Uwagi: To jest bardzo, bardzo spóźniony prezent urodzinowy dla Arian, która chciała jakieś Merlin/Artur. Dlatego jest Merlin/Artur (plus dużo elementów pomniejszych), luźno inspirowane legendami arturiańskimi i baśnią pod tytułem „Miłość do trzech pomarańczy". Na końcu fika cali i zdrowi są wszyscy bohaterowie, którzy mieli się dobrze na jego początku, więc „wypadkami" po drodze nie należy się specjalnie przejmować. Happy end był wymogiem solenizantki, więc nas nie ominie :) Kasi dziękuję za betę pierwszych czterech rozdziałów, reszta niestety jest niezbetowana, co warto mieć na uwadze. Z tego, czym inspirowałam się przy jakim fragmencie wytłumaczę się na końcu.

*/*/*/*/*/*/*

Drzewo, z natury zagmatwane"

*/*/*/*/*/*/*

Pewnego dnia na Wyspie Błogosławionych, wiele lat po tym, jak zniszczył ją ogień, stal i gniew, niespodziewanie znów wyrasta drzewo.

Zaczyna się od ziarna.

(nieprawda — na początku jest groza i lęk i rozpad)

(kawałek po kawałku, rozdzierane ciało, nic z delikatności i godności, proszę skończ już, nie mogę, nie wytrzymam, stop)

Na początku jest ziarno.

(prawie prawda)

Ziarno wyrasta nie z ziemi, lecz z człowieka; nie jako wspomnienie lata czy zwiastun jesieni, ale pozostałość po czymś, co istniało wiele wiosen i lat, przeżyło wiele jesieni i widziało wiele śniegów. Pozostałość po kimś.

(rozpad, rozdarcie, pył człowieczy, ludzka klęska, poświęcenie, horror, życie i śmierć — uroda gasnącego w oczach świata)

Na początku jest ziarno, z którego wyrasta roślina. Pędy przebijają skorupkę, wydostają się z mozołem na zewnątrz, rozrastają, szukając dla siebie miejsca i punktu zaczepienia.

(zbyt szybko, nienaturalnie, nie w porządku, zbyt zielono)

Młode pędy znajdują wreszcie oparcie i łapią się go kurczowo. Zaczynają drogę ku pionowi, wysoko, przed siebie, w górę, ku słońcu. Zawsze ku słońcu.

(czemu jasność? słoneczna i włosów, halo ze światła i przeznaczenia, błysk w oku, uśmiech, matczyne ręce i spokojne bicie cudzego serca kołyszące cię do snu, wszystko, co stracone, zabrane, i zostaje tylko światło, słońce, ciepło)

(czemu…?)

Rosną w siłę, karmione słońcem, a życie dookoła przyjmuje je, choć są zbyt prędkie, zbyt nienaturalne, choć wyrosły z człowieka, a nie z gleby, choć nie mówią ich mową, a ich słowa i myśli są zbyt skomplikowane, obce i głośne, jakby nikt ich jeszcze nie nauczył, że naturą świata jest milczenie.

(czemu tak...?)

(czym jesteś?)

Na początku jest ziarno, z ziarna wyrastają pędy, które, pnąc się w górę, urastają w siłę i gdzieś po drodze układają w drzewo.

(nie rozumiem)

Gdzieś na Wyspie Błogosławionych wyrosło drzewo. Jest młode, niezręczne i brak mu siły wyrazu. To drzewo-nastolatek, całe nieporadne i niepewne swego, jakby samo nie wiedziało, czy powinno być drzewem. Każdy z jego liści jest trochę inny i razem, w jednej koronie, nie mają racji bytu.

(to nie tak, nie tak)

Drzewo jest niewysokie, mało imponujące.

Obce. Nowe. Inne.

Trawy porastające wyspę witają je z otwartymi ramionami, ptaki przyfruwają tulić się do jego gałęzi, owady siadają ostrożnie na jego liściach, czekając na pojawienie się pierwszych kwiatów, a wiatr zwalnia, by nie burzyć niczyjego spokoju.

Na Wyspie Błogosławionych wyrosło drzewo.

Nie mówi ich językiem, myśli zbyt ostro i hałaśliwie, nie umie nawet normalnie oddychać.

Mimo to witają je jak swego.

(nie rozumiem)

Coś w jego wnętrzu pachnie magią.

