Noc była cicha, spokojna.
Wiatr wyjątkowo nie szarpał gałęzi, a nieba nie rozdzierały pioruny. Cała okolica pogrążona była we śnie, odpoczywając po dniu wytężonej pracy.
Za wyjątkiem jednego domostwa, z którego okiennic wciąż wylewało się światło.
Stary mężczyzna, leżał w łóżku, starając się zatrzymać szarpiący nim kaszel. Uniósł kołdrę i zasłonił nią usta. Na białej pościeli pojawiła się krew.
- Już idę, dziadku! – dobiegł go z dołu dźwięczny głos.
Starzec zamknął oczy i wziął kilka głębokich oddechów. Jak długo śmierć zamierzała ciągnąć jeszcze tę grę? Nie bał się jej przecież. I był pewien, że właśnie dlatego, nie chciała go zabrać. Była to część jej przewrotnego planu.
Wiedziała bowiem, że dla niego jest tylko powrotem do domu.
Spod starego, białego prześcieradła, wysunął drżącymi rękami fotografię. Przechylił ją nieco, by lepiej zobaczyć ją w chybotliwym świetle świecy. Przedstawiała pięknego, młodego mężczyznę o niezwykłych, przyciągających spojrzenie oczach. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat. Zdjęcie nie miało kolorów, ale mężczyzna pamiętał, że oczy przyglądające mu się z fotografii były niebiesko-zielone. Pod obrazkiem widniał niewielki napis - „Londyn, rok 1900", na odwrocie zaś, napisane delikatnym, niemalże kobiecym pismem, widniały słowa, zatarte już nieco przez czas:
Najdroższy przyjacielu!
Przesyłam ci również moją podobiznę, zgodnie z twoim życzeniem. Doprawdy, mam nadzieję, że gdy ją zobaczysz, nie uciekniesz z krzykiem, ja – śmiej się, lub nie – to właśnie uczyniłem. Doprawdy nie wiem, dlaczego mógłbyś chcieć oglądać tak szpetną twarz. Nie przestajesz mnie zaskakiwać.
Tęsknię i czekam na Twoją odpowiedź!
Kurt Hummel, w roku 1901.
Mężczyzna pogładził fotografię starymi, pomarszczonymi palcami. Z jego piersi wyrwało się westchnienie. Był już za stary, żeby płakać. Kiedy usłyszał trzeszczenie podłogi na korytarzu, ostrożnie wsunął fotografię pod poduszkę.
Do pokoju weszła piękna, młoda dziewczyna. Trzymała w dłoniach misę z wodą, którą postawiła szybko na komodzie.
- Zrobię ci okład, kochany dziadku, zrobi ci się lepiej.
Starzec prychnął.
- A co to da…
Dziewczyna podparła się pod boki i przechyliła głowę, grożąc mu żartobliwie palcem.
- Pamiętasz, co doktor mówił o narzekaniu?
Mężczyzna zacisnął wargi i ostrożnie uniósł się na łokciach. Jego wnuczka wydała z siebie cichy okrzyk i pomogła mu ponownie położyć się na poduszki.
- Nie powinieneś się ruszać! – powiedziała. – Przecież wiesz!
- Jakby bezczynne leżenie komukolwiek kiedykolwiek pomogło – wymruczał starzec. – Gdybym nie dał rady się podnieść, nie próbowałbym.
- Ale lekarz zalecał…
- Och, kolejny bezczelny konował, który myśli, że potrafi oszukać Boga. Umrę, to umrę, najwyższy czas.
Dziewczyna pogładziła go po włosach.
- Dziadku, nie wolno ci tak mówić…
Mężczyzna zamknął oczy czując jak jego stare ciało przeszywa ból. Wewnętrznie czuł, że został mu najwyżej tydzień. Starał się jednak brzmieć silnie, nie zamierzał niepotrzebnie martwić wnuczki.
- Nie boję się śmierci, skarbie – powiedział. - Kurt też się nie bał.
Anabelle uśmiechnęła się delikatnie i otarła dziadkowi pot z czoła.
- Kurt? – powtórzyła. – Był twoim przyjacielem?
Blaine przygryzł suche wargi, pokiwał głową i otworzył oczy, które mimo wieku staruszka, wciąż pełne były młodości i wigoru.
- Wody – wysapał. Anabelle zerwała się z łóżka i nalała ją z pięknego porcelanowego dzbanka podając dziadkowi szklankę. Chwyciła też wilgotny ręcznik i położyła go na czole starca w nadziei na obniżenie temperatury. Pomogła staruszkowi unieść kubek, gdyż obawiała się, że porozlewa wszystko jednym drżącym ruchem dłoni.
- Kurt był kimś więcej, Belle – powiedział w końcu Blaine, kiedy oderwał się od szklanki. – Nie wymyślono jeszcze słów, by go opisać.
Dziewczyna posłała mu pytające spojrzenie. Mężczyzna przekręcił lekko głowę i zapatrzył się w zimowy krajobraz za oknem.
- Kurt był aniołem – powiedział cicho.
Anabelle uśmiechnęła się po raz kolejny.
- Poznałeś anioła, dziadku?
- Tak, moje dziecko. A poznałem go właśnie tutaj, w tym pokoju – odwrócił wzrok od okna, żeby spojrzeć swojej wnuczce w oczy. Usta miała rozchylone ciekawością, a blond włosy upięte były w zgrabny kok. Blaine westchnął. Była taka piękna, podobna do matki. Zacisnął na moment pomarszczone powieki. Anabelle pomyślała, że zasnął i zamierzała już sięgnąć po książkę, kiedy starzec ponownie otworzył oczy. Dziewczyna zamarła. Nigdy jeszcze nie widziała takiego bólu i tęsknoty w oczach mężczyzny. Miała zamiar posłać po lekarza, ale mężczyzna powstrzymał ją przeczącym ruchem głowy i zacisnął swoją starą dłoń wokół jej delikatnego nadgarstka.
