Podziękowania: Skye i Kaś za betę i cierpliwość do przecinków.
„Dziewczyna imieniem Cynamon"
część 1/2
Robię to, bo przynosi mi radość,
Bo taka już ze mnie radosna dziewczyna
Kiedy Lily wraca do domu, właśnie zapada zmierzch. Jest poniedziałek, mróz szczypie ją w policzki, a słońce roztacza na horyzoncie złoto-różową aurę. Wnętrze domu wita ją ciemną, głuchą ciszą i tylko nagły powiew zimnego powietrza sprawia, że nie zawraca z powrotem do miasta. Powoli zdejmuje palto, otrzepuje je z płatków śniegu i, zapalając kolejne lampy, rozpoczyna systematyczne przeszukiwanie domu. Otwiera szafki, opróżnia półki, wyjmuje torebki, saszetki, pudełka i słoiki, i rozkładała je starannie na podłodze. Sprawdza wszystko po kolei, bez pośpiechu, żeby na koniec metodycznie odstawiać rzeczy na odpowiednie miejsca. Zaczyna od gabinetu, od kolorowych pojemników pełnych ziół i zasuszonych osobliwości, o istnieniu których dziesięć lat temu nie miała nawet pojęcia, a kończy przed szufladą pełną przypraw i dodatków do ciast.
Rozwiązanie zagadki okazuje się dość proste. W gabinecie stoi pusta fiolka o nieodpowiednim zapachu, a cynamon położono zupełnie nie tam, gdzie trzeba. Lily wzdycha, wstaje z podłogi i przywraca rzeczom przynależne im miejsce. Głupia pomyłka, nic więcej, myśli, zamykając powoli ostatnią szufladę.
Potem przed długi czas siedzi na starej dębowej podłodze i patrzy przez okno na przemykające po niebie obłoki. Światło urządza swoje zwyczajowe sztuczki i tworzy złudzenie ciepłego dnia. Lily zamyka oczy i wsłuchuje się w ciszę.
James mógłby już wrócić, myśli.
W domu jest odrobinę zbyt spokojnie, trochę zbyt pusto i głucho. Oddałaby bardzo wiele za jakiś porządny magnetofon i dostęp do dobrego radia, ale elektryczność i magia niezbyt się ze sobą dogadują, a Lily wie, że brak radia to mała cena za bezpieczeństwo, które dają potężne bariery ochronne.
Tak naprawdę Lily nie chce słuchać radia. Chce porozmawiać z mamą. Chce wyjść i iść przed siebie, aż stanie przed drzwiami rodzinnego domu. Chce siedzieć w kuchni, pić gorącą czekoladę i słuchać jak mama mówi, że nie jest źle. Tylko, że to jest już raczej niemożliwe, więc Lily nie rusza się z miejsca. W duchu obiecuje sobie, że niedługo będzie lepiej, bo już niedługo wróci James.
Ten cichy dom to ich wspólny wybór, a może nawet ich wspólny kompromis. Lily nie chciała mieszkać w wielkiej posiadłości, nie wiedziała, co miałaby robić z ośmioma sypialniami, a James nie umiałby żyć wśród mugoli, więc przenieśli się tutaj, do South Brewster i zamieszkali w dwupiętrowym domu, w którym Potterowie czasami spędzali wakacje. James powiedział, że tak będzie nawet lepiej, bo sam czuł się czasem przytłoczony przez tę ogromną ilość przestrzeni, ale Lily nie była pewna, czy może mu wierzyć. W końcu gdy prosił ją o rękę, obiecywał, że zrobi wszystko, żeby tylko się zgodziła. Obiecywał przenoszenie gór i pokonywanie oceanów. Wszystko, byleby tylko Lily przestała się wreszcie wahać. Na wszystkie jej wątpliwości James odpowiadał tak samo. Zmienię, naprawię, poradzimy sobie. Nie mogła mu odmówić. Kto mógłby?
Gdy wychodzi z domu, jest już ciemno, ale wcale nie tak późno. Zimowe noce są długie i Lily wie, że ta też będzie się ciągnąć w nieskończoność. Nim jednak zacznie swoje bezsenne, niespokojne czuwanie, musi jeszcze dojść na miejsce spotkania. Idzie pokrętnym szlakiem, zatrzymując się przy wystawach i obserwując odbicia mijających ją ludzi. Wygląda na to, że nikt jej nie śledzi.
Większość członków Zakonu Feniksa jest już na miejscu. Lily wciąż czuje się niepewnie w tym gronie. Większość z nich jest od niej starsza i nie da się ukryć, że mało tu osób mugolskiego pochodzenia. Czasami Lily ma wrażenie, że czego by w życiu nie zrobiła, niektórzy i tak już zawsze będą w niej widzieć zaledwie „tę mugolską dziewczynę, którą poślubił James Potter". Ma świadomość, że dla co poniektórych nowa pani Potter jest wielką pomyłką. Taka rodzina, taka krew, taka magia. I do tego taka żona.
Spotkanie, a raczej zebranie, zaczyna się zawsze tak samo, zawsze od zbioru najnowszych wieści. Nikogo nie wymienia się po imieniu, mówi się w kategoriach misji i zadań. Misję zakończono sukcesem, napotkano pewne przeszkody, nastąpiło opóźnienie, ponieśliśmy straty. Imiona dołącza się później, samemu, gdy otwiera się gazetę i czyta o czyjejś śmierci, albo spotyka się kogoś gdzieś przez przypadek i nagle jakiś drobny szczegół nabiera sensu. Ktoś mówił jej kiedyś, że w wewnętrznym kręgu, tam, gdzie wszyscy mają do siebie absolutne zaufanie i gdzie wszyscy znają się z imienia, jest trochę inaczej. Mniej bezosobowo. Prawda czy fałsz, na razie Lily wsłuchuje się w suche słowa i próbuje w nich odnaleźć swojego męża. Lubi udawać, że poczułaby, gdyby coś mu się stało.
