Dla D.
NIE BĄDŹ ZASKOCZONY
******
ROZDZIAŁ PIERWSZY
A więc to już koniec.
Draco Malfoy stał w ogromnym holu Malfoy Manor. Nastawał świt pierwszego dnia po Ostatecznej Bitwie.
A więc to już koniec.
Draco
drgnął. Nie wiedział, ile już tak przestał w bezruchu w ciemnym
przedsionku, nie będąc w stanie zrobić ani kroku w głąb. Teraz
bardziej poczuł niż faktycznie zobaczył, że nadchodzi
dzień.
Powoli zaczął iść wzdłuż holu na parterze. Po kolei
wchodził do wszystkich pomieszczeń — prócz jednego. Zostawiał
wszystkie drzwi otwarte na oścież. W każdym pokoju podchodził
prosto do wysokich, ozdobnych okien. Następnie zdecydowanym,
wyważonym ruchem zrywał kotary. Masywne, pyszne, butelkowo zielone,
granatowe, czarne i purpurowe zasłony ciężko zsuwały się na
ziemię. Draco nie zwracał uwagi na widok, który ukazywał się za
każdym z okien. Od razu odwracał się, wychodził i powtarzał
czynność w następnym pokoju.
Mijał ich wiele
— z grubsza urządzonych podobnie. Indywidualne akcenty zwykle
starano się tłumić w tym domu; nie licząc oczywiście tych, które
dobitnie wskazywały gościowi, że znajduje się w siedzibie rodowej
Malfoyów. Miękkie, szykowne dywany. Drogie meble z czarnej skóry i
ciemnego, szlachetnego drewna. Obrazy rodzinne, magiczne dzieła
sztuki, lichtarze, rzeźby, bibeloty, antyki. Półki z książkami
obitymi reprezentatywnymi okładkami. Lampki na niedużych stolikach.
Miejscami bałagan, lub po prostu wyraźne ślady użytkowania
niektórych pomieszczeń przez przebywających tam wcześniej
śmierciożerców.
Och, Draco znał to wszystko. Aż do
obrzydzenia. Wyrzygania. Styl, szyk i klasa. Staranne wyrachowanie,
wszystko obliczone na konkretny efekt — „Gościu,
znajdujesz się w
bardzo
bogatym domu".
Nienawidził tej posiadłości. Była właśnie taka — taka... wystudiowana. Wystylizowana. Wiecznie pozy i gra pozorów.
Jakby nie wystarczyło, że tacy byli sami mieszkańcy.
*
Odkąd pamiętał,
starał się tłumić w sobie wszystkie uczucia. Przecież
jesteś Malfoyem, do diaska! Tak właśnie trzeba.
Zimno,
wyniosłość, wyrachowanie.
Z tymi myślami Draco dotarł w końcu
do najwyższego punktu widokowego w swoim domu — niedużej
wieżyczki w południowej części posiadłości. Wyszedł na balkon
i postanowił patrzeć, jak budzi się nowe.
Dziś… Draco czuł
się dziwnie. Dorósł już dawno, ale dopiero w tym momencie jakby
namacalnie odczuł, że opadają z niego resztki dzieciństwa.
Był
zmęczony. Zmęczony jak nigdy.
Mały.
Nagle, gwałtownie i systematycznie zaczął zrzucać wszystkie maski, wszystkie wyuczone zachowania. Chciał poczuć, jak to wszystko opada. Próbował odnaleźć coś swojego. Szukał jakiejś typowo własnej cechy osobowości. Czegoś unikalnego.
Wpadał w coraz większe przerażenie. Maski
tłukły się spektakularnie o ziemię, a on wciąż nic nie
znajdywał. Nic.
Czyżby złożony był z samych rodowych,
„przechodnich" cech Malfoyów?
...
Merlinie.
Nic.
Był tak zdruzgotany, że nawet nie próbował tego skomentować w żaden sposób. Powinien — tak jak zawsze — zacząć wyrzuty, tyrady, przywoływanie siebie do porządku. Jak zawsze.
