Martyniex


Świat Sherlocka od zawsze był liczbami opisany. Od Baker Street do Scotland Yardu dzieliło go dziewięć przecznic. W godzinach szczytu to dokładnie osiemnaście minut i czterdzieści dwie sekundy, gdy prosił o kierowcę taksówki numer dwadzieścia osiem. Kiedy natomiast Londyn nie był zakorkowany przez żaden z prawie dwóch milionów samochodów, dojazd zajmował mu sześć minut.

Ludzie, którymi się otaczał, rozumieli jego potrzebę opisywania świata liczbami. W ten sposób wszystko stawało się logiczne i proste.

Każdy z nich był liczbą.

Molly to sto dwadzieścia dziewięć punktów IQ do jego stu siedemdziesięciu pięciu. Mycrofta najlepiej opisywały miliony funtów na koncie i trzy telefony komórkowe wypełnione kontaktami. Pięć minut i audiencja u Królowej.

Lestrade nawet stawał się rządkiem równych liczb, jak numer jego odznaki, dni, od których nie sypiał w domu. Suma minut, które dzieliły go od rozwodu i liczba butelek whiskey, które wypił w tym czasie.

Każdy z nich był liczbą i świat był idealny.

Sherlock miał też teorię, która dotyczyła jego własnej liczby. Czegoś, co i jego opisałoby w prosty i klarowny sposób. Uważał się za liczbę doskonałą. Parzystą naturalną, która była sumą wszystkich swoich dzielników, bo sam składał się z wszystkich tych pomniejszych – nic nie znaczących na pozór liczb. To one go określały. To one sprawiały, że miał znaczenie.

I był Moriarty, który też nie umknął logice. Jak w teorii Eulera*, stanowił jego lustrzane odbicie matematyczne. Stał dokładnie po drugiej stronie, będąc niemal równie doskonałym. Świat nie odkrył go jeszcze, ale nie mógł też zaprzeczyć jego istnieniu, więc dryfował w umysłach jedynie tych, którzy jak Sherlock kochali liczby.

I wtedy pojawił się John.

Watson wydawał się płaski. Dwuwymiarowy w czterowymiarowym świecie. Opisany jedynie przez liczbę członków rodziny, dni spędzone w Afganistanie i końcowy wynik studiów medycznych. Niska zawartość konta wcale nie wydawała się ciekawsza.

A jednak. John wyrywał się logice. Przy swoich stu dwudziestu pięciu punktach IQ, pojmował wywody Sherlocka, a nawet więcej. Znajdował luki w Holmesowym zaplanowanym działaniu. Jak wtedy przy pierwszej sprawie, gdy strzelił do taksówkarza, chociaż prawdopodobieństwo tego, że przewidział wcześniej od Sherlocka zagrożenie, że zdążył na czas znaleźć się w odpowiednim miejscu i pojął, co zrobić powinien – było tak niewielkie, że Sherlock wciąż wracał raz po raz do sprawy, sprawdzając, skąd u licha John wiedział?!

Watson wyrywał się prawom ustalonym przez matematyków greckich. Obalał teorie też współczesnych. Nie przejmował się statystykami [85% byłych żołnierzy do końca życia doświadcza bólów fantomowych].

Kiedy Sherlock znajdował już jakiś punkt zaczepienia, w chwilę potem i ta teoria lądowała w koszu. Watson miał sto siedemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, osiemdziesiąt kilogramów. Sherlock raz nawet jeden zerknął przez dziurkę od klucza i zanotował, że przynajmniej w jednym John był statystyczny. To jednak nie stanowiło zbyt wielkiego pocieszenia.

Bardziej dedukował w kwestiach Watsona, niż miał pewnik, a jego zawodzie pewność była kluczowa. To ona dawała mu komfort zamykania poszczególnych szuflad w umyśle i przechodzenia do następnej sprawy. Pewność miała wartość najwyższą i nie miała jej zarazem. Była zerem, od którego co dnia startował i, na którym kończył.

I kiedy Sherlock myślał o Johnie, nazywał go liczbą pi, bo znał tylko jej rozwinięcie do setnej cyfry, każda natomiast następna stanowiła dla niego tajemnicę. John był iksem w równaniu, a Sherlock czuł, że nie ma dostatecznie wielu danych, by rozwiązać je za jednym zamachem, więc traktował Watsona jak zmienną, przeklinając dzień, w którym pozwolił się oszukać przeciętnej twarzy, która przysłaniała tak skomplikowany umysł.

John był jedynką, jedyną liczbą, która opisywała sama siebie.

I, jeśli Sherlock miałby przyznać, John też w pewien sposób był idealny.