Gdy kończy się ta makabryczna wariacja na temat ogłoszeń parafialnych, przechodzą do drugiego standardowego punktu programu i Lily wyłącza się, skupiając na własnych myślach. Nie ma talentu przywódczego i nie chce brać na siebie odpowiedzialności za żadne planowanie. Zna siebie na tyle, żeby wiedzieć, że powierzone zadanie wykona choćby nie wiem co, i zna się też na tyle, żeby wiedzieć, że tak naprawdę to nie chce otrzymać żadnego zadania. Przynajmniej teraz miałabym usprawiedliwienie, doskonały powód do odmowy, myśli Lily i ta myśl łapie ją przez zaskoczenie.
Lily opuszcza zebranie nie zatrzymywana przez nikogo i błąka się po mieście jeszcze przez godzinę, zataczając bezmyślnie nierówne koła. Gdy wraca do domu, znosi na dół gramofon i puszcza Ruby Tuesday. Piecze babeczki korzenne i nie myśli o niczym.
W nocy leży wpatrując się w ciemność i liczy dni. Nie wie, co z tym wszystkim zrobi.
Robię to, bo świat nie jest mi nic winien,
A my jesteśmy sobie winni cały świat.
We wtorek budzi ją sowa uderzająca skrzydłami o szybę. Szybko zrywa się z łóżka, odrzuca kołdrę i podbiega do ciężkich kotar, odcinających jej sypialnię od świata zewnętrznego. Wpuszcza ptaka do środka i natychmiast zatrzaskuje okno, bo na zewnątrz jest koszmarnie wręcz zimno i nadal pada śnieg. Zmarznięta sowa odlatuje w kierunku kuchni w poszukiwaniu cieplejszego miejsca, a Lily postanawia podążyć jej śladem. Jak tylko znajdę kapcie, myśli, usiłując wtulić palce stóp w powierzchnię dywanu. James miał rację wybierając ten miękki, długowłosy i zupełnie niepraktyczny model.
Lily odnajduje swoje sfatygowane kapcie i schodzi na dół. Sowa zaszyła się we wnęce pomiędzy szafką a kuchenką i Lily musi wspiąć się na palce, żeby zabrać od niej wiadomość. Jeden rzut oka wystarcza jej, żeby zorientować się, że ma do czynienia z szyfrem. Wzdycha i sięga do szafki po jakiś smakołyk dla sowy. Każdy, kto zmuszony jest wychodzić w taką pogodę, zasługuje na coś dobrego. Sowa wita jedzenie radosnym pohukiwaniem, a Lily po chwili wyciąga z kredensu paczkę sucharków. Znów jest jej niedobrze. Przyjmuje to ze stoickim spokojem, bo w pewnym sensie zdążyła się już do tego przyzwyczaić. Miała tak, odkąd pamiętała. Zawsze gdy zbytnio się czymś denerwowała, pojawiały się u niej mdłości, bóle brzucha, zawroty głowy i inne niezbyt przyjemne objawy. Lekarz nazwał to naturalną podatnością na nerwicę, jej mama mówiła raczej o tym, że Lily za bardzo się przejmuje. Z drugiej strony, Petunia zarzucała jej, że ma skłonności do robienia z siebie przedstawienia. Prawda leżała pewnie gdzieś po środku.
Lily wgryza się w sucharka i stawia czajnik na ogniu. Napije się czerwonej herbaty i nie będzie myśleć o tym, że James miał wrócić dwa dni temu, bo jeśli zacznie o tym myśleć, to cała się rozłoży i nikomu się już na nic nie przyda.
A potem pije herbatę i rozszyfrowuje przesłaną wiadomość. Odczytuje adres i godzinę. Róg dwóch mało znanych ulic w nienajlepszej dzielnicy mugolskiego Londynu. Osiemnasta. Za dziewięć godzin.
Ubiera się w coś zupełnie nieefektownego, wypuszcza sowę i zabiera się do szorowania domu od podłogi aż po dach. Porywa się nawet na czyszczenie fug szczoteczką do zębów. Po godzinie spędzonej na kolanach w kuchni, traci cierpliwość i wyjmuje różdżkę. Scrugify zostaje rzucone zaledwie kilka razy i wszystko nagle zaczyna lśnić. Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczai. Magią rządzi idiotyczna ekonomia. Efekty przychodzą praktycznie bez wysiłku. Razem z efektami przychodzi też czasem to głupie pytanie: skoro na to nie pracowałaś, to czy na to zasłużyłaś? Protestancka mentalność. Po kim ona to ma? Przecież nie po rodzicach ateistach.
O godzinie osiemnastej spotyka się w umówionym miejscu z mężczyzną, którego nigdy wcześniej nie widziała. Zna jednak wszystkie hasła i sygnały, więc jego twarz nie ma znaczenia. Możliwe nawet, że nie jest prawdziwa. Mężczyzna ma około czterdziestu paru lat. Nie ma znaków szczególnych. Ubrany jest w szary mugolski garnitur z krawatem w kolorze dziwnie intensywnego fioletu. Lily mruży oczy i decyduje, że będzie nazywać go Panem Fioletem. Nie pyta jej o imię. Podaje jej fakty, adres i cel, a ona czuje, jak na duszy robi jej się odrobinę lżej. Zaczynają od obserwacji, może na obserwacji skończą. Może nie będzie żadnej walki i nie będzie trzeba nikogo zabijać. Lily nie opanowała jeszcze do końca tej części z zabijaniem.
