Wciąż i nadal, z dedykacją dla Clio Selene oraz z najlepszymi życzeniami urodzinowymi.
W POSZUKIWANIU MEDALIONU CUDÓW
Rozdział II: Ziemia nieprzyjazna, woda mokra.
- Ja pierwszy.
- Ja pierwszy!
- Ależ oczywiście, że to ja pójdę pierwszy!
Spora grupka mazoku i ludzi kłóciła się zażarcie nad brzegiem fontanny w świątyni Shinou. Gunter zdołał odcyfrować w swojej księdze koordynaty owego Innego Świata, gdzie miał spoczywać święty medalion. Murata, na tę okazję zarzuciwszy beztroski uśmiech ziemskiego nastolatka, skupił swą niebagatelną moc, aby otworzyć portal międzywymiarowy mniej więcej we właściwym kierunku. Złotowłosa grzywa Shinou aż się jarzyła nad jego ramieniem, gdy Najpierwszy Władca ciekawsko wpatrywał się w wodę. Mina Shinou nie wróżyła najlepiej prawidłowości koordynatów, ale bezcielesny Władca zarzekał się, że chce tylko wspomóc Daikenję swoją energią, a psocić nie zamierza. Mina samego Muraty wskazywała raczej powątpiewanie, jednak duchowym wsparciem nie pogardził. Przejście zostało otwarte – ze świątynnej fontanny, a jakżeby inaczej. Strażniczki świątyni niechętnie odstąpiły od wrót i wpuściły na dziedziniec hałaśliwą gromadkę, która właśnie wykłócała się o przywilej postawienia pierwszych kroków na drodze do świętego medalionu. Jak zgodnie orzekli Shinou i jego Daikenja, Inny Świat jest tajemniczy, niezbadany i nieprzenikniony nawet dla nich, a portal może przebyć naraz tylko jedna osoba. Misja była niebezpieczna, wręcz nierozsądna i nie gwarantowała szczęśliwego powrotu ochotnika. Oczywiście, Yuuriego trzeba było obalić na ziemię i przytrzymać, żeby nie skoczył na główkę do fontanny. Dla bezpieczeństwa Konrad usiadł mu na nogach, zapewniając, że robi to z całym szacunkiem dla cesarskiego majestatu. Yuuri i tak się obraził, nie na długo jednak – sprawy nad brzegiem fontanny zrobiły się nad wyraz poważne. W walce o przywilej pierwszeństwa w eksploracji nowych lądów, Yozak i Wolfram dopuścili się nawet do rękoczynów, nie bacząc na różnice klasowe, rasowe i wzrostowe. W efekcie Gunterowi niemalże udało się przemknąć za ich plecami i dać nura do wirującej wody. W ostatniej chwili złapany za kołnierz przez Anishinę, zarzekał się, że tym razem nikt go nie wyprzedzi w służbie Jego Wysokości. Słowem – ochotników było aż nadto. Do zanurkowania w niepewne wody palił się nawet Geigen Huber, chociaż Nikola wyraziła swoje zdanie na ten temat dość dobitnie, solidnie podbijając mu jedyne posiadane oko.
Miłujący pokój maou podrapał się z zatroskaniem w głowę.
- Może rzucicie monetą...? – zaproponował niepewnie. Gwendal spojrzał na niego spode łba, wyciągnął z kieszeni płaszcza złotego dukata i bez ceregieli wrzucił go do sadzawki.
- AAAAAAAAAA!
Nad świątynią poniósł się taki wrzask, że medytującej w odległej komnacie Ulrike aż zafalowały włosy. Wszyscy kandydaci do tytułu zdobywcy medalionu rzucili się za monetą i zderzyli nad fontanną w malowniczy kłąb rąk i nóg. W pozycji stojącej utrzymał się jedynie sam Gwendal oraz – rzecz ciekawa – Wolfram, którego uprzedzenia do gestów niegodnych szlachcica powstrzymały od rzucania się na ślepo za byle pieniądzem marnej wartości.
- Wolfram idzie – oznajmił Gwendal tonem ostatecznym.
