betowała cudowna wrotka777 :*:*:*
Stiles podniósł szklankę i zaczął ją ostrożnie wycierać, lekko już znudzony. Bar był prawie pusty, więc docelowo czekał, aż ostatni klient zamówi swoje piwo i będzie mógł, bardzo powoli zamykać. Henry, czy jak tam było niemłodej pijaczynie, siedział, jednak równie znudzony, co on przed ściszonym telewizorem.
Drzwi baru otwarły się i Stiles zmełł w ustach przekleństwo, gdy wysoki mężczyzna wśliznął się do środka. Nie był z Beacon Hills, w innym wypadku Stiles poznałby go. Każdy też wiedział, że wchodzenie do baru po trzeciej w nocy, to poroniony pomysł.
Nieznajomy usiadł przy ladzie na jednym z wysokich stołków i Stiles uśmiechnął się wymuszenie.
- Co podać? – spytał, bo tego od niego wymagano.
Słowa prawie zamarły mu w ustach, bo mężczyzna miał jeden z najwspanialszych uśmiechów, jakie Stiles widział w swoim życiu. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat i stanowił ten typ mężczyzn, o których Lydia mówiła, że są świetni w łóżku. Skórzana kurtka, lekka nutka buntu w oczach.
- Nie jesteś za młody, żeby tutaj pracować? – padło pytanie.
I cholera, ale głos też miał przyjemnie niski, jakby stworzony do flirtu, albo cholerna, trzecia w nocy naprawdę robiła dziwne rzeczy z mózgiem Stilesa.
- A, czy nie jestem czasem jedyną osobą, która może w tej chwili zaserwować ci piwo? – odpowiedział pytaniem.
Mężczyzna uśmiechnął się, jakby ten rodzaj wyzwania, jak najbardziej mu odpowiadał.
- Faktycznie – odparł nieznajomy z krzywym uśmieszkiem. – Nie chciałbym, jednak mieć kłopotów z powodu upicia nieletniego – dodał.
Stiles przewrócił oczami, bo naprawdę nie był, to pierwszy taki tekst tutaj.
- Nie piję, sprzedaję i podaję. Nie ma prawa, które zakazywałoby mi pracować – uświadomił faceta.
- Więc masz minimum szesnaście lat – zauważył mężczyzna. – Stawiałem na dwanaście – rzucił.
Stiles zmarszczył brwi, bo ten typ barowych kolesi też znał. Przeważnie wolał nie zostawać z nimi sam na sam, więc rzucił okiem w stronę Henry'ego, który przysypiał przy swoim stoliku.
- Jeśli spóźniłeś się na wszczynanie bójki w jakimś wsiowym barze, przykro mi, ale mam posterunek w szybkim wybieraniu i kij bejsbolowy tuż pod ladą – poinformował mężczyznę chłodno.
Musiał się, jednak pomylić, co do niego, bo oczy nieznajomego zrobiły się wielkie jak spodki, gdy zrozumiał, co się do niego mówi.
- Nie chciałem… przepraszam, jeśli pomyślałeś… - zająknął się mężczyzna, ewidentnie zażenowany. – Naprawdę tak źle wyglądam w skórzanej kurtce? – spytał ściszając głos, chociaż cholera, ale naprawdę nie licząc drobnej pijaczyny, byli sami.
Stiles uśmiechnął się lekko.
- Rozumiem, że to oznacza, że nie masz w zwyczaju wszczynania burd w barach? – spytał raczej retorycznie, ale mężczyzna na wszelki wypadek szybko zaprzeczył głową. – Z tą całą aparycją unikałbym w takim razie image'u złego chłopca. Skórzana kurtka tylko podkreśla… - urwał, gdy zdał sobie sprawę, że znowu zaczyna paplać. – Nieważne. Co cię sprowadza do Beacon Hills? – szybko zmienił temat, zabierając się za wycieranie kolejnej szklanki.