— Nie — powiedział cicho Draco Malfoy, a może tylko pomyślał?
Nie.
Nie tym razem.
Wyplenić wszystko. Wszystko, co dotychczas!
Teraz
dotarło to do niego z całą świadomością — trzeba mu zburzyć
wszystko, co było do tej pory, dopiero wtedy będzie mógł
cokolwiek.
Zacząć? Naprawiać? Budować od nowa.
Nie można mu więcej
mówić: „Trzeba mi to, trzeba mi tamto". Nic
już nie trzeba.
Świat… Świat się skończył. Runął.
Wszystko, co dotąd
mieszkało w Draconie Malfoyu, szarpnęło nim gwałtownie i kazało
spojrzeć sobie prosto w oczy — w zwierciadło —
— duszy.
Czegokolwiek.
Jesteś
śmieszny. Jesteś żałosny,
krzyczały trzewia, wszystkie wnętrzności, wszystkie cząstki,
krwinki, tkanki, komórki.
I dusza też.
Draco
płakał.
Czekał, aż pojawią się zwykle towarzyszące temu
uczucia słabości i obrzydzenia, ale jakoś nie chciały nadejść.
Być może więc po raz pierwszy w życiu płakał naprawdę?
Możliwe.
Poczuł, jak ogarnia go dziwna, kłująca niczym odłamki lodu
pustka. Jakby nie zostało już nic; nic, na czym więcej mógłby
się oprzeć.
Czystość krwi? Świat bez szlam? Skąd w ogóle
wzięło się to słowo? Co komu przeszkadza w tym, skąd ktoś
pochodzi? Jakie to ma znaczenie, skoro na świecie jest tyle miejsca
dla wszystkich ludzi?
Z góry wyniosłość i pogarda, tylko
dlatego, że ktoś inny nazywa się Weasley?
Merlinie.
To, że
ktoś nie jest godzien,
by usiąść z nim przy stole? Podać mu rękę? Powiedzieć: „Cześć,
Draco."?
… Jakie to wszystko miałkie. Żałosne.
... Porażenie. Wiatr wyjący w ciemnej, głuchej klatce ciała.
Całe dotychczasowe życie Dracona Malfoya bezdusznie rozsypywało się przed nim na kawałki. Obracało w proch. Ukazywało beznadzieję, śmieszność, daremność, fałsz, złudzenia, marność wszystkiego, co dotąd znał.
Draco zaczynał właśnie po raz pierwszy naprawdę rozumieć.
*
Mijały minuty, a w nich sztorm myśli i orgia świtu.
Poranek rozkwitał na
niebie; szarość przemieniała się w delikatną biel, stopniowo
ubierając się w subtelne ciepło żółci, różu i pomarańczy. Na
końcu znikąd rozpłynął się błękit, a twarz słońca ukazała
się na niebie wysoko i w całej swej okazałości.
Dzień
rozpoczął się oficjalnie.
… I wreszcie, nieuchronnie,
znowu — tak, jakby wszystko kończyło i zaczynało się w tym
samym miejscu. Harry Potter.
Draco rozpaczliwie wraz ze
wspomnieniem tej osoby próbował przywołać butę, arogancję,
pychę, wyższość, och, lepszość!
Ale
nie wyszło. Draco zacisnął zęby i walczył z czymś, co zalewało
go od środka, pojawiając się nie wiadomo skąd i wnikając w każdy
por skóry — a przecież mógłby przysiąc, że nie zna takich
uczuć.
Żal?
Smutek?
… Wdzięczność?
Przecież...
przecież Potter uratował mu życie. Dwukrotnie. Po
tym wszystkim.
Tak po prostu… pozwolił mu wciąż być na świecie.
Czemu
to zrobiłeś, idioto?
…
Ukarał w ten sposób?
Ukarał.
Bo
teraz, to życie przed nim...
Jakie
życie?