- Cofnijmy się w czasie o czterdzieści pięć lat – powiedział zamiast tego i rozpoczął swoją opowieść.
***
- Państwo Anderson wykazali się niezwykłą wręcz łaską i dobrą wolą przygarniając nas do siebie – ciągnęła pani Hummel. – Domek ogrodnika wprawdzie nie jest pałacem, ale wynajęli go nam w bardzo przystępnej cenie. Nie stać nas na służbę, każdy grosz się liczy, a jeśli chcę ci zapewnić należytą edukację…
Kurt skinął głową i przygryzł wargę.
- Wiem, mamo. I doceniam to.
Oczywiście, że doceniał. Oczywiście, że wiedział. Można go jednak było winić za to smutne spojrzenie? Za spocone dłonie i dziwne uczucie w sercu? Za to, że bał się tego, co w zanadrzu miała dla niego przyszłość?
Carole nie była jego prawdziwą matką – ta, bowiem zginęła w tragicznych okolicznościach, gdy chłopiec miał zaledwie osiem lat. Ojciec Kurta, Burt Hummel przez długi czas nie mógł pogodzić się ze śmiercią żony, starał się, więc jak najlepiej wychować swojego jedynego syna. Przez długi czas wierzył, że uda mu się to zrobić samemu, jednakże w końcu sąsiedzi i rodzina, przekonali go, że Kurt potrzebuje kobiecej ręki.
Carole Hudson poznał za pośrednictwem wielebnego Jenkinsa. Jej mąż zginął wiele lat temu, zostawiając ją samą z synem, rówieśnikiem Kurta i ogromnym gospodarstwem, którego kobieta nie dawała już rady samotnie prowadzić. Burt polubił Carole, a uczucie to wkrótce zamieniło się w szczerą miłość. Zresztą, czy mieli inny wybór? Oboje byli wdowcami, starzeli się, a musieli jeszcze zatroszczyć się o dzieci. Wkrótce, więc odbył się cichy, lecz bardzo gustowny ślub – głównie za sprawą Kurta, który zdawał się wykazywać szczególne (Według niektórych nawet za bardzo) zdolności do organizacji i odpowiedniego doboru dodatków. Burt okazał się mieć rękę do interesu i wkrótce udało mu się doprowadzić gospodarstwo do dawnej świetności.
I wszyscy mieli żyć długo i szczęśliwie.
Mijały lata. Finn, nowy brat Kurta pomagał w gospodarstwie, niezainteresowany nauką, Kurt jednakże cenił sobie ponad wszystko sztukę, literaturę i muzykę. Całe noce potrafił spędzać na czytaniu przy rozchybotanym świetle świecy, dopóki ktoś go nie przyłapał każąc natychmiast kłaść się do łóżka. Przejawiał również niezwykłe zdolności muzyczne, Burt zatrudnił, więc ich sąsiadkę, panią Morris, aby dawała mu lekcje gry na fortepianie. Zarówno Burt, jak i Carole zdawali sobie sprawę, że Kurt ma w sobie coś dziwnego – nie interesowały go rzeczy, które pociągały zazwyczaj chłopców, lepiej zresztą odnajdował się w towarzystwie kobiet. I choć był bardzo grzeczny i dobrze wychowany, cała społeczność żywiła do niego swego rodzaju niechęć. Kurt miał jednak oddanych przyjaciół, szczególnie wśród dziewcząt. Pomagał im w szyciu stroi, doboru dodatków, za to te w zamian pożyczały mu romanse, uczyły go rysunku i innych rzeczy, którymi w teorii młody chłopak nie powinien wykazywać interesowania.
Rodzina jednak akceptowała go we wszystkim, co robił, czasem tylko Burt i Carole wymieniali pełne niepokoju spojrzenia. Ten chłopiec nie miał mieć łatwo w życiu. Tyle wiedzieli na pewno.
Tymczasem należało zacząć martwić się o przyszłość dzieci. Co do Finna, nie mieli wielu wątpliwości, najrozsądniejszym wydawało się przekazanie mu rodzinnego interesu, kiedy nadejdzie odpowiedni czas. Wkrótce państwo Hummelowie podjęli decyzję o wysłaniu go na specjalne nauki – mieszkać miał w sąsiedniej wiosce, w domu wielebnego Jonesa, bliskiego przyjaciela pastora Jenkinsa. Nauki te pobierać miał przez dwa lata.
Co jednak mieli zrobić z Kurtem?
Miał talent. Niezwykły talent. I nie miał problemów z nauką.
Może należało więc uczynić go pastorem?
Potrafił śpiewać, był inteligentny, pisał wzruszające, przemawiające do serca teksty.
Z jakiegoś jednak powodu, mieli wrażenie, że było to najgorsze, co można by było dla niego uczynić. A oni byli tym rzadkim w tamtych czasach typem rodziców, którzy naprawdę troszczyli się o coś więcej niż dobro materialne.
Tak więc pozwalali Kurtowi na wszystko, co robił do tej pory, w nadziei, że pewnego dnia wszystko magicznie się ułoży.
Nie ułożyło się jednak.
Był to jesienny poranek. Nauczyciel Kurta ciężko zachorował, chłopiec miał więc dzień wolny od zajęć. Spacerował po lesie z niewielkim szkicownikiem w ręku, szukając natchnienia, albo po prostu odpowiedniego miejsca, żeby pomyśleć. W końcu usiadł pod wysokim drzewem i zabrał się do pracy. Opadłe liście z drzew szeptały o czymś cicho z wiatrem, a słońce oświetlało te nieco smutne, jesienne, puste gałęzie.