Na Wyspie Błogosławionych znów rośnie drzewo, a zamknięta w nim magia wyśpiewuje światu pieśń pachnącą jak dom, spokój i spełnienie.

Kapłanka podchodzi bliżej i kładzie dłoń na świeżej korze. W jej głowie myśli szamocą się, oszalałe, zagubione, rozdarte pomiędzy celami i wspomnieniami. Dotyka kory opuszkami palców, a magia odskakuje, drga i próbuje uciekać.

(wróg!)

— W porządku — mówi kapłanka, zmieniając dotyk w delikatną pieszczotę. — Na tej wyspie nic nie grozi żadnemu drzewu. Nawet tobie.

(czemu wróg? nie pamiętam, czemu ona…?)

(nie pamiętam)

(nie…?)

(…?)

(…)

Magia uspokaja się, układając spokojnie pod korą i nic nie unika już spotkania z niczyimi dłońmi. Kobieta wpatruje się w drzewo w milczeniu.

— Gdy byłam mała… Gdy przywieziono mnie tu po raz pierwszy, całą wyspę porastały drzewa. — Jej głos jest łagodniejszy niż zwykle. Zanurzony w przeszłości; jego ostrość przytępiona nostalgią. — Kwitnące jabłonie. Dlatego kiedyś o tej wyspie mówiono Wyspa Jabłoni. Ludzie z zewnątrz czasami rozpoznawali nas po zapachu jabłek, jaki zabieraliśmy ze sobą na wyprawy na ląd.

(…?)

— Myślę, że powinieneś zostać jabłonią.

(jabłonią…?)

— Jabłonią — powtarza kapłanka, powoli, wyraźnie, przywołując z pamięci odpowiedni obraz i owijając go zaklęciem jak kokonem. — Drzewem, które rodzi jabłka.

(jabłka?)

— Jabłka. Owoce.

(jabłka)

(światło, słońce, ciepło, coś…?)

Na początku nie dzieje się nic, a potem, powoli, wśród liści zaczynają pojawiać się pąki. Otwierają się nieśmiało, dopiero po paru minutach, jakby wymagało to od nich głębszego namysłu. Białe płatki wychylają się na zewnątrz ostrożnie, trochę niepewnie, a po chwili kwitną już bez zahamowań. Część z nich to polne kwiatki, takie, jakie znać może dziecko wychowane na wsi, część to ozdobne egzotyczne okazy, takie jak te, które sprowadza się z dalekich stron na królewskie dwory. Niewiele z nich to prawdziwe kwiaty jabłoni, ale to nie ma znaczenia.

(światło, słońce, ciepło, czyjś uśmiech, halo wokół czyjejś głowy, czyjeś dłonie, bicie czyjegoś serca, przeznaczenie)

Mija trochę czasu, ale pod koniec dnia drzewo na Wyspie Błogosławionych jest ciężkie od jabłek. Ich radosna czerwień przebija zza liści: dębowych, klonowych, małych, dużych, liści akacji, kasztanu, platanu i wiśni. Liści jabłoni.

(przeznaczenie)

Gdy zachodzące słońce pokrywa świat różową poświatą, kapłanka wyciąga dłoń po jedno z jabłek. Ciągnie. Ogonek pęka. Czerwone jabłko wydaje się pasować do jej bladej dłoni.

Gra się rozpoczyna.

*/*/*/*/*/*/*

Część 1/14 - „O tej, która nie dbała o drobiazgi"

*/*/*/*/*/*/*

Przyszłość nie powinna być otwartą księgą.

Nie ma nic naturalnego w wiedzy, co zdarzy się za chwilę, za miesiąc, jak skończy się twoje życie i książka, którą znajdzie się za trzy tygodnie pod stertą traktatów na temat istoty prawa i porządku. Nie ma nic naturalnego w tym, że wie się, co się stanie, gdy traktaty te trafią w ręce twoich prawnuków, ani w tym, że samo dotknięcie powierzchni papieru wywołuje w tobie wizję jego powolnego rozkładu.

Natura ludzka lubi niepewność. Niespodzianki. Ludzie stworzeni zostali do patrzenia przed siebie niewidzącym wzrokiem i odbywania niekończących się podróży niewiadomo dokąd, czasem idiotycznych, czasem absurdalnych, czasem zupełnie błędnych,. Bo tylko w niepewności jest nadzieja i powód by trwać w tym, co czasem wydaje się nie do zniesienia.