Lepiej
było mu umrzeć, wiedział o tym. Tak jak lepiej byłoby umrzeć
wszystkim Malfoyom po kolei.
Nie
ma życia, nie ma nic.
Rodziców od razu zabrano do Azkabanu. Tymczasowy areszt do czasu rozpoczęcia procesu.
Ile lat tam
spędzą?
Czy kiedykolwiek wyjdą?
A on, Draco?
Wciąż
nie mógł zrozumieć, dlaczego go także nie zabrali. Na pewno nie
figurował na żadnej oficjalnej liście śmierciożerców, jakich
tylko udało się zidentyfikować Zakonowi lub Ministerstwu, ale och,
przecież wszyscy wiedzieli, że... Że on też...
Po
raz kolejny o tym rozmyślał.
***
Siedział z
rodzicami w Wielkiej Sali, słuchając odgłosów płaczu zmieszanego
z okrzykami bólu i euforii. Wciąż tulili go do siebie, jakby
odkryli go po raz pierwszy w życiu.
I on tak samo po raz pierwszy
nie przejmował się, że może nie pasuje wraz z nimi do ogółu
znajdujących się tam ludzi, że niech inni widzą, wszystko
jedno,
jak on, twardy, zimny Draco Malfoy, tuli się do matki i ojca jak
małe dziecko. Bo wiedział, że za chwilę pojawią się posiłki
aurorów i przedstawicieli Ministerstwa, aby zabrać żywych i
zmarłych, żeby zabrać śmierciożerców.
Prawdopodobnie wsadzą
ich do różnych cel, nie pozwolą siebie widywać...
Och,
chyba, że faktycznie nastaną lepsze
czasy,
pomyślał Draco drwiąco i gorzko, i
okażą nam trochę łaski.
Korzystał
z ostatnich chwil tego ciepła, które — też po raz pierwszy w
życiu — odczuwał właśnie tak bardzo intensywnie.
A potem
zarejestrował dwie rzeczy równocześnie. W dalekim końcu sali,
przy wejściu znajdującym się dokładnie naprzeciwko miejsca, w
którym siedział z rodzicami, pojawili się oczekiwani aurorzy. W
tym samym momencie nagle, obok nich, stanęła profesor Minerwa
McGonagall.
Troje Malfoyów uniosło głowy.
Profesor
transmutacji spojrzała krótko i z jakby lekką niechęcią na
Lucjusza Malfoya, a następnie intensywniej i nieco dłużej na jego
żonę, Narcyzę.
Nic nie powiedziała, ale najwyraźniej państwo
Malfoy zrozumieli jej intencje, choć Draco nie miał pojęcia, co
się dzieje. Jego rodzice popatrzyli chwilę po sobie, a potem
Narcyza Malfoy skinęła z trudem starej profesor, milcząco czemuś
przyzwalając. Po chwili spojrzała z bólem na syna. Draco patrzył
na nią, patrzył na ojca, u którego zagościł wyraz twarzy,
jakiego Draco nigdy dotąd nie oglądał.
Matka i ojciec
wyglądali, jakby chcieli powiedzieć mnóstwo rzeczy jednocześnie,
ale nie wiedzieli, od której zacząć. Potem Draco poczuł dłoń
McGonagall na swoim ramieniu, a Narcyza Malfoy po raz ostatni
spojrzała na syna. Później przymknęła powieki i powiedziała
bardzo cicho:
— Idź już.
Następnie, wraz ze swoim mężem,
szybko wstała i odwróciła się od syna, kierując najwyraźniej w
stronę aurorów.
Lucjusz krótko popatrzył na Dracona i
powtórzył to jedno zdanie jeszcze ciszej niż jego żona. I tak…
miękko. Jak nigdy przedtem.
— Idź już. Synu.
Następnie
odwrócił się i dołączył do Narcyzy, a McGonagall pociągnęła
Dracona do sąsiedniej komnaty, nie pozwalając mu wydusić ani
słowa.