- Oj – zmartwił się Yozak i mrugnął do dumnego jak paw młodzieńca. – Pożyczę paniczowi mój amulet na szczęście.
- Tę z koronkami czy tę koralową? – Wolframowi zabłysły oczy.
- Ale czemu Wolfram? – dopytywał się Yuuri, siadając wygodniej na murawie i z niemałym zaskoczeniem obserwując, jak zaczerwieniony z zażenowania Konrad wyplątuje się spod Yozaka. Niezłomny Lew Ruthenbergu rzucił się owczym pędem razem z pozostałymi i nawet dał sobie nabić guza łokciem Guntera.
- Och, mój władco – szlochał strateg – znów cię zawiodłem!
- Wolfram nie powinien iść – upierał się Yuuri. – Wolfram jest... Ymm.
Zawahał się, szukając logicznych argumentów możliwie odległych od „nie poradzi sobie" i „będę się strasznie martwił!"
- No, co Wolfram? – zacietrzewił się sam zainteresowany. – Zobaczysz, pójdę tam i wrócę, choćby po trupach! Zaraz zdam wam relację z tych obcych krain! Gwendal, pilnuj, żeby ten mięczak nikogo nie obściskiwał, kiedy mnie nie będzie!
- Nie jestem mięczakiem! – obraził się Yuuri. – Ale nie powinieneś iść! To niebezpieczne!
- Wolfram pójdzie – uciął Gwendal.
I Wolfram poszedł.
Patrzyli jak zaczarowani, kiedy znikał w wirze. Murata Ken odetchnął głęboko i usiadł ciężko na murawie.
- Jeśli pokombinowałeś coś z trasą, wyegzorcyzmuję cię w pierony – pogroził bez szczególnego przekonania.
- No wiesz! – W oczach Shinou palił się diabelski ognik. – Tak daleko! Bez ciebie!
#.#.#.#.#
Wolfram wylądował po biodra w wodzie. Raczej go to nie zaskoczyło, zważywszy, że w dokładnie taki sam sposób startował. Rzut oka dookoła udowodnił jednak, że z całą pewnością nie jest już w świątyni Shinou. Ani nawet w łazience rodziców Yuuriego. Nie, to z całą pewnością nie była żadna łazienka.
Zapachy były wspaniałe.
Drzewa i krzewy w pełnym rozkwicie, pięknie rozkomponowane po ogrodzie, rozmachem przypominającym raczej park. Matka Wolframa wpadłaby w zachwyt już na sam widok kwiatów i może nawet zapomniałaby zupełnie o wszelkich klejnotach i medalionach. Ale młody Von Bielefeld nie przybył tu, by kontemplować floralne aranżacje. Miał misję do spełnienia i na niej potrzebował się teraz skupić.
Nawet, jeśli coś uparcie smyrało go po łydkach i skubało przemoczone nogawki.
Zawahał się przez chwilę – w okolicach jego nóg było coś wyjątkowo nieoczekiwanego. I to, sądząc po wrażeniu, niejedno coś. Szybko jednak mężnie wyprostował ramiona i spojrzał w dół.
Omal nie usiadł w wodzie.
Dookoła jego stóp i łydek krążyły imponujące, wielkie karpie, równie tępo co niestrudzenie nadgryzając wolframowe spodnie. Chłopak rozejrzał się jeszcze raz – wszystko wskazywało na to, że znalazł się w sadzawce, zamieszkiwanej przez dorodne stado ryb. Sadzawka z kolei znajdowała się w pięknym, starannie utrzymanym ogrodzie.
A poza tym – ktoś tu był.
Wolfram spiął się cały i ostrożnie położył dłoń na rękojeści miecza, starając się jednak nie sprawiać wrażenia agresywnego. Prowokowanie wojny z tubylcami nie leżało w jego zamiarach. Yuuri byłby niepocieszony, gdyby do tego doszło, mięczak jeden. W każdym razie, instynkt wojownika podpowiadał Wolframowi, że ktoś jest w pobliżu i obserwuje go.
Ani chybi autochton.