Sprawa wydaje się być dość prosta. Ktoś gdzieś widuje spore grupki mężczyzn zbierających się po kryjomu nocą, w opuszczonych domach czy mieszkaniach. Po mugolskiej i po czarodziejskiej stronie. Z jakiegoś dziwnego powodu częściej po mugolskiej.
Tutaj też jest podobnie. Wieczór, mieszkanie na drugim piętrze opuszczonego domu. Mugolska dzielnica. Nie ma śladu barier ochronnych, ale to o niczym nie świadczy, bo nawet śmierciożercy unikają wznoszenia magicznych barier w mugolskim świecie. To byłoby przecież jak wywieszenie wielkiego neonu mówiącego „tu jesteśmy". Przez dwie godziny zjawia się zaledwie troje ludzi. Trzech mężczyzn w mugolskich strojach, rozglądających się niepewnie na boki. Poza tym niewiele się dzieje. Palce Lily powoli kostnieją na mrozie. Gdy Pan Fiolet rzuca ostrożnie zaklęcia diagnostyczne, Lily ściska w ręku różdżkę gotową do ataku lub obrony. Nic się jednak nie dzieje, a chociaż z mieszkania, które obserwują, co jakiś czas dochodzą dość niepokojące odgłosy, wszystko jest jakby przytłumione i nie wygląda na robotę śmierciożerców. Gdy Lily na dobre zaczyna tracić czucie w palcach, Pan Fiolet wchodzi wreszcie do budynku i podchodzi ostrożnie do drzwi mieszkania. Jego różdżka wije się w powietrzu wzdłuż skomplikowanego wzoru, a mięśnie są napięte. Po chwili rozluźnia się i wraca do Lily.
— To mugole — mówi. — Nic magicznego. Fałszywy trop.
Z drugiego piętra dobiega ich dźwięk przypominający stłumiony krzyk. Lily marszczy brwi.
— Co tam się dzieje?
— Nie mam pojęcia — odpowiada Pan Fiolet, wzruszając ramionami. — To zresztą nie nasza sprawa.
— Ale…
— Nie powinniśmy zwracać na siebie uwagi — upomina ją mężczyzna. — Mugolskie sprawy zostawmy mugolom.
Lily przytakuje, ale wzrok nadal ma skupiony na zasłoniętych oknach mieszkania.
— Złożę raport za nas dwoje. Teleportacja na jeden?
Lily przytakuje.
— Trzy, dwa, jeden….
Mężczyzna znika, ale Lily zostaje. Wie, że to nie najlepszy pomysł i że nie powinna być tu sama, ale musi to sprawdzić. Inaczej nie będzie mogła przestać o tym myśleć.
Powoli wchodzi na drugie piętro. Podniszczone schody są nierówne, a poręcz, której się trzyma, dziwnie lepka. Im wyżej się wspina, tym wyraźniejsze stają się wszystkie dźwięki. Słyszy czyjś śmiech, męskie głosy. Gdy od drzwi dzielą ją już tylko centymetry, zatrzymuje się bez ruchu. Nie wie, co dalej robić. W końcu przykłada ucho do chropowatej powierzchni drzwi. Serce wali jej jak szalone. Dopiero po chwili zaczyna rozróżniać poszczególne słowa. Mija kilka sekund nim dociera do niej ich sens.
— Przestała się…
— Nie jest już taka… co? Tak działają… męż…
Śmiech.
— Spój… jeszcze… można po oczach poznać. Ta dziwka, z wczoraj też… tak...
— No panowie, który…
— Żebyś… pośpieszył…
Lily przygryza wargę i powoli osuwa się w dół. Kuca przy dziurce od klucza i zerka przez nią do wnętrza mieszkania. Z półmroku wyławia drgającą konwulsyjnie kobiecą nogę w podartych rajstopach. Pantofel ze złamanym obcasem. Nogi w ciężkich męskich butach i duże dłonie trzymające w garści czyjś delikatny nadgarstek.
Lily bierze głęboki oddech i wyprostowuje się bardzo powoli. Zaciska dłoń na różdżce i stara się uspokoić oddech. Myśli o tym, że zna wystarczająco dużo zaklęć, żeby unieszkodliwić paru mugoli. Myśli też o tym, że nie wolno jej tak ryzykować, i że jeśli coś pójdzie nie tak, może skończyć jak ta kobieta.
Zza drzwi znów dobiega łoskot, a potem śmiech. Lily ostrożnie wycofuje się w stronę schodów, nie odwracając się plecami do drzwi. Różdżkę nadal trzyma w pogotowiu. Zejście po schodach zdaje się trwać lata, a gdy Lily wreszcie wychodzi z powrotem na zewnątrz, rzuca się do ucieczki.
Przecznicę dalej znajduje działającą budkę telefoniczną. Drżącymi palcami odrywa guziki palta i przemienia je w monety. Wykręca numer na policję i podaje im adres. Kłamie, gdy pytają ją o nazwisko i szybko odkłada słuchawkę. Ma nadzieję, że potraktują ją poważnie.