Zresztą…
I tak nie był w stanie.
*
Wszedł wraz z
McGonagall do niewielkiego, pustego pomieszczenia.
Kilka głębokich
oddechów, rozpaczliwa walka, by się nie rozkleić, do
diaska,
trzymać fason do
końca.
Grajmy razem w tę grę.
Zabił żal i jakieś inne emocje, które
czekały w kolejce, by go obezwładnić. Pomyślał, że może
zdradzą go oczy; przymknął więc powieki i spoglądał na kobietę
z ukosa, czekając, co powie.
Nagle poczuł… już. Jest z
powrotem Malfoyem. Już po chwili słabości. Wyprostujmy się.
Wyniosłe spojrzenie.
Choć w środku prawie wybuch wulkanu.
—
Draco. — Bardziej westchnęła, niż powiedziała Minerwa
McGonagall.
… Spokojnie? Łagodnie?
Wicedyrektor odwróciła
od niego wzrok i wpatrzyła się w okno, a Draco mógłby przysiąc,
że kobieta tylko na nie patrzy, a nie widzi, co się za nim
znajduje. Mógłby też przysiąc, że profesor McGonagall walczy z
czymś w sobie. I próbuje to maskować, ale… Draco był czujny.
Po
dłuższej chwili nauczycielka powoli zaczęła coś artykułować
tonem świadczącym, jakby jednocześnie starała się przekonać
siebie samą odnośnie jakiejś kwestii:
— Profesor Dum… —
Szybko jednak urwała. Znów ciche westchnienie. Ostatnia chwila
spoglądania w okno.
W końcu Minerwa McGonagall najwyraźniej
wszystko przemyślała. Spojrzała mu prosto w oczy i zaczęła mówić
zbyt spokojnie, by Draco mógł choćby próbować cokolwiek pojąć
— jakby zapomniała, że może używać swojego zwykłego,
szorstkiego tonu, ba; jakby nigdy takiego nie używała. Ślizgonowi
wydawało się jednak, że w oczach kobiety płonie coś na kształt
niepewności i poczuł, że bardzo chciałby wiedzieć, nad czym ona
się zastanawia.
— Pójdziesz teraz
do
pokoju — powiedziała. — Spakujesz swój kufer i zostawisz go
przy łóżku, przyślemy go w ciągu dwóch dni. Za godzinę i… —
zerknęła na zegarek — ... siedem minut wyjdziesz za bramy
Hogwartu. Ten świstoklik (podała mu krawat w barwach Slytherinu)
zabierze cię w pobliże… domu.
Najwyraźniej profesor
skończyła. Draco był zbyt oszołomiony, by cokolwiek powiedzieć
lub choćby się poruszyć. Tymczasem ona podeszła do niego, a
następnie delikatnie dotknęła różdżką jego czoła (zdawało mu
się, że rozbiła mu na głowie jajko, którego strumyczki podążyły
w dół po całym ciele) i zaczęła mruczeć jakieś
zaklęcie.
Chłopak patrzył na to z wybałuszonymi oczami.
Kotłowało się w nim mnóstwo sprzecznych uczuć — co
ona wyprawia?
— czuł jednak, że nie ma prawa protestować.
Walczył więc
tylko o resztki pozorów — że to wszystko go nie obchodzi, że nic
się nie stało… Ale to chyba też nie najlepiej mu wychodziło.
Wicedyrektor szepnęła ostatnie słowo i odsunęła różdżkę.
Wtedy Draco ponownie przez chwilę odczuł falę zimna przechodzącą
przez całe ciało, a potem wszystko się uspokoiło.
Spojrzał po
sobie — był przeźroczysty. No tak. Zaklęcie Kameleona.
—
Idź teraz,
Draco — powtórzyła Minerwa McGonagall, bacznie mu się
przyglądając. Dokładnie tak, jakby wyczuwała wszystko, co się w
nim tłucze.