Nie wiedział, ile czasu minęło, po wysokości słońca domyślił się jednak, że kiedy wybrał się w drogę powrotną do domu, musiało dochodzić południe. Mniej więcej w połowie na niebie znikąd pojawiły się czarne chmury. Wiatr wzmógł się znacznie, a Kurt dotkliwie odczuł, że ubrał się zdecydowanie za lekko. Kto mógł jednak przewidzieć to nagłe załamanie pogody?
Szczęśliwie jednak udało mu się zdążyć do domu przed deszczem. Przekroczył bramę raźnym krokiem i już miał odetchnąć ulgą, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że dzieje się coś dziwnego. Na werandzie stało wielu ludzi, kobiety płakały, a mężczyźni pocieszali je, choć ich twarze również były trupio blade.
Kurt zdrętwiał.
Nie.
Co się mogło stać?
Jak we śnie ruszył naprzód, minął sąsiadów i ignorując ciche szepty „Biedny chłopak…", wszedł do domu, choć każdy atom w jego ciele krzyczał, by tego nie robił.
Carole siedziała na kanapie. Jej ciało było sztywne, a jednocześnie w swej sztywności dziwnie bezwładne. Twarz miała pustą, martwą, a jej pierś unosiła się spazmatycznie. Obok niej stał miejscowy lekarz, pan Summers.
- Naprawdę, nic nie dało się zrobić.
- Nie!
Kurt nawet nie wiedział, kiedy wyrwał się z niego ten krzyk. Patrzył to na Carole to na pana Summersa, jakby szukając w ich oczach, czegoś, co zaprzeczyłoby temu, co podpowiadał umysł. Czegoś, czego mógłby się uchwycić, kiedy cały jego świat nagle zaczął się walić.
Upadł na kolana.
Nie łkał.
Następne wydarzenia w jego pamięci były tylko zestawieniem obrazów.
Kościół, ludzie, trumna.
Pusty fotel ojca.
Kurt nie pamiętał, co zawierała ostatnia wola ojca. Nie pamiętał kompletnie nic. Jesień zamieniła się w zimę.
Carole podjęła decyzję o sprzedaży posiadłości wraz z całym gospodarstwem. Potrzebowali pieniędzy. Już dawno zwolniła większość służby, musiała jednak zacząć się martwić o edukację swoich synów. Finn pozostać miał u pastora Jonesa, o niego się nie martwiła.
Co jednak miała począć z Kurtem?
Przyszedł marzec, wypychając śnieg i mrozy. Wszystko powoli zaczynało budzić się do życia.
Kiedy Kurt zszedł po schodach tamtego poranka, zastał Carole w czyimś towarzystwie. Była to ich sąsiadka, pani Morris, która dawała Kurtowi lekcje gry na fortepianie. Obie kobiety zauważywszy Kurta, ucichły nagle. Pani Morris westchnęła ciężko.
- Obiecaj więc, że się nad tym zastanowisz, moja droga – powiedziała.
Wstała z kanapy, bez słowa minęła Kurta i wyszła. Chłopak zmarszczył brwi.
- Co…
- Och, pani Morris przyszła z pewną ofertą – uśmiechnęła się Carole. – Doprawdy, błahostka…
Kurt uniósł jedną brew do góry. Carole westchnęła.
- Jak wiesz… - zaczęła. – Noszę się ze sprzedażą domu. Znalazłam już kupca, problem polegał jednak na znalezieniu nam nowego domu. Tak się składa, że bratanek pani Morris, pan Anderson, byłby skłonny nam pomóc. Ma dużą posiadłość, kilkadziesiąt kilometrów stąd.
- Co to ma wspólnego z…
- Na jej terenie znajduje się niewielki, obecnie przez nikogo niezamieszkały domek, zajmowany dawniej przez ogrodnika. Pan Anderson byłby gotów nam go wynająć. Nie chce wiele pieniędzy, a jako, że domek jest nieco zaniedbany, byłby na tyle miły, aby pomóc nam przy pracach remontowych. Pani Morris wspomniała ponadto, że grasz na fortepianie. Pan Anderson ma syna, zdaję się, rok młodszego od ciebie i chciałby, żebyś dał mu kilka lekcji.
Kurt zacisnął wargi.
- Rozumiem – powiedział tylko. – Czy pani Morris przyszła tylko w tej sprawie?
Przez twarz Carole przebiegł dziwny uśmiech, który, jak Kurt doskonale wiedział, zapowiadał kłamstwo.
- Zgadza się – powiedziała.
Chłopak westchnął. Jego wzrok przeniósł się na stojący w rogu pokoju instrument.
- Chciała kupić fortepian – zauważył cicho Kurt. – Powinnaś się na to zgodzić.
- To nie będzie konieczne, najdroższy – powiedziała Carole z tym samym dziwnym uśmiechem na twarzy, który nosiła, żeby udawać, że wszystko jest w porządku. – Wyślemy go…
- Trzeba go sprzedać.
- Ojciec chciałby, żebyś wciąż go miał. Tak bardzo cię kochał. Gdyby wiedział…
- Ale nie dowie się, bo nie żyje – uciął Kurt. – Potrzebujemy pieniędzy. Pan Anderson posiada fortepian, czyż nie? Ten jest więc zbędny.
Po długich perswazjach ze strony Kurt, Carole w końcu uległa jego namowom. Dzień przed przeprowadzką, wysłali jedyną służącą, którą zdecydowali się zatrzymać, starą panią Fortenberry, do posiadłości, aby przygotowała wszystko na ich przyjazd.