Nocny wiatr raz po raz uderza mocno o ściany budki telefonicznej. Lily otula się płaszczem, który, pozbawiony guzików, ma chyba ochotę gdzieś odlecieć. Stoi bez ruchu do momentu, gdy w oddali pojawia się policyjny radiowóz. Dopiero wtedy teleportuje się na czarodziejską stronę miasta. Więcej nie może zrobić.
Nocą zwija się w kłębek i stara się o niczym nie myśleć.
Robię to, bo choć tyle mogę zrobić,
Robię to bo nauczyłam się tego od ciebie.
Robię to, bo tego chcę, po prostu chcę.
W środę Lily spotyka się z Alicją Longbottom w przytulnej kawiarence położonej zaraz przy Ulicy Pokątnej. Wchodzi do wnętrza pewnym krokiem i rozciąga usta w szerokim uśmiechu. Alicja odwzajemnia go błyskawicznie i nie zauważa chyba, ile kosztuje Lily ta pozorna radość. Ściskają się na powitanie jakby nie widziały się miesiącami, chociaż tak naprawdę od ich ostatniej rozmowy nie minął nawet tydzień.
Ale tydzień czy miesiąc, Lily i tak jest wdzięczna za to, że Alicja jest i żyje, i że Lily może z nią od czasu do czasu porozmawiać. Dobry rozmówca to cenna rzecz, przyjaciel jeszcze cenniejsza. Lily wie, że ludzie potrzebują rozmów i że sama nie jest żadnym wyjątkiem. Wie, że to pomaga pozbyć się emocji zanim staną się groźne i zna nawet nazwiska badaczy, którzy na to wpadli. Żadna teoria nie mówi jednak nic o tym, co zrobić, kiedy nic się nie układa, a przestrzeń wokół ciebie robi się coraz bardziej pusta.
Jamesa częściej nie ma, niż jest, Petunii nie widziała od czasu pogrzebu, Sara przeniosła się na mugolską stronę, a Dorkas nie żyje. Severus udaje, że nigdy jej nie znał, a Remus kłamie na temat drobiazgów i rzeczy istotnych. Z resztą znajomych po prostu się rozeszła. Minęli się, wybierając zupełnie odmienne życiowe ścieżki.
Na ten akurat moment ma tylko Alicję.
I właśnie dlatego w środę rano Lily zakłada kolorowy sweter ożywiający jej karnację i starannie zamalowuje cienie pod oczami. Makijaż i włosy skręcone w loki ukrywają zmęczenie, a wysokie obcasy dodają tak potrzebnego animuszu. Gdy Lily przechodzi przez próg kawiarni, wygląda na osobę, którą nie czuje się już od wielu miesięcy. Na kobietę, której przyszłość opisywać można tylko w superlatywach.
— Mam dobrą wiadomość — mówi Alicja na powitanie. Jej oczy błyszczą jak małe ogniki.
Lily unosi nieznacznie brwi i wiesza palto na wieszaku. Siada przy stoliku, powoli rozplątując szal, który zamotał się jej dookoła szyi. Alicja przygląda się temu z nienajlepiej skrywanym zniecierpliwieniem. Widać, że rozpiera ją energia. Lily uśmiecha się nieznacznie na ten widok.
— No to co to za wiadomość? — pyta w końcu.
Alicja przygryza dolną wargę, na wpół się przy tym uśmiechając. Przez chwilę waha się, a potem pochyla do przodu.
— Jestem w ciąży — oświadcza i spogląda na Lily wzrokiem, w którym radość miesza się z oczekiwaniem.
Lily nie odpowiada od razu. Nie bardzo wie jak. Z każdą sekundą jej milczenia blask w oczach Alicji powoli gaśnie.
Na szczęście w tym samym momencie podchodzi do nich kelnerka. Zamawianie jedzenia i picia przerywa niezręczny moment w sposób naturalny, ale chwilę później Lily i Alicja znów zostają same z rozmową, w której wyraźnie coś zgrzyta.
Alicja wzdycha lekko i splata razem dłonie. Odchyla się do tyłu i zerka na Lily wyczekująco.
Lily zbiera się w końcu w sobie.
— Gratulacje — oświadcza, ozdabiając twarz zbyt szerokim uśmiechem. Tym razem Alicja z łatwością dostrzegła jego wadliwość.
— Nie jesteś zadowolona — stwierdza, marszcząc brwi. Radość, którą emanowała na początku, jakby z niej uleciała. Lily czuje się przez to jak przestępca.
— Nie pochwalasz? — pyta Alicja zgryźliwie.
Lily potrząsa głową. Nie chciała psuć Alicji nastroju. Przeczesuje palcami włosy. Tyle jej przyszło z pięknych loków.
— Czy to ma jakieś znaczenie, co ja sądzę? — odpowiada w końcu.
Alicja przechyla głowę na prawo. W tle leniwa muzyka rozlewa się powoli po sali, tworząc przyjazny, pozbawiony napięcia nastrój.
— To dla mnie ważna sprawa — mówi Alicja po chwili. Głos ma spokojny. — Osobiście bardzo się cieszę. Wolałabym wiedzieć, czemu ty, moja przyjaciółka, uważasz, że to nie jest dobra wiadomość.
— To nie jest do końca tak…
— A jak?
Lily odwraca wzrok, szukając nowego punktu zaczepienia. Wypolerowana powierzchnia stołu odbija jej twarz. Przez chwilę wpatruje się bezmyślnie w swój niewyraźny obraz.
— Nie uważasz, że jesteś za młoda?
Alicja wydaje się być niesłychanie zaskoczona.
— Skończyłam naukę trzy lata temu — mówi, jakby to miało jakieś znaczenie. Lily, sfrustrowana, rozkłada ręce.