Malfoy zmusił się, by spojrzeć jej prosto w oczy,
nie był jednak w stanie nic odpowiedzieć. Odwrócił się więc i
podszedł prosto do wyjścia.
Zamykając drzwi, usłyszał jeszcze
zwyczajne: „Do widzenia", ale nie odwrócił się i znów nic nie
powiedział.
Drzwi jednak zamknął tak lekko, jak nigdy w życiu.
*
Kilka godzin
później wykończona profesor McGonagall pojawiła się we wreszcie
pustym, starym gabinecie wszystkich dyrektorów Hogwartu. Ciężko
opadła na fotel i, nie patrząc na nic szczególnego, wyszeptała:
—
Niech cię diabli, Albusie Dumbledore.
Odpowiedziało jej
intensywne spojrzenie przenikliwych niczym promienie Roentgena,
jasnoniebieskich oczu zza okularów-połówek.
***
Draco wciąż
stał na balkonie.
Dumbledore… Tak, stary Dumbledore zawsze był
gotów dawać ludziom kolejną szansę, ale McGonagall? Chłopak
starał się być gorzki i zgryźliwy myśląc o tym, ale znów...
znów. Nie wyszło.
Odsunął więc te myśli. Zaczerpnął
powietrza i spróbował powoli, spokojnie przyjrzeć się wszystkim
tym nowym uczuciom, które zaczęły go ogarniać, wpełzać do
serca.
Pozwolił im otworzyć drzwi do niego i rozejrzeć się w
środku, cały czas przy tym bacznie je lustrując.
W końcu… w
końcu znalazły się nawet krzesła. I wszystkie te uczucia, dotąd
przeganiane i wyklinane, nim na dobre zdążyły się pojawić, nagle
zamieszkały w Draconie Malfoyu.
Spłynęły i rozlały się w
środku.
Delikatnie dając do zrozumienia, że tym razem tak szybko nie odejdą.
******
Harry Potter
stał na szczycie Wieży Północnej. Właśnie spędził kilka
godzin na oglądaniu przemiany nocy w dzień.
Czuł się z tym
trochę śmiesznie, ale… chciał bardzo wyraźnie odczuć granicę
starego z nowym. Faktycznie zobaczyć, że coś
— coś… lepszego? — rodzi się na jego oczach.
A
więc to już koniec,
pomyślał Chłopiec, Który Przeżył, nie zabarwiając tych słów
żadnym, niepotrzebnym uczuciem.
Po prostu chłonął. Obrazy
krzyczały do niego całą swoją mocą, a on próbował tymczasem
uporządkować wszystkie zdarzenia.
Tylko kilka godzin od…
tego wszystkiego, a on czuł się tak, jakby minęło wiele
lat.
Pojedynek z Voldemortem. Szaleńcza euforia ludzi. Wymknięcie
się do gabinetu dyrektora wraz z Ronem i Hermioną. Przybycie w tym
samym czasie aurorów z Ministerstwa — żeby zająć się rannymi w
walce, ale, przede wszystkim: po śmierciożerców. Zaaresztować
tych, którzy przeżyli. Zabrać tych, którzy polegli; polegli po
obydwu stronach.
Potem do gabinetu przyszła McGonagall. Ustalili,
że Harry na razie zostanie w Hogwarcie.
Wielki chaos wrażeń, a
pośród niego małe, dziwne uczuciowo urywki rzeczywistości. Na
przykład takie, jak krótkie spojrzenie na Snape'a w ramach
obrazu. Mężczyzna drzemał, a wyglądał przy tym tak
niedorzecznie, że Harry nie mógł powstrzymać się od uśmieszku —
i to było tak nowe w kontekście Mistrza Eliksirów.
Ron i
wszyscy Weasleyowie potrzebowali teraz trochę wyciszenia, czasu
spędzonego w ścisłym gronie rodzinnym, a Harry wiedział, że
potem i tak będzie mógł wrócić do Nory. A tam będzie miał
mnóstwo czasu dla swojego przyjaciela i dla Ginny.