To nieludzkie wiedzieć, że za zakrętem droga się kończy, a uśmiech, który właśnie rodzi w tobie nić uczucia, to kłamstwo przynoszące zdradę. Nieludzkim jest mieć pewność, że żadne działanie nie ma sensu, bo śmierć obstawiła wszystkie możliwe kombinacje i pewne rzeczy są już nieuniknione. Nieludzkim jest w wieku lat dwunastu wiedzieć jak wygląda własna przeorana zmarszczkami twarz i widzieć początek końca w każdym rozpoczynającym się śnie.

W naturze ludzkiej leży uparte trzymanie się życia i wpijanie paznokciami w wiarę, że to, co lepsze, jest nadal prawdopodobne.

Gdy na końcu życia dzieli nas od śmierci jeden oddech, to i ten ostatni czerpiemy z przyzwyczajenia, jakby miał nam przynieść coś nowego. Prezent, błyskotkę, promień słońca na soplu lodu.

Jeśli postawisz wędrowca pośrodku pustkowia i dasz mu drogę prowadzącą za horyzont, to on pójdzie nią na kraniec świata, goniąc chmury, miraże, czerwone promienie zachodów i ptaki odfruwające do nierozpoznanych celów. Nawet jeśli horyzont ciągnie się w nieskończoność.

Natura ludzka domaga się ruchu.

Nieludzkim jest stać w miejscu i patrzeć w przyszłość z rezygnacją i spokojem.

Nieludzkim jest wiedzieć za dużo, ale i to można odwrócić. Zaadaptować i uczłowieczyć, przemienić z nieznośnego na zaledwie drażniące i ulepić od nowa w coś bardziej przyjemnego.

Można wziąć to, co nieludzkie, pomieszać z tym, co ludzkie i stanąć na wprost przyszłości i powiedzieć: co to, to nie.

Nieludzkim jest oglądać przyszłość jak własne odbicie w tafli lustra, czystą, niezmąconą i zimną.

Ludzkim jest jednak niszczyć lustra wściekłością i pięścią.

Ludzkim jest grać o przyszłość nawet, gdy sama gra jest ustawiona, a karty znaczone.

Ludzkim jest rzucać kartę na stół, stawiać na nią wszystko i nawet więcej, a potem patrzeć jak ruch ten odbija się echem wśród zdumionych tłumów.

Ludzkim jest stawiać wszystko na jedną kartę, gdy nieludzki dar mówi ci, że ruch taki niewiele da.

Ludzkim jest wybrać do tego kartę, której nikt się nie spodziewa.

Ludzkim jest oszukiwać przeznaczenie.

Na szczęście dla poniektórych, Arten bywa bardzo ludzka.

*/*/*/*/*/*/*

Za pierwszym razem wszystko kończy się katastrofą.

Za drugim zresztą też.

Trzeci to już kwestia dyskusyjna.

*/*/*/*/*/*/*

Artur obudził się, rozejrzał dookoła i rozpoczął oczekiwanie na niechybnie spóźnionego Merlina. Minęły minuty, najpierw pojedyncze, potem ubrane w pary, jeszcze później zebrane w grupy, a za oknem słońce przetoczyło się z jednego krańca dziedzińca na drugi, zatrzymując się w końcu w pozycji najmniej Arturowi odpowiadającej. Przewrócił się na drugi bok, odwracając tyłem do złośliwych promieni i nadmiernej jasności poranka, i zaczął zabijać czas układaniem w głowie coraz to dłuższej listy zażaleń. Miał szczery zamiar zaatakować nimi Merlina od progu.

Wszystkimi. Najlepiej naraz.

Widzisz to tam za oknem? Takie jasne? To słońce. Wiem, że życie na wsi pozbawiło cię elementarnego wykształcenia, więc pozwól, że wytłumaczę. Gdy to jasne pojawia się na zewnątrz, oznacza to, że ja już nie śpię, a ty właśnie się spóźniasz.

Merlin-w-głowie-Artura uśmiechnął się w odpowiedzi mniej więcej tak samo radośnie i beztrosko jak zwykle. Jakby cały wysiłek, jaki Artur wkładał w wychowanie go na istotę przydatną do czegokolwiek, był jakimś jednym wielkim żartem.

To nie był dowcip, powiedział Artur-w-głowie-Artura, przyprawiając tego drugiego o lekki ból głowy i mały kryzys tożsamości, i nie robiąc zupełnie wrażenia na iluzorycznej wersji Merlina.