- Rodzina – odparł mężczyzna krótko. – Dopiero teraz dotarłem do miasta i w moim mieszkaniu nie mam, nawet lodówki. Rozpakowałem się i pomyślałem, że wyskoczę chociaż do baru coś przekąsić, ale wszystko okazało się zamknięte i został mi tylko ten – dodał z wahaniem. – Ale chyba nie masz otwartej kuchni… I przepraszam jeśli zrobiłem z siebie dupka, ale…
- Nic się nie stało. Mieliśmy kilka rozrób ostatnimi czasy i Erni dał mi wolną rękę w kwestii użycia kija – odparł Stiles z wrednym uśmieszkiem. – Nie mamy kuchni ogólnie. Podajemy tylko alkohol, ale jeśli obiecujesz rzucić na Henry'ego okiem – spojrzał wymownie na chrapiącego już mężczyznę – postaram się o jakąś jajecznicę. Na stacji benzynowej mają na pewno czynny sklep, jeśli chciałbyś coś kupić. To, około kilometr w stronę…
- Rezerwatu – wszedł mu w słowo mężczyzna. – Derek – przedstawił się szybko.
- Stiles – odparł w drodze do kuchni.
ooo
Derek był zaskakująco młodym facetem. Miał dwadzieścia trzy lata i faktycznie powinien częściej się golić, bo zarost dodawał mu dobre pięć. Henry wyniósł się o czwartej nad ranem, gdy zorientował się, że w telewizji, jakiś wróż zaczyna czary-mary.
Stiles został, i chyba pierwszy raz od dawna nie miał nic przeciwko temu, bo nareszcie ktoś traktował go normalnie.
Derek ewidentnie flirtował. Nie jakoś nachalnie, ale w ten zabawowy sposób, który przynosił rozrywkę obu stronom. Ewidentnie miał w tym wprawę i Stiles, naprawdę nie był zaskoczony. Z tym wyglądem facet pewnie zaliczał, kiedy tylko chciał. I, to było miłe, gdy było się w centrum czyjegoś zainteresowania, dlatego Stiles uparcie omijał kwestię swojego wieku. Z doświadczenia wiedział, że gdy rozmowa schodziła na ten temat i otwarcie mówił o tym, że jest wciąż uczniem liceum, ludzie natychmiast żałowali, że otworzyli usta.
Nutka tajemnicy w wypadku Dereka stanowiła tylko kolejny element składowy jego drażnienia się.
- I rodzice pozwalają ci zostawać tak późno poza domem? – spytał w pewnej chwili mężczyzna.
Stiles uśmiechnął się kwaśno, bo na zegarze wskazówki dawno przekroczyły czwartą i zapewne powinien pogonić Dereka do domu. Sam też musiał się już zbierać, a zamykanie baru zajmowało trochę czasu.
- Rodzice nie żyją – odparł Stiles wzruszając ramionami.
Derek zdrętwiał.
- Przepraszam – powiedział szybko mężczyzna. – Nie powinienem był…
- To nawet zabawne, że prześwietliłeś chyba wszystkie najgorsze tematy, na jakie mogłeś trafić – pocieszył go Stiles. – Zabiłeś słonia, więc skład porcelany jest bezpieczny – zauważył i Derek uśmiechnął się sztucznie.
Tę minę Stiles też znał. Ludzie przeważnie wyczuwali, że jest młody. Nie mieli pewności, jak bardzo, ale w końcu orientowali się, że nie jest studentem. Pytania o rodziców przychodziły potem, a następnie traktowano go jak biedną sierotę, czego nienawidził.
Czekał cierpliwie aż Derek przetrawi informację, ale mężczyzna odsunął pusty talerz od siebie i sięgnął po kurtkę.
- Też straciłem rodziców bardzo wcześnie – powiedział Derek. – Nikomu tego nie życzę – dodał, jakby dzielili między sobą jakiś sekret i może faktycznie tak było. – Dzięki za jajecznicę Stiles i do zobaczenia następnym razem – rzucił jeszcze na odchodnym.
Dwadzieścia minut później Stiles zajrzał do słoika z napiwkami i zamarł wyciągając stamtąd nowiutką pięćdziesiątkę. Nie musiał się nawet długo zastanawiać nad tym, kto ją zostawił.
ooo
Weekendy zazwyczaj były do kitu, odkąd Scott musiał zostawać z ich sąsiadką, panią Cavano, a Lydia przeważnie była tą, która odbierała go i przeprowadzała przez ulicę. Stiles starał się trzymać ustalonych godzin, ale fakty były takie, że po prawie dwunastogodzinnych nocnych zmianach padał na twarz, gdy docierał do łóżka. Jedynym jego szczęściem było to, że Erni zgodził się, aby pracował dwa dni w tygodniu, a zaczynał od piątku, żeby wypocząć do poniedziałkowych lekcji.
Dorosłość była do kitu, ale wiedział to od pewnego czasu.