Kurt otrząsnął się z ponurych wspomnień.
Minęli piękną ozdobną bramę i już po chwili ich oczom ukazała się mała, lecz bardzo urokliwa posiadłość. Jej niewielkie rozmiary wynagradzał zachwycający i bardzo zadbany park. Drzewa, krzewy i kolorowe klomby przyciągały oko, a był to zaledwie początek rozkwitu kwiatów. Jak zatem ogród musiał wyglądać w pełni swojej urody?
Konie gwałtownie zatrzymały się przed wejściem do posiadłości. Woźnica zamaszystym ruchem otworzył drzwiczki cierpliwie czekając aż Kurt zeskoczy na ziemię. Chłopak podał rękę matce, pomagając jej wysiąść i rozejrzał się ciekawie naokoło. Tymczasem z domu wyszedł starszy mężczyzna o czarnych wąsach i takich samych włosach.
- Pani Hummel – pochylił się nisko i ucałował rękę matki Kurta, po czym zwrócił się w stronę chłopaka i podał mu dłoń. – Ach, to zapewne musi być pani syn. Ile masz lat, młodzieńcze?
Kurt uśmiechnął się lekko i odpowiedział grzecznie, jak kazała mu matka:
- Szesnaście, panie Anderson.
Pan Anderson wyraźnie się ucieszył.
- Och! To zaledwie rok więcej od mojego najmłodszego syna, Blaine'a! Przyjechał właśnie na przerwę świąteczną, powiem mu, żeby oprowadził cię po okolicy… A jak u ciebie ze szkołą?
Kurt zawahał się, niedane jednak mu było odpowiedzieć.
- Prowadziłam mu naukę w domu – pospieszyła z wyjaśnieniami pani Hummel. – Rozumie pan, po śmierci męża…
Mężczyzna smutno pokiwał głową.
- Oczywiście, to zrozumiałe… Cóż. Zawołam służącego, pomoże wam z bagażami i jeżeli pani pozwoli, pokażę budynek, który będziecie zamieszkiwać.
Pani Hummel zapewniła, że jest to zbędne i z pewnością poradzą sobie sami. Przecież nie chcieliby narobić kłopotu. Pan Anderson nie chciał jednak nawet o tym słyszeć i zniknął na moment we wnętrzu posiadłości.
Kurt westchnął i spojrzał w dal za odjeżdżającym powozem. Jego życie oficjalnie miało się zmienić. Wzrok skupił teraz na budynku, nie do końca jednak go widząc. Nie wiedział, że jest bacznie obserwowany przez parę ciemnych, błyszczących ciekawością oczu.
***
Kurt zamknął oczy wystawiając twarz do słońca.
Czuł się bezpiecznie na tych zniszczonych schodkach, z daleka od posiadłości. Nie musiał sztucznie uśmiechać się do swojej matki, udawać, że ekscytuje go nowy dom, ani wysłuchiwać, że wszystko będzie dobrze.
Bo wiedział, że nie będzie.
Od ich przyjazdu minęło zaledwie kilka dni, było to jednak pierwsze popołudnie, które Kurt miał dla siebie. Ostatni czas spędził na pomocy w domu, który w dość szybkim czasie udało doprowadzić się do stanu używalności. Za namową pani Anderson, ciepłej kobiety o czarnych włosach i dobrotliwych, błękitnych oczach, na obiady przychodzili do posiadłości, gdzie po posiłku kobiety spędzały wspólnie czas w bawialni. Kurt, pod pretekstem dokończenia robót w domu, wymykał się na zewnątrz. Wciąż nie czuł się gotowy na konwersacje z ludźmi, o ile nie wymagała tego konieczność. Blaine'a, najmłodszego syna pana Andersona widział jedynie przelotnie, w czasie owych obiadów, nie zamienili ze sobą jednak ani jednego słowa. Natomiast starszy brat Blaine'a miał pojawić się dopiero zimą, bowiem wyjechał w daleką podróż w interesach
Kurt zresztą nie miał ochoty na poznawanie kogokolwiek.
Bezmyślnie chwycił niewielki kamyk, który leżał przy jego nodze i zaczął rysować po mokrej ziemi. Najpierw zarys postaci, potem koszula, kamizelka, spodnie, buty, kompletne ubranie. Lubił robić takie rzeczy. Mógł w ten sposób pomarzyć o strojach, na które nigdy nie będzie go stać, choć sama sztuka nigdy go do końca nie pociągała. Jego matka powtarzała, że moda, malarstwo czy muzyka to rzeczy, które nigdy nie przydadzą się w życiu i powinny pozostać sprawą dziewcząt. Kurt zaś miał zająć się tym, co będzie mogło mu zapewnić dobrze płatny zawód, o edukacji żadne z nich nawet nie marzyło.
Nagle uszu Kurta doszedł dziwny szmer. Zamarł. Rozejrzał się uważnie i w końcu jego wzrok padł na wciąż poruszające się niespokojnie krzaki. Poczuł na swoich plecach czyjś wzrok. Zacisnął dłonie w pięści i bardzo powoli się odwrócił, kiedy nagle….
Usłyszał miauknięcie.
Odetchnął z ulgą, niemal się roześmiał. A więc znalazł swojego prześladowcę Kot wciąż mokry był od rosy, a do futerka przykleiło mu się kilka z listków z krzaka. Kurt wyciągnął do niego rękę, ale zwierzątko przypatrywało mu się tylko podejrzliwe, machając wolno ogonem. Lewo, prawo. Lewo, prawo. Kiedy Kurt opuścił rękę i obrócił się do niego plecami, kot otarł mu się o nogi i pozwolił się dotknąć.