Hermiona miała
polecieć do Australii i odnaleźć rodziców. Na razie zaś
postanowiła wrócić z Weasleyami do ich domu aż do czasu pogrzebu,
na którym mieli pojawić się oni wszyscy.
Pogrzeb zaś miał się
odbyć za cztery dni na terenie Hogwartu. Ustalono, że każdy, kto
zginął w obronie zamku, spocznie w obrębie jego murów. W pobliżu
miejsca pochówku Dumbledore'a.
Harry bardzo chętnie
zgodził się na propozycję pozostania w szkole. Chciał osobiście
włączyć się w naprawę zniszczeń. Oprócz skomplikowanych
zaklęć, niezbędna była także mozolna praca fizyczna — istniało
ryzyko, że pewne czary wejdą w niebezpieczną interakcję z innymi,
użytymi wcześniej dla ochrony w niektórych strategicznych
miejscach. Każda różdżka, każda ręka były przydatne, bo dalsza
nauka w zrujnowanym zamku była niemożliwa. W związku z tym,
kolejny semestr miał rozpocząć się dwa tygodnie wcześniej,
umożliwiając uczniom swobodne zdanie niezbędnych egzaminów.
Harry
mógł zamieszkać na Grimmauld Place, ale… och, byłby tam sam. A
tutaj był Hagrid, profesorowie. Biblioteka, boisko do quidditcha.
Znajdzie sobie zajęcie.
Westchnął. To wszystko było takie…
dziwne.
Zupełnie nagle i w jednej chwili poczuł się już
zupełnie dorosły i nie mógł powstrzymać się od zastanawiania,
jak będzie dalej. On, Ron i Hermiona nie mieli przecież zaliczonego
żadnego materiału. Harry nie wiedział, czy będą mogli przystąpić
do owutemów. Jeśli nie — to co? Praca? Jaka? Pomaganie aurorom
bez konieczności zdawania testów, w ramach podzięki dla zasług
dla ludzkości?
Nie, nie mógł wyobrazić sobie dalszego życia.
Niby dorosły, ale przecież siedemnastoletni dzieciak! W mugolskim
świecie młodzież dopiero dwa lata później wyprowadza się z domu
i próbuje uczyć żyć. A on… on był sam.
No i przecież nie
zamieszka od razu z Ginny. Są tacy młodzi.
To wszystko było
wręcz śmieszne, w pewien sposób. I nie miał kogo spytać się, co
dalej. Jak wygląda „dalej" w czarodziejskim świecie. Nie było
rodziców, Syriusza, Lupina, Dumbledore'a. Wszystkiego będzie
musiał się nauczyć — sam.
Cieszył się, że nie musiał
martwić się pieniędzmi, ale nie wyobrażał sobie dni spędzanych
na nic nie robieniu. Zdawał sobie sprawę, że chciałby się
jeszcze trochę pouczyć, zwyczajnie poprzebywać w Hogwarcie, dopóki
nie poczuje się, hm... pewny. Że jest gotów.
To jednak na
dłuższą metę było niemożliwe.
Ponownie westchnął… i po
raz kolejny pomyślał o Draconie Malfoyu.
*
Kiedy Ron i
Hermiona wyszli z gabinetu, żeby spakować się tak, jak inni
uczniowie, którzy nie odnieśli poważnych obrażeń w walce i mogli
samodzielnie opuścić zamek, Harry nie mógł się powstrzymać, by
nie zadać tego pytania McGonagall.
— Eee… Pani profesor?
—
Tak, Harry? — spytała, wyraźnie zdziwiona, że jeszcze nie
opuścił gabinetu. — Mówiłam ci, idź, odpocznij, spotkamy się
jutro wszyscy na śniadaniu.
— E… wiem. Ja tylko… — Ciężko
mu było się zebrać. W końcu postanowił zapytać wprost: — Co
stało się z Malfoyem? Z… Draconem?