Wyszedł spokojnie spomiędzy zwisających, kwitnących gałęzi jakiejś rośliny, której Wolfram nie znał. Włosy miał czarne jak mazoku, ale oczy bardzo jasne i blade. Blade były również jego policzki i szyja, odsłonięta przez dziwaczną, lejącą się szatę, wiązaną z przodu i spływającą do stóp jak suknia.
Yozakowi by się to spodobało.
Chociaż, jak przypomniał sobie Wolfram, Yozak wolał suknie bardziej... Uwydatniające biust. I podkreślające talię. I zaznaczające biodra. Tymczasem szata nieznajomego była luźna, ciemna, ozdobiona delikatnym wzorem białych liści. Mężczyzna był boso. Obserwował uważnie intruza, minę miał jednak raczej obojętną – wręcz obraźliwie obojętną, stwierdził Wolfram – i nie kwapił się do żadnych gwałtownych gestów. Był jednak uzbrojony – u jego boku wisiała pochwa o osobliwym kształcie, niewątpliwie kryjąca miecz. W dłoniach nieznajomego spoczywał zawój jasnego materiału – wyglądało to, jakby tuż przed odkryciem intruza tubylec składał sobie coś w schludną kosteczkę. Cóż, nie miał na sobie nic, co przypominałoby medalion. Należało jednak nawiązać z nim przynajmniej poprawne stosunki.
- Witaj, mieszkańcu tej obcej krainy! Jestem Wolfram von Bielefeld i przybywam do was w pokoju w imieniu władcy Shin Makoku! Dla waszych zacofanych ziem nastała nowa era pokoju i szczęścia! – Wolfram usiłował jak najlepiej naśladować pogadanki, które tak wyśmienicie wychodziły Yuuriemu – chyba jednak samozwańczy emisariusz nie miał takiej siły przekonywania, jak jego cesarz, albo też obcoświatowiec był odporny na piękne słówka. Albo...
- O, cholera! – zmartwił się Wolfram. – Przecież ty nie rozumiesz ani słowa z tego, co ja mówię! Co za pech! Powinienem był zabrać z domu jakieś urządzenie tłumaczące. Jak ja się teraz porozumiem z tym barbarzyńcą?
Barbarzyńca odwinął trzymany w rękach materiał, który okazał się jasną szarfą, i owinął go sobie wokół szyi. Minę miał przez cały czas zupełnie niewzruszoną.
- Muszę jakoś spróbować. – Wolfram ekspresywnie zamachał rękami i podskoczył, wciąż po kolana w wodzie. – Posłuchaj! – wskazał na uszy. – Przybywam z daleka! – machnął w szerokim geście. – Poszukuję czegoś bardzo ważnego! – rozłożył ramiona i podskoczył jeszcze raz, aż wychlupało się trochę wody z sadzawki, a karpie zbiły się w przestraszone stadko nisko pod powierzchnią.
Ups?
Wolfram przestąpił z nogi na nogę, nagle poczuwszy się mocno niepewnie. Nieznajomy mężczyzna opuścił obie ręce wzdłuż boków, zupełnie nieruchomo. Nadal nie wykonywał żadnych niepokojących gestów – tylko jego oczy... Szybki rozbłysk emocji, które ujrzał w nich gość, mógł być tylko złudzeniem. Niestety, najprawdopodobniej nie był. To spojrzenie... Budziło w Wolframie bolesne wspomnienia z odległej, niemal zapomnianej przeszłości. Straszne, niechciane wspomnienia. Miał wtedy tylko cztery lata... Cóż mógł wiedzieć o świecie, o prawach życia... A ten kurczak był taki nieduży, taki naprawdę mizerny...
Wolfram do dziś pamiętał swój grzech.
Miał cztery lata i krzepę godną rycerza Shin Makoku, jak z dumą mawiała Cherie-sama. Marudził, płakał i zrzędził, aż wreszcie – w akcie buntu i żądzy krwi – uczynił to. Urwał główkę szydełkowemu kurczaczkowi.
Gwendal tylko wstał i popatrzył.