- A więc przełamaliśmy lody – uśmiechnął się chłopak i podrapał nowego przyjaciela za uszami. Siedział tak kolejną godzinę, pogrążony we własnych ponurych myślach, tym razem jednak czuł się nieco mniej samotnie.
Nagle pośród ciszy rozległ się czyjś śmiech. Kurt ostrożnie rozchylił gałęzie jednego z krzaków, żeby zobaczyć, co się działo.
Czarnowłosy chłopak całował śliczną blondynkę. Jej policzki poróżowiały mocno, kiedy jego dłonie zsunęły się po jej plecach i spoczęły na biodrach. Natychmiast przerwała pocałunek.
- Panie Anderson, nie powinien pan… - wyszeptała. – Ktoś może nas zobaczyć.
Jęk pełen rozczarowania.
- Kiedy tak ciężko powiedzieć pani „Do widzenia", najdroższa Elizabeth…
Kilka kolejnych pocałunków.
- Zobaczymy się jeszcze? – spytała dziewczyna.
Chłopak pogładził ją po policzku.
- Naturalnie. Odwiedzę panią tak szybko jak będę mógł.
- Czy to aby roztropne? Ludzie…
- Ach, kogo oni obchodzą. To nasze serca. Nie ich.
- Och tak, z tym, że swojego serca jestem pewna… Jaką jednak pan daje mi gwarancję?
- Chcę pani dowodów? Wątpi pani w szczerość pocałunków?
- Ależ skąd, ja tylko…
Chłopak przerwał jej pocałunkiem.
- Rani pani moje serce, a włożyłem je w te delikatne dłonie… – tu chwycił ją za nadgarstki. - … z tyloma nadziejami.
Posprzeczali się jeszcze chwilę, ostatecznie jednak zapewniając się o wzajemnym uczuciu i w końcu pożegnali się. Kurt natychmiast wrócił do swojej poprzedniej pozycji, a kot, przestraszony jego nagłym ruchem, wskoczył mu na kolana. Kurt pogładził go kojąco po grzbiecie. Na schodach rozległ się dźwięk kroków.
Ten sam czarnowłosy chłopak gwizdał radośnie pod nosem jakąś melodię. Widząc Kurta gwałtownie się zatrzymał, ten jednak nawet nie uniósł głowy. Wzrok miał utkwiony w kolanach.
- Och – usłyszał. – Witaj.
Kurt nie odpowiedział. Chłopak patrzył na niego przez chwilę, po czym usiadł obok niego.
- To ty zamieszkałeś ze swoją matką w domu ogrodnika, tak?
Cisza.
- Ojciec wspominał… Ach, wybacz, gdzie mojej maniery, na pewno nie wiesz, kim jestem… Mam na imię Blaine. A ty?
Zero reakcji. Blaine oparł się na ręce uważnie przyglądając się Kurtowi. Uśmiechnął się lekko.
- Umiesz mówić?
Kurt nawet nie uniósł wzroku. Blaine wskazał ruchem głowy na leżące na kurtowych kolanach zwierzątko i zachichotał:
- Kot zjadł ci język?
Milczenie. Widząc, że nie doczeka się odpowiedzi, Blaine westchnął głośno. Jego wzrok padł na rysunek pośród mokrej trawy.
- Ty to narysowałeś? – zapytał. – Ładne.
Ręka gładząca futro na chwilę się zatrzymała. Jednakże była to jedyna reakcja ze strony Kurta.
- Nie nauczono cię manier, skądkolwiek pochodzisz, prawda? – odezwał się ponownie chłopak.
W końcu Kurt uniósł wzrok. Blaine zobaczył w jego oczach z trudem ukrywany gniew i urazę. Przygryzł wargę.
- Wybacz mi, nie chciałem…
Kurt wstał z kotem wciąż na rękach.
- Nikt nigdy nie chce – powiedział chłodno i ruszył w górę schodów. Blaine pobiegł za nim.
- Kiedy ja naprawdę… - zamilkł. – Możesz chociaż powiedzieć mi jak masz na imię?
Niebieskie oczy posłały mu lodowate spojrzenie.
- Kurt – powiedział krótko.
- Ładnie. Kurt. – Powtórzył Blaine obracając przez chwilę to imię na języku. – Kurt. Kurt.
Spotkała go kolejna zimna uwaga:
- Szybko się uczysz.
Blaine chwycił Kurta za ramię i obrócił ku sobie. Kot miauknął głośno i zeskoczył na ziemię.
- Pozwól mi to sobie wynagrodzić - czarny wachlarz rzęs uniósł się i opadł kilkakrotnie, odsłaniając co jakiś czas bystre, ciemne oczy. – Proszę.
Kurt zacisnął usta.
- Jak?
Blaine chwycił go za rękę i uśmiechnął się szeroko.
- Oprowadzę cię po okolicy – pociągnął go z powrotem w dół schodów. - Chodź, znam skrót…
***
- Blaine, musi być bardzo późno…
- Ależ spacerujemy co najwyżej godzinę!
- Widzę, że lekcje gry na fortepianie to nie jedyne lekcje, który wyraźnie ci brakuje…
- Lekcje gry… - Blaine zatrzymał się gwałtownie. – Ach! Przypominam sobie! Ciebie ojciec wyznaczył…
- Twoja dedukcja rzuca mnie na kolana.
Znajdowali się między drzewami. Wbrew obliczeniom Blaine'a, tak naprawdę spacerowali już ponad trzy godziny i Kurt był zupełnie wycieńczony. Tymczasem Blaine upierał się, że wciąż nie pokazał mu wszystkiego.
- Czy mogę wiedzieć… - zaczął Kurt.
- Cierpliwości. To już nie daleko, masz moje słowo.
Tym razem to Kurt się zatrzymał. Założył ręce na piersi i zmrużył oczy.