- Jesteś moim aniołem – westchnął, gdy Lydia przyniosła mu kubek kawy.
- A ty powinieneś jeszcze spać. Scott jest u sąsiadki. Wróciłeś bardzo późno… - zaczęła jego przyjaciółka podejrzliwie.
- Najwyraźniej mamy nowego rezydenta w Beacon Hills, który nie ma pojęcia, że bary w tym mieście zamykają się przed czwartą – mruknął i ziewnął, bo jego oczy piekły jakby miał piasek pod powiekami.
- Jeden z tych dupków? – spytała ostrożnie Lydia.
- Jeden z tych wygadanych – westchnął, przypominając sobie, że Derek faktycznie może nie używał zbyt wielu słów, ale na pewno potrafił przekazać wszystko, co chciał.
A może, to Stiles umiał słuchać…
- Powinienem zajrzeć do pani Cavano, żeby pobawić się ze Scottem przed wyjściem – oznajmił jej i ziewnął.
- Powinnam dostać Medal Fieldsa – odparła Lydia niemal natychmiast. – Ale na wszystko przyjdzie czas – dodała.
ooo
Szkoła nigdy nie była dla niego przyjemnym miejscem. Odkąd Lydia uderzyła w piaskownicy Jacksona za to, że Whittemore dokuczał Stilesowi, dupek zawsze znajdował jakąś okazję, żeby mu dokopać. Stiles w zasadzie zaczął podejrzewać, że jest gejem, gdy zdał sobie sprawę, że wcale nie przeszkadzało mu, że zawsze broniła go dziewczyna. Był po dobrej stronie Mocy, więc coś w tym musiało być.
Ich przyjaźń zacieśniała się przez lata i nie zaszkodził jej nawet związek Lydii z Jacksonem, który w końcu musiał odpuścić. Oczywiście nie stali się dobrymi kumplami. Whittemore dalej kpił z niego, ale ograniczył fizyczne znęcanie do niezbędnego minimum, na treningu lacrosse'a, które usprawiedliwiał tym, że ze Stilesa należy zrobić prawdziwego mężczyznę. Jeśli w grę wchodziło popychanie i tratowanie, to Stiles kulturalnie dziękował, lubił swój szczupły, żylasty stan, w którym się znajdował.
Lydia uważała, że to zabawne, jak obaj się do siebie docierali i nie interweniowała.
Stiles, jak, co rano podrzucił Scotta do przedszkola, przypominając wychowawczyni, o której go odbierze. Miał tylko nadzieję, że jego brat nie złapie ponownie jakiegoś przeziębienia, bo wykorzystywanie pani Cavano stało się problematyczne, odkąd staruszka dostała jakiegoś dziwnego uczulenia na syrop, który Scott najczęściej dostawał od lekarza. A każde przeziębienie odcinało ich skutecznie od przedszkola.
Mieli pewnego rodzaju sytuacje awaryjne, które z biegiem czasu opanowali. Lydia zajmowała się Scottem zawsze, gdy tylko Stiles nie wyrabiał się na odpowiednie godziny. Nigdy, jednak nie zostawała z pięciolatkiem na dłużej niż trzydzieści minut. Stiles był jej wdzięczny, nawet za to, że podrzucała jego brata, gdziekolwiek było to konieczne, ale skrycie wierzył, że Lydia cierpiała na głęboką dzieciofobię, co jednocześnie zastanawiało, bo przecież przy całym swoim wysokim IQ, wciąż spotykała się z Jacksonem.
Wszystko układało się w ten chory popaprany, stagnacyjny sposób, którego Stiles nienawidził. Codzienność wkradła się w ich życie, a ona stanowiła pewnego rodzaju początek do zapomnienia, co było tym trudniejsze, że Scott miał pięć lat i Stiles wiedział, że nadejdzie czas, gdy jego brat spyta o rodziców po raz kolejny i jeszcze raz, i jeszcze, bo dzieci są ciekawe i chcą wiedzieć.
Rozmawiali już o tym, że mama i tata są w niebie, i Scott zrozumiał na tyle dużo, że przez kolejne dni miał koszmary. Poszły one na szczęście w zapomnienie, ale Stiles wiedział, że to dopiero początek. Swoją matkę stracił, gdy miał osiem lat i pamiętał o wiele więcej, a wciąż bał się, że nawet to, strzępki wspomnień zostaną wyrzucone z jego pamięci. Teraz, gdy nie było ich ojca, nie byłoby też kogoś, kto mógłby mu przypomnieć o jej uśmiechu, ciastach, które piekła, gdy była szczęśliwa. O wiecznie pachnących lawendą sukienkach i postrzępionych, krótkich spodenkach, które ubierała, gdy chodzili się kąpać do stawu nieopodal domu.