Przez chwilę przyglądają się sobie nawzajem.
— Mam dwadzieścia lat — oświadcza stanowczo Alicja, a Lily wzdycha ciężko.
— To wcale nie jest tak dużo.
Nie dogadają się w tej kwestii. Lily już jakiś czas temu zauważyła, że pojęcia mugoli i czarodziejów o dorosłości mocno się różniły. Czarodzieje zdawali się żyć w jakimś cywilizacyjnym opóźnieniu. Szybko rozpoczynali pracę, szybko brali ślub i szybko starali się o dużą gromadkę dzieci. James już na siódmym roku był gotowy się z nią żenić. I chyba nigdy tak naprawdę nie zrozumiał, czemu ona chciała poczekać przynajmniej do swoich osiemnastych urodzin.
— Nie chcesz jeszcze… — Lily zatrzymuje się na moment. — Nie wiem, pobawić się, pobywać w świecie, popodróżować? Cokolwiek?
Alicja posyła jej pobłażliwy półuśmiech.
— Jedno drugiemu nie przeszkadza.
— Doprawdy? — Lily nie stara się ukryć irytacji. — I co z tym dzieckiem zrobisz, jak ci się zachce przygód? Zostawisz pod opieką skrzatów domowych i wyfruniesz z gniazda?
Alicja wzrusza ramionami.
— Chociażby.
— I będziesz umiała to zrobić własnemu dziecku?
Tym razem to Alicja odwraca wzrok.
— Pewnie nie — odpowiada spokojnie. Ścisza jednak głos. — Ale widzisz, ja nie jestem z tych żądnych wrażeń. Nie będę chciała nigdzie fruwać.
Ich oczy znów się spotykają i Alicja wzrusza ramionami.
— Zresztą, to nie są czasy na latanie.
— Czasy. — Lily krzywi się lekko. — A co się stanie, jeśli ty i Frank umrzecie? Dziecko będzie sierotą.
— Zaopiekują się nim nasi rodzice — odrzuca Alicja, marszcząc brwi. — I będą o nie dbać.
— Nie boisz się tego? — pyta Lily. Pytanie to wydaje jej się niesłychanie istotne. — Że zostawisz po sobie sierotę, która do końca życia będzie szukać rodzicielskiej miłości gdzie popadnie? Nie lepiej poczekać na koniec tej wojny?
Alicja patrzy na nią, jakby to Lily niezrozumiała, o co tu właściwie chodzi.
— Na końcu mogę być już martwa — mówi spokojnie, łagodnym tonem, jakby tłumaczyła coś dziecku. — Tak samo jak Frank. A Longbottomowie to stara rodzina, która nie ma szczęścia do dziedziców.
Lily chce coś powiedzieć, ale kelnerka wreszcie się zjawia i znów na chwilę przerywa im rozmowę. Alicja odbiera swoją porcję spaghetti, a Lily sałatkę. Kelnerka odchodzi, a Alicja zerka z niedowierzaniem na talerz Lily.
— Nadal nie mogę uwierzyć, że ty się żywisz czymś takim.
Lily uśmiecha się lekko.
— Tym i stosami wypieków własnej roboty. Razem wychodzi tyle samo, co u innych.
— Skoro tak twierdzisz — komentuje Alicja i wbija widelec w spaghetti.
Wymieniają porozumiewawcze spojrzenia nad talerzami. Przez kilka minut skupiają się na jedzeniu.
Lily odkłada w końcu widelec i bierze się w garść. Jej problemy to nie problemy Alicji i nie powinna się na niej wyżywać.
— Przepraszam za tę reakcję — mówi. — Naprawdę się cieszę, że jesteś szczęśliwa.
Alicja powoli przeżuwa makaron, przyglądając się Lily z uwagą.
— O co tak właściwie chodzi?
— W jakim sensie?
— Coś cię gryzie. I chyba nadepnęłam ci na jakiś metaforyczny odcisk.
— To nic takiego… — Lily wzrusza ramionami, jakby chciała podkreślić, że to, co mówi, nie zasługuje na uwagę. — Ja po prostu… — Znów przerywa i skupia wzrok na własnych paznokciach. — Potterowie to też stara rodzina. I też przydałby się im dziedzic.
— Och, Lily…
Głos Alicji jest pełen zrozumienia. Lily potrząsa gwałtownie głową, jakby chciała je od siebie odgonić.
— Ja wiem, że James tego nie zaproponuje, bo on mnie zna, ale…
— Ale co? — przerywa jej Alicja. — Jeśli nie chcesz mieć dzieci…
— Nie chcę ich mieć teraz.
Alicja wzdycha lekko i nawija na widelec kawałek makaronu.
— Jeśli nie chcesz mieć teraz dzieci, to James to zrozumie — mówi, przełknąwszy kolejny kęs.
Lily marszczy lekko brwi, reorganizując układ sałaty na talerzu.
— Ale będzie chciał czegoś innego, prawda? Tak jak Frank.
Alicja odkłada widelec na brzeg talerza i składa razem dłonie.
— Skarbie, on cię kocha, a gdy kogoś kochamy, wtedy stawiamy tę osobę ponad wszystko — mówi stanowczo, nachylając się w stronę Lily. — Nawet przyszłe potomstwo.
Lily patrzy na nią i zastanawia się, czy takie postawienie sprawy nie oznacza też, że skoro ona Jamesa kocha, to powinna postawić go ponad własnymi życzeniami. Decyduje się jednak zatrzymać to pytanie dla siebie.