- Skąd mam wiedzieć, że można ci ufać?
Blaine zmierzył jego pozę, po czym nagle, pozornie bez powodu parsknął śmiechem.
Policzki Kurta pokrył rumieniec.
- Co? Co jest takie zabawne?
Blaine przestał się śmiać tylko na tyle, żeby wydusić:
- Ty.
Chłopak poczerwieniał jeszcze bardziej.
- Tyle udało mi się zrozumieć. Co takiego robię?
- Twoja poza – chichot. – Irytacja. Szkoda, że siebie nie widzisz.
Kurt zacisnął usta i obrócił się w przeciwną stronę.
- Co robisz? – krzyknął za nim Blaine.
- Wracam do domu!
- Nie wiesz, dokąd iść.
- Trudno. Wolę być zjedzony przez wilki niż spędzić choćby kolejną minutę z tobą!
- W tutejszych lasach nie ma wilków.
- Tym lepiej dla mnie!
- …są za to niedźwiedzie.
- Jestem żylasty. Życz im smacznego.
- Kurt, zaczekaj!
Blaine podbiegł do niego i złapał go za rękę.
- Wybacz mi. Naprawdę. Nie wiem, co we mnie dzisiaj wstąpiło, zazwyczaj jestem… - przerwał widząc uniesione brwi Kurta. – Przysięgam, to nie daleko. Pokażę ci to miejsce i wracamy.
Kurt zmierzył go wzrokiem.
- W porządku.
I rzeczywiście, po zaledwie dziesięciu minutach spaceru, zatrzymali się znowu. Blaine uśmiechnął się delikatnie.
- To tutaj.
- …och.
Miejsce było w istocie piękne. Drzewa przerzedzały się tu nieco, tworząc coś na kształt niewielkiej polanki. Kiedyś musiał uderzyć tu piorun, gdyż jedno z drzew, pęknięte było w dziwny, nienaturalny sposób.
- Zamknij oczy – polecił Blaine.
Kurt niewiele myśląc spełnił polecenie. Czekał na dalsze instrukcje.
- Słyszysz? – padło pytanie.
- Szum wody – przytaknął. Otworzył oczy. – To pewnie ta sama rzeka, którą mijaliśmy w drodze tutaj.
- Zgadza się. Przychodzę tu odkąd pamiętam. To miejsce zawsze było moim azylem… - wskazał na zniszczone drzewo. – Widzisz tę wnękę? Tu chowałem wszystkie skarby. A przynajmniej to, co za skarby wtedy uważałem.
Kurt uśmiechnął się lekko.
- Chodź, pokażę ci rzekę – powiedział Blaine.
Dotarli tam po kolejnych dziesięciu minutach spaceru. Drzewa kończyły się w tym miejscu zupełnie, ukazując otwarte pole. Tuż przy linii drzew płynęła wcześniej wspomniana przez Blaine'a rzeka.
- Wspaniale, czy teraz możemy… - Oczy Kurta rozszerzyły się. - Blaine?
Blaine jakby go nie słyszał. Podszedł blisko rzeki zanurzył rękę w wodzie. Uśmiechnął się do siebie i ściągnął buty.
- Blaine? – powtórzył Kurt. - Co ty wyrabiasz?
Chłopak rozpiął koszulę i opuścił ją pod stopy. Przeciągnął się w słońcu. Kurt spojrzał na jego nagi tors i zarumienił się nagle. Nigdy nie widział…
Blaine szybkim ruchem ściągnął spodnie i wszedł do wody.
- Och.
Tego również nie widział.
Tego z pewnością nie chciał widzieć.
Tak przynajmniej mu się wydawało.
- Blaine, na litość boską! – Kurt obrócił się tyłem, czując jak palą go policzki. – Doprawdy, nie masz ani krzty…
- Nie dołączysz do mnie?
- Żartowniś się znalazł.
- Uspokój się.
- Ależ jestem spokojny!
- Więc przyjdź do mnie.
- Nie.
- Proszę.
- Słońce zawsze szkodziło mojej skórze!
- Jesteś niemożliwy.
- Naprawdę? To nie ja jestem nagim chłopakiem w rzece.
- Wszyscy wyglądamy tak samo pod ubraniem. Nie bądź pruderyjny.
- Masz rację. Dlaczego komuś wpadł do głowy tak bzdurny pomysł jak ubranie! Wszyscy powinniśmy chodzić nago! Nie, żeby człowiek posiadał coś takiego jak godność…
- Kurt, obróć się.
- Nie, póki się nie ubierzesz.
Zza jego pleców dobiegło go coś w rodzaju westchnienia. Po plusku, poznał, że Blaine musiał wyjść z wody. Na chwilę nastała cisza.
- Możesz się obrócić.
- Obiecujesz?
Pełne zniecierpliwienia westchnienie.
- Nie zamierzam cię gorszyć. Jestem pewien. Choć według ciebie nie jestem godzien zaufania…
Kurt przygryzł wargę i obrócił się. Odetchnął z ulgą.
- Możemy wracać do domu? – zapytał błagalnie.
- Wtedy zostaliście przyjaciółmi? – zapytała Anabelle uśmiechając się lekko.
Blaine westchnął.
- Obawiam się, moje dziecko, że nie było to takie proste. Kurt z początku zdawał się mnie nie lubić. I trudno mu się dziwić. Był cichy, wrażliwy, kiedy się go nie znało, choć w rzeczywistości miał w sobie wiele ambicji, dumy i zaciętości, mimo wszystkiego, przez co w swoim życiu przeszedł. Innymi słowy, był moim zupełnym przeciwieństwem. Ja byłem rozpieszczony, beztroski… - mężczyzna uciekł wzrokiem w bok. - Ale teraz wybacz mi, kochana. Albo Bóg w końcu cię wysłuchał, albo jesteś cudotwórczynią, w każdym razie chyba poczułem się nieco senny. Może w końcu uda mi się zmrużyć oko.