Wicedyrektor przerwała
sporządzanie jakichś notatek i uważnie spojrzała na Harry'ego.
—
Dlaczego pytasz? — zapytała w końcu. Jej twarz nie wyrażała
nic.
Harry zakłopotał się, nie wiedząc dokładnie czemu. Miał
świadomość tego, że śledzi go wiele par oczu z portretów.
—
Po prostu… — zaczął w końcu, powoli — wydaje mi się… Może
to śmieszne, ale, że on, eee… nie miał wyjścia, i… że on,
eee, że on, no… nie
chciał.
Nie chciał… tego wszystkiego — dokończył chłopak cicho,
przypominając sobie okrzyki Malfoya do Vincentego Crabbe'a i
Gregory'ego Goyle'a, by „nie zabijali Pottera", i głupie
uczucie, że Malfoy nie krzyczał tego tylko przez wzgląd na
Czarnego Pana.
Przypomniał sobie wizytę w Malfoy Manor, kiedy
Ślizgon wyraźnie nie chciał rozpoznać Harry'ego, Rona i
Hermiony, choć mógł stracić tak wiele; i gdyby nie naciski ojca…
kto wie?
Przypomniał sobie także, jak pewnie radził sobie z
różdżką Dracona, jak dobrze pasowała do jego dłoni.
W
pewnym sensie, choć to prawdopodobnie było głupie, po prostu
chciał
wiedzieć.
Podniósł
wzrok na swoją profesor.
— Harry — rzekła w końcu,
wzdychając. — Profesor Dumbledore i… i ja, postanowiliśmy
wysłać chłopaka do domu. Jego nazwiska nie było na żadnej liście
domniemanych śmierciożerców. Nie wszyscy musieli o nim wiedzieć.
A Lucjusza i Narcyzę aresztowano; nie wiadomo, co Ministerstwo zdoła
im udowodnić. On… będzie musiał sobie poradzić. Dostał swoją
szansę... — urwała nagle i spojrzała na portret Albusa
Dumbledore'a — ... i miejmy nadzieję, że z niej skorzysta. A
teraz idź już, Harry.
Gryfon tylko na nią spojrzał, nie
wiedząc, co mógłby jeszcze powiedzieć. Profesor wygięła lekko
wargi w próbie uśmiechu. Harry odwzajemnił ten grymas i w końcu
wyszedł.
*
A
teraz…
Próbował jakoś usprawiedliwić to uczucie, o które
nigdy by się nie podejrzewał w odniesieniu do jakiegokolwiek
Malfoya, ale nie znajdywał argumentów.
Żal.
Harry próbował
chwycić kurczowo przeszłość, ale wypływała spomiędzy palców.
I wszystkie czyny, grymasy, ostre słowa, gesty, jakie kiedykolwiek
wymieniał z Draconem Malfoyem, nienawiść… topniały.
I
pozostawał tylko ten smutny, przykry żal. Współczucie?
Dla
tego chłopaka o specyficznej urodzie; o bardzo bladej cerze, prawie
białych włosach z refleksami złota i srebra, o śmiesznie ostrym,
wyraźnie zarysowanym podbródku i szpiczastym nosie. O szarym,
niezwykle intensywnym kolorze oczu.
Te oczy — tak wyraziste jak
jego własne, choć zupełnie inne. Oglądające inne rzeczy,
zdarzenia, uczucia, inny świat. Świat zimnego, wyniosłego chłodu,
nienawiści, ambicji, podejrzeń, presji nazwiska i wiecznych
oczekiwań rodziny.
Chodząca arystokracja, precyzyjny i
przemyślany od pierwszych chwil na świecie — Draco Malfoy.
Mały
chłopiec, Draco Malfoy?
Nie,
nie,
poprawił się spokojnie Harry.
Malfoy…
Malfoy wydoroślał najwcześniej z nas wszystkich.
A
potem Harry Potter nie myślał już więcej o Ślizgonie.
Do
czasu.
******