— Będzie z ciebie dobra matka — mówi nagle, a Alicja uśmiecha się szeroko słysząc te słowa.
— No pewnie, że będzie. Miałaś jakieś wątpliwości?
Wymieniają uśmiechy i atmosfera wyraźnie się ociepla.
Dalsza część rozmowy toczy się już bez zgrzytów.
Na koniec Lily żegna się wylewnie i wraca do domu. Przez resztę dnia siedzi z nosem ukrytym w książkach. Nie znajduje w nich odpowiedzi i nabiera wrażenia, że powierzona jej praca jest kompletnie bezużyteczna.
Gdy nocą przewraca się z boku na bok, nie może przestać myśleć o tradycjach, dziedzicach i oczekiwaniach. Najbardziej na świecie chce być egoistką. Jest za młoda na altruizm.
Wszystko co robię, jest oceniane,
Najczęściej rozumieją mnie źle,
No, ale cóż...
W czwartek przez cały dzień Lily męczy paląca potrzeba wyrwania się z czterech ścian własnego domu. Wstaje z łóżka z dziwnym ociąganiem, a w lustrze odkrywa osobę zbyt bladą i jakby nieszczęśliwą. Czuje się staro. Jakby nie miała lat dwudziestu, ale co najmniej czterdzieści i jakby wszystko, co najlepsze, było już za nią. Z zamyślenia wyrywa się dopiero po kilku minutach i nieśpiesznie rusza na spotkanie kolejnego dnia.
Śniadanie. Ubranie. Herbata. Szyfry i opasłe tomy, które bardzo rzadko w czymkolwiek pomagają. A potem znów herbata i znowu księgi. Niekończące się rzędy liter. Czasami Lily myśli, że jeszcze jeden taki dzień i zacznie rzucać przedmiotami w ściany. Może nigdy nie przestanie.
Nim mija południe, potrzeba wyrwania się z domu zmienia się w ciężki do wytłumaczenia smutek. Lily brnie dalej przez gąszcz zdań, ale każda minuta czyni to zadanie cięższym. Najpierw zaczyna jej brakować skupienia, a potem chęci. Na koniec chowa twarz w dłoniach i koncentruje się na odganianiu napływających bez zaproszenia łez.
Nie słyszała od Jamesa ani słowa od trzech tygodni.
Żadne księgi nie umieją oderwać jej uwagi od tego faktu.
Co zrobi, jeśli on nie wróci? Jeśli całe jej dalsze życie będzie takie, jak ten ostatni rok? Co zrobi ze sobą, jeśli wszystko, co jej zostanie, to ten pusty dom i równie puste dni?
Po piętnastu minutach wstaje od stołu i kantem dłoni ociera z policzków ślady łez. Bierze głęboki oddech i zdecydowanym krokiem rusza w stronę wyjścia. Zarzuca na siebie palto i wyławia z szafy kozaki.
Świeże powietrze niewiele jej daje. Zresztą, Lily nigdy nie umiała odnaleźć spokoju w tym miejscu. South Brewster jest czarodziejskim miasteczkiem i wszyscy tutejsi mieszkańcy pamiętają rodzinę Potterów. Znają Jamesa, ale nie znają jej i część z nich ma co do niej wątpliwości. Dziewczyna z nikąd i taki wspaniały, młody czarodziej. Gdy Lily spaceruje po miasteczku, gdy robi zakupy, albo po prostu wychodzi do ogrodu, w pobliżu zawsze znajdzie się para ciekawskich oczu śledząca — mniej lub bardziej dyskretnie — każdy jej ruch. Wszyscy są ciekawi, co z niej wyrośnie. Niektórzy czekają na jej sukces, inni na porażkę, ale wszyscy czekają na „coś". Lily nie jest pewna, czy w ogóle jest w stanie im tego „czegoś" dostarczyć.
Lily uśmiecha się uprzejmie do mijanych osób. Zza firanek wyglądają ciekawskie staruszki i im też Lily posyła uśmiechy. Niech nie myślą, że ich obserwacja jest subtelna i niezauważalna.
W ratuszu wyjmuje z kieszeni woreczek pełen proszku Fiuu i wkracza w kłąb kolorowego dymu. Po drugiej stronie nikt już jej nie poznaje. Londyn jest wielki — o wiele większy po mugolskiej stronie — i Lily zanurza się w tłum jak w wodę.
Chodzi po sklepach, przygląda się wystawom i bibelotom, dotyka ciężkich welwetów i lekkich tiulów, obraca w palcach korale i przykłada do twarzy kolczyki i apaszki. Potyka się o nierówne powierzchnie chodnika i obija o przechodniów, którzy nigdy jej za to nie przepraszają. Wsłuchuje się w rytm miasta, dźwięk ulic i muzykę dobiegającą z kawiarni i sklepów. Kupuje ciepłą rybę i frytki zawinięte w poranną gazetę i pochłania je żarłocznie, siedząc na zimnej ławce w pokrytym bielą parku.
Przez kilka minut stoi przed wejściem do kina i przygląda się plakatom. Gdyby była postacią z amerykańskiego filmu, wzięłaby samochód i jechała przed siebie, aż dojechałaby na kraniec świata, do miejsca, gdzie może znalazłaby nawet i sens życia. Ale Lily nie jest bohaterką amerykańskiego filmu, a w Wielkiej Brytanii, w którą stronę by się nie jechało, i tak w końcu trafi się na nieprzekraczalną linię morza, więc po co w ogóle wyruszać w drogę.