Wolfram po tych wszystkich latach nadal pamiętał to spojrzenie, zarezerwowane dla potępionych, dla istot niższego rzędu niegodnych zmiłowania. Takim spojrzeniem spod ciemnych rzęs patrzyły na niego jasnoszare oczy nieznajomego mężczyzny. Młodzieniec zaszurał niepewnie stopami po dnie sadzawki, niechcący mącąc wodę jeszcze bardziej.
- Jaaa... Przepraszam za bałagan?
Mieszkaniec Innego Świata zbliżył się tylko o krok. Minę miał beznamiętną, w oczach chłód ostrza sprawiedliwości, w głosie żar piekła kary.
- Złodziej karpi.
- Ale ja...!
- Chire, Senbonzakura.
- AAAAAAAAA!
#.#.#.#.#.#
Wolfram powrócił do domu w strzępach. I to dosłownie, bo całe jego ubranie posiekane było na bardzo malutkie kawałeczki, włosy wyglądały, jakby je Pochi miejscami ponadgryzał, a na skórze było mnóstwo drobniutkich, złośliwych zadrapań.
- Przeklęci barbarzyńcy! I przeklęte ich karpie! I przeklęty święty medalion!
- Mmmmmmmmm! – Na wzmiankę o przekleństwie Morgif nie wydawał się już tak oburzony wzmiankami o magicznym artefakcie.
- Bądź cicho! – zganił go Yuuri. – Wolfram trafił do groźnej krainy karpi, które go pogryzły. Wykaż empatię!
- Uuuuuuuuuu! – empatyzował Morgif na całą długość trąbki.
- To nie karpie mnie pogryzły! – obruszył się Wolfram, pozwalając Gizeli opatrywać drobne ranki. – To ten przeklęty tubylec!
- Tambylec – poprawił go Yozak, z zafascynowaniem wpatrując się w obrażenia panicza. – Co za szczęście, że nie na mnie trafiło! Musiałbym się pudrować od stóp do głów, żeby to ukryć!
- Więc twierdzisz – zapytał sceptycznie Gwendal – że nieznana forma życia oskarżyła cię o kradzież karpi i skrzywdziła fizycznie za pomocą... czego?
- A skąd mam wiedzieć, co to było? Jakaś ichniejsza magia! Owionęło mnie różem i posiekało do krwi!
- To nie brzmi jak maryoku... – zafrasował się Gunter.
- To brzmi jak miłość! – Cherie-sama wpadła do ambulatorium. – Ach, synku! Czyżbyś się zakochał? Natychmiast mi o tym opowiedz!
- Mam narzeczonego, nie zakochuję się w obcych mężczyznach. W ogóle się do nich nie zbliżam – napuszył się Wolfram. – Nie to, co niektóre zdradliwe mięczaki... – rzucił wymowne spojrzenie Yuuriemu. Ten jednak nawet nie zwrócił uwagi, zamyślony nad wcześniejszymi słowami Wolframa.
- Skąd wiedziałeś, co powiedział? Zrozumiałeś co mówi?
- A wiesz, że tak? – jego narzeczony aż otwarł szeroko usta, kiedy do niego dotarło znaczenie tego faktu. – Ejże! Może to wcale nie żaden inny świat? Może to jakieś odległe miejsce w naszym własnym świecie?
- Wykluczone – ocenił stanowczo Murata. – Wytyczne były niepodważalne. Byłeś w innym świecie.
- Inny świat? Mój syneczek był w innym świecie, a ja nic o tym nie wiem? Opowiedz mi o tym natychmiast! – żądała Cherie-sama. Zgromadzeni nad łóżkiem Wolframa wymienili spanikowane spojrzenia. Plan zakładał, że była władczyni nigdy się nie dowie o medalionie. Cóż więc jej teraz powiedzieć, kiedy dowiedziała się, że jej dziecko zostało ranne w jakichś podejrzanych okolicznościach?
Gwendal schował zmarszczenie brwi pod grzywką.
- Tak się kończą eksperymenty na substancjach chemicznych – mruknął grobowo. – Poszedł do Anishiny pod moją nieobecność, wziął o dwie krople za dużo z probówki i odleciał do innych światów. Tak, jakby ona kiedykolwiek upichciła jakiś przydatny wywar, kiedy mnie nie ma w pobliżu, żeby ją nadzorować.