I Stiles nie chciał, żeby cokolwiek z własnych wspomnień ominęło Scotta. Nie rozmawiali jeszcze o Melissie i tacie, ale wiedział, że dzień, gdy Scott zapyta nadejdzie i bardzo chciał być na niego przygotowany.
ooo
Klinika weterynaryjna Deatona w zasadzie nie była zbyt wielka. Mieli kilka klatek dla zwierząt, które właściciele zostawiali na kilka dni, by weterynarz mógł badać postęp leczenia. Nie prowadzili, jednak sklepu zoologicznego, jak większość placówek tego typu, a i wizyty przeważnie umawiano.
Stiles zatem prawie podskoczył, gdy ktoś z rozpędem otworzył drzwi kliniki i wpadł do środka w pełnym pędzie, jakby zależało od tego jego życie. Mężczyzna był przemoczony, więc na zewnątrz na pewno padało i to nie lekkim letnim deszczem.
Mokre ślady ciągnęły się swoistego rodzaju strumykiem, którego nie powstydziłby się Rezerwat.
- Mamy zamknięte – poinformował nieznajomego Stiles.
Automatycznie sięgnął też po mopa odkładając jedzenie dla psów. Mężczyzna zignorował go i położył na stole zabiegowym sporej wielkości, mokrą kulkę futra.
- Musisz mi pomóc. Nie widziałem jej i… - zaczął nieznajomy. – Stiles? – zdziwił się mężczyzna.
Stiles podniósł głowę na dźwięk znajomego głosu i zamarł. Derek w cieńkiej koszulce z krótkim rękawem trząsł się z zimna na środku lecznicy dla zwierząt.
- Koce są w rogu – zakomenderował Stiles nie tracąc czasu. – Owiń się, bo nie mam ubrań, w które mógłbyś się przebrać, a ją też musimy ogrzać – poinformował Dereka. – To nie wygląda na złamanie – dodał, oglądając poobijaną łapę. – Co oznacza, że nie jeździsz szybko – ciągnął dalej.
Futro było pozlepiane od krwi, ale kilka kropel wody utlenionej ukazało niewielką ranę. Draśnięcie miało nie więcej niż centymetr, więc pies był po prostu w szoku.
Derek z rogu obserwował go uważnie, jakby nie wierzył w to, co widzi. I, co najgorsze, nawet mokry wyglądał na najbardziej seksownego człowieka na ziemi. Stiles bez trudu zauważył już wcześniej, że pod tymi warstwami ubrania kryło się przyjemnie umięśnione ciało.
- Nie zszyję tego – poinformował Dereka.
- Dlaczego? – spytał mężczyzna zaniepokojony.
- Nie wiem czyj, to pies – zaczął Stiles.
- Zapłacę – wtrącił szybko Derek. – Nie możemy jej tak zostawić – dodał.
Stiles uśmiechnął się krzywo.
- Nie wiem czyj, to pies, więc i ona mnie nie zna. Teraz się nie rzuca, ale mogłaby mnie ugryźć, gdy chciałbym ją znieczulić – oznajmił Derekowi i mężczyzna wydawał się zawstydzony. – Zostanie na noc w jednej z klatek i jutro poszukamy właściciela. Na pewno pomoże, jeśli podasz adres ulicy, na której ją potrąciłeś. Jest w szoku, a rana jest niewielka. Odrobina ciepła, spokoju i jedzenia pomoże jej stanąć na nogi naprawdę szybko – dodał.
Derek wstał z krzesła i koc zsunął się częściowo z jego ramion. Na czole wciąż perliły mu się krople deszczu. Stiles nie wiedział dokładnie w oczy, jakiego koloru patrzy, ale wydawały się fascynujące.
- Naprawdę dziękuję – powiedział Derek, podchodząc tak blisko, że naruszył jego przestrzeń osobistą.
Pies szczeknął, przypominając o swojej obecności i Stiles wybudził się z lekkiego transu, orientując się, że Derek też zrobił niewielki krok w tył.
- Doktor Deaton udzieli ci wszelkich informacji jutro, jeśli będziesz chciał. Zostawię mu notatkę – obiecał Stiles jeszcze.