- Unikasz tematu, dziadku – westchnęła dziewczyna, choć na jej twarzy pojawił się uśmiech. – Dobrze cię znam.
Starzec zaśmiał się cicho.
- Jesteś za bystra. Zupełnie jak twoja matka. Dobrej nocy.
Anabelle posłała mu ciężkie spojrzenie, ale zgasiła świecę, pocałowała go w czoło i wyszła z pokoju. Mężczyzna spojrzał w stronę księżyca.
Tak. Unikał tematu. Z jakiegoś powodu zresztą, uciął swoją opowieść na dotarciu na polanę, słowem nie wspominając o rzece.
Tę część historii miał zabrać ze sobą do grobu.
***
-…ale przecież widywaliście się już w czasie obiadów – dokończył pan Anderson.
Blaine uśmiechnął się i skinął Kurtowi głową.
- Oczywiście. Cieszę się niezwykle, że możemy w końcu bliżej się zapoznać, Kurt.
Wargi Kurta z trudem rozciągnęły się w uśmiechu.
- Wzajemnie, Blaine.
Miała to być ich pierwsza lekcja gry na fortepianie. Kurt miał do niej bardzo mieszane uczucia, Blaine, bowiem sprawiał wrażenie osoby nieskorej do nauki.
Nie pomagało też wspomnienie tego, co wydarzyło się nad rzeką.
- Obowiązki wzywają, chłopcy! – rzucił dziarsko mężczyzna. – Zostawię was samych. Blaine, chłopcze, bądź tak dobry i nie przynieś mi wstydu!
- Nie masz się o co martwić, ojcze! – drzwi się zatrzasnęły. – Naprawdę nie masz…
Blaine przeniósł swój wzrok na Kurta i uśmiechnął się do niego. Chłopak odchrząknął niezręcznie.
- Zaczynamy?
Blaine skinął głową. Usiedli przy ogromnym fortepianie znajdującym się tuż koło okna. Kurt zagrał kilka dźwięków.
- Od jak dawna grasz? – zapytał Blaine.
- Zbyt długo, żebym mógł pamiętać – Kurt uśmiechnął się delikatnie. – Ale tu nie o mnie chodzi. Nie powiedziano mi czy wcześniej grywałeś…
Blaine nie odpowiedział. Zamiast tego położył dłonie na klawiszach, a spod jego palców popłynęły piękne, czarowne dźwięki. Z zamkniętymi oczami i skupieniem na twarzy, wydawał się kompletnie zatracony w muzyce. Melodia była piękna, choć bardzo skomplikowana.
Zbyt skomplikowana.
Blaine przestał grać.
- Odpowiadając na pytanie… Niewiele – rzucił skromnie.
Kurt zmarszczył brwi.
- Obawiam się, że nie rozumiem… Dlaczego twój ojciec uważa, że potrzebujesz lekcji?
- Wiele czasu zajęło mi przekonanie go o tym.
- Proszę…?
- Mój ojciec wydaje się czarującym człowiekiem, czyż nie? – zapytał gorzko Blaine. – Ma jednak przykrą tendencję do zachowywania tego czaru jedynie dla osób spoza rodziny. I drugą, gorszą. Niszczenia wszystkiego, co pokochasz. A muzyka tak się składa, jest właśnie moją miłością.
Kurt zamyślił się nad jego słowami. Przypomniał sobie dziewczynę, z którą widział Blaine'a tego dnia, kiedy się poznali.
- Tylko muzyka? – zapytał, uśmiechając się lekko.
- Było kilka dziewcząt. Jednakże… - pokręcił głową. – Nieistotne. Wydaje mi się jednak, że to jeszcze nie czas na miłość.
- Rozumiem – szepnął Kurt.
- Rozumiesz i podzielasz moje zdanie, czy rozumiesz, bo nie wypada powiedzieć ci niczego innego? – zaśmiał się Blaine.
- Rozumiem i podzielam. Ja i płeć przeciwna… Jak powiedziałeś. „Nieistotne."
Blaine pokiwał głową. Zawahał się.
- Nie powiesz mojemu ojcu…
- Nie. Skądże. Wciąż będę udzielał ci… lekcji. Choć wydaje mi się, że umiesz więcej ode mnie.
Oczy Blaine'a błysnęły radośnie.
- Panie Hummel – powiedział, potrząsając radośnie dłonią Kurta. – Wydaje mi się, że to początek pięknej przyjaźni.
***
- Jaśnie pan, wybaczy!
Kurt przewrócił się, nie mając siły, by wstać.
Działo się to od kilku tygodni.
Powrót do domu był udręką. Kurt nigdy nie chodził do prawdziwej szkoły, współpraca z rówieśnikami, nie leżała, więc w jego mocnych stronach. Nie wiedział jednak, że może być tak źle.
Zawsze znalazł się ktoś, kto przez przypadek go popychał, uderzał. A on nie miał siły by się bronić.
I tym razem został na ziemi, zastanawiając się czy może przeleżeć tak do końca świata.
- Kurt?
Zamarł. Głos ten był znajomy.
Ktoś pomógł mu usiąść. Tak. Kurt się nie mylił. Po chwili spotkał się z zaniepokojonym wzrokiem Blaine'a.
- Jesteś cały?
Kurt na zmianę pokiwał, po czym pokręcił głową.
- Nie… Tak. Nie wiem.
- Masz siłę wstać?
- Posiedźmy jeszcze chwilę. Proszę.