- O ty podły, złośliwy, kłamliwy mężczyzno! – Anishina skoczyła jak tygrysica i wytargała Gwendala za włosy. – O ty padalcze bez sumienia! Dam ja ci nadzór! Dam ja ci! Zaraz zobaczysz, ile są warte moje wynalazki chemiczne! Już ja ci je wleję przez gardło! A może nawet przez nos!
Konrad i Yozak zerwali się na baczność jak grzeczni szeregowcy.
- Bracie...
- Paniczu...
Pożegnali się zdawkowo i uciekli czym prędzej, uprowadzając za sobą zdezorientowanego maou.
- Ale o co chodzi...?
- Że cooooo proszę? Mój syn? Eksperymentuje z wynalazkami chemicznymi? Mój syn? – Cherie-sama poczerwieniała jak piwonia, jej oczy rzucały wściekłe błyski. – Mój syn łyka jakieś paskudztwo i „odlatuje"? Do innych światów?
Gunter był już za drzwiami.
- Do widzenia, lordzie von Bielefeld, muszę iść do Jego Wysokości...
- Coś ty narobił? – Cherie okładała syna poduszką. Gizela beznamiętnie schylała się, unikając ciosów, i przylepiała kolejne malutkie opatrunki do zadrapań.
- Maaatko! – Wolfram usiłował się bronić i rzucał Gwendalowi spojrzenia obiecujące krwawą zemstę. – Ja nic... Ja tylko... Przecież Gwendal ciągle to robi! Kiedy tylko Anishina coś mu wleje do gardła!
- Twój brat jest odpowiedzialny! A ty... A ty... – Walnęła go poduszką w nos. – Jak śmiałeś, Wolframie von Bielefeld?
- Aaaaaj!
- Wleję ci, zaraz ci wleję, świetna myśl – oznajmiła Anishina i wyciągnęła siłą Gwendala na korytarz. Za progiem przystanęli – kobieta puściła towarzysza, nasłuchiwali wspólnie odgłosów z wewnątrz. Po chwili szli już bez pośpiechu ramię w ramię w stronę ogrodów.
- Co zrobimy z tym medalionem?
- Znajdziemy go, oczywiście.
- W takiej barbarzyńskiej krainie?
- Jeśli będzie trzeba, to nawet w samym gnieździe barbarzyństwa.
- Myślisz, że Wolfram kradł karpie?
- Może... Zgłodniał?
- Nie było go tylko pięć minut!
Oboje zadumali się nad tym nieprawdopodobieństwem.
- Następny, kto tam pójdzie, będzie lepiej przygotowany. Zadbamy o to – oznajmił Gwendal.
- Następny... – mruknęła Anishina, trzymając go władczo za rękaw. – Myślisz, że ktoś będzie chętny?
- Yozak usłyszał o tej męskiej szacie, nie odpuści – mruknął jej towarzysz. – Gunter jest przekonany, że nawiąże stosunki dyplomatyczne z nowym sojusznikiem i wprawi swego władcę w zachwyt i dumę.
Zamilkł. Anishina spojrzała wyczekująco.
- A Gwendal? – spytała zgryźliwie.
- Zobaczyłbym te drapieżne karpie – przyznał uczciwie.
- No tak. – Spuściła głowę. – Rybki są takie urocze.
Żachnął się i już miał coś odpowiedzieć, kiedy kobieta jeszcze mocniej pociągnęła go za rękaw.
- Idziemy wypróbować mój najnowszy wynalazek – oznajmiła. – Wlewanie przez gardło to dobry pomysł.
Poszli.
Świat był pełen drapieżników, a jutro trzeba było znów zmierzyć się z obcym światem, pełnym nieznanych zagrożeń. Tu jednak w każdej chwili był dostępny jakiś – zupełnym przypadkiem – najnowszy i nie przetestowany dotąd wynalazek Anishiny. Gwendal westchnął. Kto potrzebował świętych medalionów?
koniec Rozdziału II
ciąg dalszy nastąpi
drżyjcie, barbarzyńcy...
