momencik, jestem pewien, że wkrótce znajdziemy sposób na zapisanie twojego imienia po naszemu. Przepraszam. To znaczy, po ludzku. Nie, tak właściwie to w moim własnym dialekcie… Chociaż… znam płynnie trzy języki, może spróbujemy innego?
Zamknął oczy, biorąc głęboki oddech. Ciało błagało o dostawę tlenu, w tej znajomej, życiodajnej formie. Spojrzał tęsknie w ocean. Przecież mógłby przepłynąć kawałeczek i wrócić do tego blond-idioty.
Blond-idiota jak nic, domyślił się jego zamiarów, bo czuł jak smutne, jasne oczy wypalają dziurę w tyle jego głowy.
Mruknął. Odwrócił się i sugestywnie podpełzł bliżej brzegu, i wymalowanych na nim liter.
Człowiek znów się rozpromienił.
- Jesteś pewien, że początek to „Ku", nie „Q"? Masz rację, dwie litery lepiej wyglądają. Poza tym już nie spotyka się imion na „Q". A… to znaczy… u was, może się spotyka, n-nie chciałem…
Pokiwał ugodowo głową. Nie rozumiał wszystkiego, co małpa papla, zresztą niewiele go to obchodziło. Chciał zakończyć ten mozolny proces i wrócić pod powierzchnię.
Człowiek znów odczytywał po kolei te swoje głupie symbole. Mdliło go od tych ciągle powtarzanych dźwięków. Machnął ręką.
- „L"? „Kul"…? No cóż… - mężczyzna zmarszczył czoło i zerknął na niego z niepokojem – Nie? Jednak nie „L"? Hm, może „R"? Tak? „Kur"! Wspaniale!
Syknął cicho. „Wspaniale!" było najprawdopodobniej jednym z ulubionych przejawów radości człowieka. Litości, znowu czyta od początku.
Wskazał dobitnie na znak o kształcie kółka. Warknął dla ucięcia wszelkich niepotrzebnych wyjaśnień.
- Więc masz na imię Kuro… - jasnowłosy szepnął do siebie.
Pokręcił głową, ale blondyn tego nie zauważył.
- Kuro brzmi naprawdę ładnie! – chłopak obdarzył go szczerym uśmiechem - Cieszę się, że mogę mówić ci po imieniu, Kuro… och…?
NIE.
Świetnie, podświadomie kretyn zmusił go do pisania jego durnowatym alfabetem. Po co w ogóle tego spróbował? Teraz głupek na pewno mu nie przepuści i będzie zmuszał go do używania tych kanciastych liter, przy każdej nadarzającej się okazji.
Łypnął spod grzywki. Niebieskie oczy skrzyły się z zachwytu, a jasna twarz przybrała jakiś podejrzany kolor, być może powiązany z emocjami przygłupa.
WSZYSTKO, dopisał niechętnie.
Radosny bełkot zalał jego wyczulony słuch. Przez chwilę przyzwalał na niego, zajęty intensywnym ocenianiem grubości skóry na gardle człowieka i zastanawianiem się pod jakim kątem będzie musiał zgiąć jego kark, by go uciszyć. Budową wydawał się znacznie bardziej kruchy od rekinów, czy choćby jego własnej rasy, ale nigdy nie wiadomo, co dwunogi trzymają w zanadrzu…
Wbił pięść w piasek i zasyczał wściekle. Człowiek się zamknął. Czyli się boi. Bardzo dobrze.
- J-Jestem zdumiony, że tak szybko nauczyłeś się tego pisma – chłopak zająknął się ze zdenerwowania a na ustach czarnowłosego wykwitł uśmieszek wyższości – Wróćmy do twojego imienia, dobrze?
Kompletowanie liter trwało długo. Zbyt długo jak na jego gust. Po niekończących się omyłkach i nieporozumieniach, człowiek orzekł z niemalże boską czcią:
- Kuroganee.
Zaprzeczył gwałtownie. Wcale nie, źle to wymawia.
- Kuro… gaane? – Flourite zmienił akcentowanie i zrobił błagalną minę.
Przez mikrosekundę współczuł temu męczącemu natrętowi - końcu to nie jego wina, że natura wyposażyła go w jakieś kiepskie struny głosowe i niekompletny system znaków pisanych.
Tego jeszcze brakowało, by miał wyrzuty sumienia z powodu własnego imienia.
- Kuro… - człowiek powtórzył raz jeszcze – Kurogane?
Mruknął. W dalszym ciągu źle. Ale lepiej nie będzie. Skinął lekko głową.
- Kurogane! – zakrzyknął Flourite i wybuchł krótkim, perlistym śmiechem – To niezwykłe imię, muszę przyznać!
Nie rozumiał, co może być w nim niezwykłego. W każdym razie, człowiek jest zadowolony, więc może go zostawić i wrócić do siebie.
- Wiesz, wydaje mi się, że „Kuro" brzmiało jednak nieco milej. Nie umiem odpowiednio wymawiać twojego imienia w całości, więc będziesz dla mnie „Kuro", dobrze? O, mam pomysł! „Kuro-tan"! To brzmi słodko!
Warknął głucho zza zaciśniętych zębów. Co to jest „tan"? Jakim prawem zmienia jego i tak już zniekształcone imię? I co oznacza „słodko"? To ostatnie słowo wydawało mu się groźne.
- A może „Kuro-sama"? Które bardziej ci się podoba? – dociekał blondyn, szczerząc się niepomiernie z radości.
Kłapnął ostrzegawczo zębami. I wytrzeszczył oczy z niedowierzania. O zgrozo, zamiast trząść się ze strachu, człowiek zaczął ogłuszająco skrzeczeć.
- Kuro-myu, jesteś zabawny! Zachowujesz się jak podenerwowany piesek! Och, poczekaj!
„Poczekaj" i co jeszcze? Z ulgą wsunął się w spienione fale. Woda ochłodziła jego rozpaloną skórę, ale bynajmniej nie ostudziła gniewu. Jak najszybciej oddalić się od cholernej plaży i zapomnieć o bezczelnym dwunogu!
Zatrzymał się.
Wynurzy się tylko raz. Żeby upewnić się, czy u człowieka wszystko…
Niby co? Wszystko dobrze? Przecież widział go kilkanaście sekund temu! Kretyn rechotał mu prosto w twarz!
Tylko odrobinkę. Może głupek go nie zauważy, tak jak to się wcześniej zdarzało?
- Kuro-riiiiiin, jutro też przyjdę! Do zobaczenia!
Prychnął, choć wiedział, że z takiej odległości ten wariat go nie usłyszy. Gniew znów wzburzył krew w jego żyłach. Zanurkował, mocno zaciskając pięści.
Był to nieszczęśliwych zbieg okoliczności dla niewielkiej, zupełnie przezroczystej i bezbronnej meduzy, która znalazła się tuż obok mknącej przed siebie podwodnej furii. Wściekły cios niesprawiedliwe dużą (w jej odczuciu) płetwą, wyrzucił ją ponad powierzchnię morza i kompletnie zaburzył sprawdzone postrzeganie: woda-góra, woda-dół.
Meduza dołączyła do listy pechowych istot, których życie zostało wywrócone do góry nogami przez zupełnie przypadkowe spotkanie.
