Huk wystrzału chwilowo cię ogłusza. Jest to tylko chwila, trwający może sekundę moment, jednak to wystarcza, aby przez głowę przemknęły ci dziesiątki myśli, strzępy potencjalnych rozwiązań, natychmiastowo bombardowanych setkami zaprzeczających im faktów. Jesteś zdesperowany, wiesz że nie masz zbyt wiele czasu. Wykreowane przez twój racjonalny umysł paradygmaty runęły jak domek z kart, zmieciony jednym nabojem z pistoletu. Nie możesz zmieść myśli, że przegrałeś, choć całkiem to jeszcze do ciebie nie dotarło. Twój koncept był przecież idealny, przewidziałeś niemal wszystko, ale skąd, skąd u licha mogłeś wiedzieć, jak mogłeś założyć rzecz tak nielogiczną, tak nieprawdopodobną… A jednak widzisz kałużę krwi, rozprzestrzeniającą się z wolna po betonowym podłożu, zamglone oczy z widocznym jeszcze błyskiem tryumfu, dziecięcą fascynację zatopioną w nieruchomych źrenicach, usta wykrzywione w radosnym uśmiechu mówiącym, że poległeś. Ty, będący po stronie aniołów, Zwyczajny Sherlocku. Po raz pierwszy w życiu się boisz, jesteś realnie, namacalnie wręcz przerażony. Twój genialny umysł, twój wspaniały Pałac Myśli, z którego jesteś tak dumny, teraz jak na złość pozostaje głuchy na twoje błagania, jakby nagły przeciąg zatrzasnął wszystkie drzwi umożliwiające dostanie się do środka. Kręcisz się wkoło, błądzisz wzrokiem po nieistotnych budynkach, nieistotnym niebie, nieistotnym Big-Benie widniejącym w oddali, odmierzającym nieistotny czas, którego jest mało, tak cholernie mało. Jest jedna alternatywa, dostrzegasz ją tak wyraźnie jak owe nieistotne, szare niebo nad sobą. Trzy ofiary albo jedna, najprostszy w świecie wybór mniejszego zła, a jednak tak trudny, tak bolesny. Głos w twojej głowie krzyczy, abyś nie zbliżał się do przepaści, uciekał jak najdalej stąd, ignorując poczucie winy i wstydu. Jednakże ty wiesz, co masz wybrać, wiedziałeś to od chwili pociągnięcia za spust, lecz instynkt, ten cholerny instynkt samozachowawczy każe ci trwać w miejscu, mimo iż zmuszasz stopy do stawania kolejnych kroków, przybliżających cię do nieuchronnego upadku. Stajesz na krawędzi, spoglądasz w dół i nagle wszystko zwalnia. Czujesz delikatny podmuch owiewający twoje plecy, widzisz ludzi snujących się w dole, przelatujące obok sąsiedniej kamienicy ptaki, czerwoną budkę telefoniczną stojącą przy pobliskim skrzyżowaniu i zatrzymującą się naprzeciwko czarną taksówkę. Nagle jesteś boleśnie świadom każdego kolejnego oddechu, każdego minimalnego ruchu powiek, drżenia warg, niechcianej wilgoci na policzkach. Czujesz, jak twoja klatka piersiowa unosi się i opada, jak pocą się twoje czoło i ręce. Odczuwasz pustkę i przenikliwy chłód. Obserwujesz spiesznie przemykającą przez jezdnię, znajomą sylwetkę, przyglądasz się jak przystaje i wyjmuje telefon, kiedy naciskasz zieloną słuchawkę. Wsłuchujesz się w ten zachrypnięty, ciepły głos, wciągasz ze świstem powietrze, odczekujesz trzy sekundy.

- John..?