Lily porzuca kino i zaszywa się w księgarni; ogląda albumy ze zdjęciami przepięknych miejsc. A potem znajduje sobie odosobnione miejsce w kawiarni, mały stolik tuż przy przeszklonej szybie, i obserwuje przechodniów, powoli pijąc zbyt słodkie latte.
Zmierzch zmienia się w rozświetlony neonami i latarniami wieczór, a Lily nadal patrzy, jak ludzie mijają ją, zajęci życiem po drugiej stronie szyby. Zakochane pary, śpieszący się businessmani, dużo młodych ludzi. Dziewczęta na wysokich obcasach chodzące grupkami, jak stada kolorowych ptaków. Wszyscy roześmiani, rozpędzeni i ożywieni. Lily obserwuje ich i czuje się prawie jak duch.
Za szybą przemyka kolejna grupka młodych dziewcząt. Są chyba w wieku Lily. Są też bardziej kolorowe, bardziej zalotne. Ubrane w modne, intensywne barwy, z lekko tapirowanymi włosami i ciuchami a'la Madonna. Nie mają zmartwień, mężów i nie znają wojennych gróźb. Mają długie nogi i długie włosy, i iskry w oczach, a Lily myśli, że w sumie mogła by być jedną z nich.
Gdyby tylko nie wybrała tego innego życia.
Lily kończy swoją kawę i odkłada łyżeczkę na spodek. Myślami błądzi gdzieś w rejonach opanowanych przez czas przeszły.
Jeśli chodzi o zabawę, szalone imprezy i pijane noce, to Hogwart wypadał żałośnie. Cisza nocna zapadała o dwudziestej drugiej, nauczyciele pilnowali, żeby nikt nie włóczył się po nocy, a świat w całej swojej wąskiej krasie zamykał się w średniowiecznych murach. Odpowiednie zaklęcia gwarantowały, że każdy opiekun domu miał wgląd w to, co dzieje się z jego podopiecznymi. Czasami Lily miała wrażenie, że magia wszystko utrudniała, zamiast ułatwiać. Jaki jest pożytek z zaklęć wyciszających, jeśli twój nauczyciel potrafi je niwelować? Jaki pożytek z zaklęć, jeśli nie pozwalają ci one czynić rzeczy niemożliwych? Cuda, brak granic i odrzucenie tego, co niemożliwe, a w praktyce i tak cała ta magia nie zapewni ci nawet dobrej zabawy w piątkowy wieczór.
Mugole bawili się lepiej. Gdy Lily wracała do domu, wychodziła czasem ze znajomymi na miasto. Na wyprawy po sklepach, do kina czy kawiarni, z wizytą do czyjegoś mieszkania, a potem, gdy trochę dorosła, szła tańczyć i flirtować. Ot tak, żeby oderwać się od życia i poczuć się wolnym i nieskrępowanym.
To nigdy nie bawiło jej to aż tak, jak powinno, bo jej dawni znajomi powoli zmieniali się w osoby obce, a ona sama coraz mniej do nich pasowała, aż w końcu stanęła gdzieś pomiędzy. Pół czarownica, pół mugolka. Dziewczyna bez znajomości chemii i geografii, taka, która nigdy nie zna najnowszych wieści ze świata i nie rozpoznaje nazwiska najprzystojniejszego aktora na świecie. Lily Evans, która z dziwnych przyczyn wylądowała gdzieś w szkole z internatem, nigdy nie była na koncercie Sex Pistols i nie umie już być mugolką. A z drugiej strony Lily Evans, która wciąż popełnia drobne błędy, która ciągle natyka się na zwyczaje, których nie rozumie i której cała linia rodowa zaczyna się od niej samej. Dziewczyna, której znajomość magii sprowadza się do tego, czego nauczyli jej w Hogwarcie, kiedy wokół niej tysiące czarodziejów po prostu oddycha magią, jak przystało na ludzi, który urodzili się w odpowiednim dla nich świecie.
W wieku lat jedenastu Lily Evans przeszła na drugą stronę lustra i nigdy stamtąd na dobre nie wróciła. Ale czasami, gdy potrzeba jej było czegoś bardziej przyziemnego, albo gdy potrzebowała przypomnieć sobie, że jest jednak coś warta, wtedy wracała do mugolskiego świata, zakładała coś ładnego i szła do miejsc, gdzie nikt jej nie znał. Tańczyła wtedy do upadłego i pozwalała, żeby na wpół pijani mężczyźni opowiadali jej, że jest najpiękniejszą kobietą na świecie, że ma włosy jak płomienie i twarz rozjaśniającą noce. Dużo się wtedy śmiała, przyjmowała drinki i upajała się ogłuszającą muzyką.
Prawie rok, myśli Lily, marszcząc lekko brwi. Prawie rok, odkąd po raz ostatni wyszła na miasto się pobawić.
— Przepraszam?
Lily unosi głowę. Stoi przed nią chłopak w mniej więcej jej wieku. Ciemny, całkiem przystojny, z łobuzerskim uśmiechem. Gdyby miał trochę bardziej kręcone włosy i okulary, byłby łudząco podobny do Jamesa.
— To zabrzmi idiotycznie, ale urządzamy koledze przyjęcie urodzinowe. — Wskazuje ręką za siebie w kierunku stolika pełnego młodych mężczyzn. Niektórzy z nich machają Lily niepewnie. — Takie przyjęcie niespodzianka. Tylko właśnie do nas dotarło, że nie zaprosiliśmy prawie żadnych dziewczyn. — W jego głosie słychać słaby irlandzki akcent. — Ani jednej. Co to będzie za przyjęcie bez kobiet?