Blaine patrzył na niego przez chwilę, po czym ulegając jakiemuś dziwnemu instynktowi, przygarnął go do siebie.
Kurt zesztywniał.
Nie pamiętał ostatniego razu, kiedy ktoś trzymał go w ramionach.
Wtulił się w ramię Blaine'a i zamknął oczy, wmawiając sobie, że nie było w tej sytuacji nic dziwnego.
Blaine również czuł się niepewnie.
Bo nie miał pojęcia, dlaczego to zrobił. Kiedy jego przyjaciele bywali smutni, klepał ich po ramieniu, mówiąc, by przestali się mazać.
Ale czuł, że Kurt go potrzebuje.
Jego ciało było takie delikatne w jego ramionach. Zapach, który go otaczał, zapach Kurta sprawiał, że nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, gdzie jest.
Czuł się tak dobrze.
Jakby szukał tego zapachu od bardzo dawna.
***
- …jeżeli spróbujesz nieco delikatniej, w ten sposób – powiedział Kurt, pokazując Blaine'owi, co miał na myśli. Jego długa biała szyja wygięła się delikatnie, kiedy chłopak przeniósł swój wzrok na Blaine'a. Uniósł rękę i pogładził się po niej, przesuwając smukłymi palcami po jasnej skórze.
- Kurt…
- Tak, Blaine? – odezwał się, a jego dźwięczny głos rozciął gwałtownie ciszę.
Ale nie wybudziło to Blaine'a z dziwnego transu, w jaki popadł. Patrzył na Kurta, kompletnie zapominając, co miał powiedzieć - było to tak nieistotne. Jego usta pozostały rozchylone, a klatce piersiowej poczuł nagle dziwny niepokój. Albo inaczej. Było to coś niesamowicie podniecającego, a jednocześnie tak bardzo przerażającego. Jego serce trzepotało, jak ptasie skrzydła na wietrze. Jak znad powierzchni wody, dotarł do niego daleki, zaniepokojony głos Kurta.
- Czy coś się stało?
I Blaine miał ochotę się zaśmiać, bo w zasadzie tak, wszystko się stało. Nagle poczuł się dziwnie lekko, jakby coś ciążyło nad nim od urodzenia i nagle ciężar ten został zdjęty. Jakby coś zgubił dawno, dawno temu, jeszcze na początku świata i nagle, zupełnie niespodziewanie to znalazł.
Jego dłoń zadrżała nieco, kiedy uniósł ją ze swojego uda i położył na dłoni Kurta. Poczuł, że ręka ta drgnęła, jakby chciała zostać wyrwana spod dotyku drugiej, ale jednak pozostała na miejscu. Przez chwilę obydwaj obserwowali to zjawisko. Kiedy Kurt się odezwał, jego głos był pełen paniki.
- Blaine, co…
Ale cokolwiek to było, nagle przestało mieć znaczenie.
Blaine przesunął się bardzo, bardzo powoli. Zabrał delikatnie rękę Kurta z jego szyi i chwycił ją w swoją, tak, że obie dłonie chłopaka przyciśnięte były teraz do jego piersi.
- Czujesz? – zapytał.
Kurt spojrzał na niego z wahaniem. Blaine mocniej przycisnął jego dłonie.
Och.
Serce biło w piersi Blaine'a tak mocno, że wydawało się, iż w każdej chwili może przebić klatkę piersiową.
Bam, bam, bam.
Za mocno.
- Blaine… - szepnął Kurt, a jego niebieskie oczy skupiły się na twarzy chłopaka, jakby szukał w niej jakiegoś wytłumaczenia. – N-nie rozumiem…
- Ja też nie – Blaine roześmiał się cicho. – Choć, nie rozumiem doskonale. Wszystko.
- Blaine… - w głosie Kurta zabrzmiała błagalna nuta. Zabrał ręce i przycisnął je do piersi. – Masz natychmiast przestać…
- Przestać co?
To zamknęło Kurtowi usta.
Dokładnie.
Przestać co?
Przysunął się. Blisko, bliżej. Położył dłoń na delikatnym policzku Kurta i pozwolił, by opadła po szyi, aż do ramienia. Kurt nie mrugał. Jego niebieskie oczy utkwione były nieruchomo w twarzy Blaine'a, nie do końca zdając sobie sprawy, z tego, co miało się wydarzyć.
Rzęsy Kurta przesunęły się po jego policzkach.
Ich usta zetknęły się delikatnie, nieśmiało, niezręcznie, jakby nie do końca wiedzieli, co ich wargi mają robić. Blaine zaśmiał się z siebie w duchu. Bo czy to naprawdę mogło wyglądać inaczej niż z dziewczyną?
I poczuł, że Kurt uśmiecha się także, gdy oddawał pocałunek, a jego język przesunął się nieśmiało po dolnej wardze Blaine'a.
Bum, bum, bum.
Ktoś puka?
Nie.
Co to za dźwięk?
I nagle wargi Kurta zniknęły. Zniknęło ciepło jego ciała, ten zapach i cichy oddech.
Pojawiła się ciemna noc.
Blaine otworzył oczy.
Znajdował się w swoim pokoju, cały spocony, jak po dziwnym koszmarze. Rozejrzał się ostrożnie, nie pewien jeszcze, co jest snem, a o jawą. Przesunął dłonią po twarzy. Tamto nie było prawdziwe.
Przygryzł wargę.
Tak. To było.
Rama okienna łomotała o ścianę, targana wiatrem z pól. Blaine wstał z łóżka i stanął przy parapecie, wpuszczając do płuc rześkie, nocne powietrze.
Cóż. Przynajmniej wiedział, co go obudziło.
Pozostawało jedno pytanie.
Co ten sen miał oznaczać?