Lily uśmiecha się wbrew sobie. Uśmiech tego chłopaka jest naprawdę zaraźliwy.
— Gejowskie? — proponuje, a kąciki ust nieznajomego drgają lekko.
— No owszem — mówi z powagą. — W sumie można i tak, ale co, jeśli nam to już zostanie? Żaden z nas się nie ożeni, nie będzie miał dzieci i kto potem będzie zarabiał na nasze emerytury? Jeśli nas nie poratujesz, gospodarka kraju legnie w gruzach.
Lily wybucha śmiechem.
— Czy to naprawdę działa na kobiety? Ten rodzaj argumentów?
Chłopak wzrusza ramionami.
— Nie mam pojęcia. Jesteś moim królikiem doświadczalnym.
Lily uśmiecha się do niego i podnosi do góry dłoń. Obrączka połyskuje w świetle jarzeniówek.
— Ja wam się akurat na nic nie przydam.
— To nie przeszkadza — odpowiada chłopak niespeszony. — Możesz przyjść z mężem. Chodzi o to, żeby tam w ogóle był ktoś rodzaju żeńskiego, bo John jest koszmarnie aspołeczny i myśli chyba, że świat składa się z facetów i śrubek. Trzeba mu przypomnieć o istnieniu płci przeciwnej, bo inaczej to kicha jakaś będzie.
Lily znów się uśmiecha, ale potrząsa przecząco głową. Zastanawia się, jak to możliwe, że ten dzieciak jest prawdopodobnie w jej wieku, albo nawet i starszy. Ma wrażenie, że od tego typu beztroski dzieli ją wiele lat.
— No zgódź się — prosi chłopak, nieświadomy jej rozmyślań. — Obiecuję, że nikt cię nie będzie podrywał. Będziemy gentlemanami. Aż do przesady.
Rozkłada przed sobą dłonie, jakby chciał zademonstrować swoją nieszkodliwość.
— Nie jestem ubrana na przyjęcie — mówi Lily, chociaż wie, że to marny argument. Problem polega na tym, że tak naprawdę nie chce szukać istotniejszych powodów. To okropne uczucie, bo wie, że nie powinna się do niego przyznawać.
Młody brunet obrzuca ją taksującym spojrzeniem.
— Nie jesteś odpowiednio ubrana? — pyta z niedowierzaniem.
— Nie jestem.
— Ale to przyjęcie jest dopiero za trzy godziny, więc...?
Lily znów bezwiednie się uśmiecha.
— Nie poddajesz się, co?
— Nie — potwierdza radośnie chłopak i wyciąga z kieszeni świstek papieru. — Proszę, tu jest moje nazwisko i adres. Przyjęcie zaczyna się o dwudziestej. Pomyśl o tym, dobrze?
Lily odbiera od niego kartkę papieru.
Ian Finnigan. Więc jednak Irlandczyk.
— Pomyślę — obiecuje.
— I jakbyś miała jakieś stada koleżanek na podorędziu, to...
— Przekażę im wiadomość.
W odpowiedzi dostaje skinienie głowy i uśmiech. Ian Finnigan odwraca się na pięcie i wraca do swojego stolika. Koledzy natychmiast zaczynają go wypytywać o szczegóły rozmowy. Z daleka wygląda to, jakby obsiadły go wyjątkowo duże muchy.
Lily przez chwilę przygląda się kartce papieru i w myślach wybiera odpowiedni strój i makijaż. W końcu nie ma w tym nic złego. Nikt nie powiedział, że ma spędzać wszystkie dni sama. Przecież to nic takiego. Ot, przyjęcie. Nie będzie żadnych zdrad, najwyżej parę komplementów. Przecież James nie miałby jej tego za złe... A ona tak chce się bawić, znów poczuć energię i radość...
Wstaje od stołu i wkłada kartkę do kieszeni. Wychodząc, macha Finniganowi na pożegnanie. Nie będzie żadnych przyjęć. Nie dla niej. Po kilku minutach znajduje budkę telefoniczną i dzwoni do Sary. Mówi jej o czarującym Irlandczyku i zaproszeniu na przyjęcie. Mówi, że jej zdaniem powinni do siebie pasować. Każe jej zabrać kilka znajomych, podaje jej adres. Mówi, żeby była ostrożna, chociaż to tylko mugole i niewiele mogą zrobić dobrze wyszkolonej czarownicy. Stara się nie myśleć o scenie widzianej dwa dni temu. Żegna się i odwiesza słuchawkę.
Do domu wraca zamyślona.
Gdy kładzie się do łóżka, przychodzi jej do głowy, że może powinna odwiedzić Severusa. Z pewnością by jej pomógł. Wprawdzie nie byli ostatnio w najlepszej komitywie, ale przecież przez kilka lat byli przyjaciółmi. To ma chyba znaczenie? Mogła by go poprosić...?
Lily ukrywa twarz w poduszce. To nie ma najmniejszego sensu. Ślepa uliczka. James nigdy by jej nie wybaczył, gdyby poszła po pomoc do Severusa. Dowiedziałby się, bo Severus nie oparłby się okazji do zrobienia mu krzywdy, a potem...
To nie ma sensu.
Lustro w łazience nie rozpadło się w pył
Kobieta, która tam mieszka
Umie odróżnić prawdę, od tego, co mówią inni
Patrzy mi w oczy i pyta
Czy wolałabyś łatwiejszą drogę?
Nie? Więc w porządku, koniec łez
c.d.n.