Zabrzmiało, jakbyś twierdził, że wschód słońca też jest twoją zasługą, powiedział Merlin-w-głowie-Artura i Artur już chciał rzucić mu spojrzenie sugerujące, że jego dowcipy nie są ani na miejscu, ani w gruncie rzeczy dowcipne, ale przypomniało mu się, że cała konwersacja toczy się jednak w jego głowie i w ostatniej chwili się powstrzymał. Nie miał zamiaru zniżać się do rzucania spojrzeń przeznaczonych dla Merlina w stronę jakichś okien czy krzeseł. Zachowa je na później. Nie ma co marnować królewskiego spojrzenia na pierwsze lepsze kawałki drewna czy szkła.

Właśnie.

Artur wytrzymał może minutę czy dwie, a potem przymknął oczy i rzucił jednak to wyimaginowane, pełne sugestii i politowania spojrzenie w kierunku równie wyimaginowanego Merlina i rozmowa potoczyła się dalej, swobodna i trochę zadziorna, zwyczajna i pozbawiona drugiego dna.

A potem Merlin, przynajmniej ta wersja, którą Artur wyobraża sobie, czekając na permanentnie spóźniony oryginał, dostała poduszką po głowie, bo Artur, a właściwie Artur-w-wyobraźni-Artura, miał ją akurat pod ręką, a Merlin, jego odstające uszy i lekko skudlone włosy stanowiły zbyt oczywisty cel, by się przed rzucaniem powstrzymywać. Poduszka oczywiście trafiła w sedno sprawy, czyli gdzieś w środek merlinowego czoła, bo Artur jest księciem i ma znakomitego cela, a Merlin nie posiada refleksu ani instynktu samozachowawczego i właściwie powinien się cieszyć, że Artur się nim zajmuje, bo inaczej prawdopodobnie zabiłby się potykając o własne nogi, spadając ze schodów, wpadając do studni lub w zamyśleniu wchodząc wprost na ścianę.

(Artur nie był do końca pewien, jak można się zabić wpadając na ścianę i czy to w ogóle możliwe, ale był za to pewien, że Merlin by temu jakoś podołał.)

A potem, gdy minuty przeszły już ze spacerowania w małych grupkach do podróżowania w całych stadach, a nawet słońce przestało już uparcie świecić Arturowi prosto na prawą stronę łóżka — co stanowiło chyba jakiś znak dla jego żołądka, że oto może zacząć wydawać dźwięki — Artur westchnął i podniósł się wreszcie do pozycji siedzącej. Przekontemplowawszy ciężar posiadania całkowicie niekompetentnej służby i starannie unikając myślenia o tym, że niemożność rzucenia w Merlina poduszką o poranku napawa go dziwnym rozczarowaniem, Artur wstał z łóżka, ubrał się w coś przypadkowego i nieskoordynowanego kolorystycznie, i ruszył na poszukiwanie jakiejś bardziej odpowiedzialnej niż Merlin jednostki, którą mógłby wysłać do kuchni po śniadanie.

Na korytarzu znalazł jakąś mgliście znaną mu z widzenia służącą i obarczył ją zadaniem znalezienia mu czegoś do jedzenia. Dziewczyna umknęła w bardzo adekwatnym do wagi sprawy pośpiechu, najwyraźniej rozumiejąc, że stan żołądka przyszłego króla jest rzeczą wagi, nomen omen, państwowej, dygając jeszcze przy tym nisko i usłużnie i rzucając w jego stronę potulne "tak, panie." Co mogło, ale nie musiało, mieć coś wspólnego z tym, że prośba Artura mogła dla laika brzmieć jak rozkaz wydany dość wściekłym tonem.

Służąca pośpieszyła do kuchni, a Artur śledził ją wzrokiem póki nie zniknęła za zakrętem, rozmyślając nad tym, że męczył się już chyba z Merlinem za długo, bo jedyne, co z tego wszystkiego wyniósł to lekkie poczucie winy, że wzbudził w dziewczynie aż takie przerażenie. Artur skrzywił się lekko, zdusił w sobie to dziwne coś, co domagało się od niego wystosowania względem tej służącej jakichś przeprosin, i skupił na wymyślaniu, co zrobi z Merlinem, jak już go znajdzie. To zajęcie było bardziej konstruktywne.

(Artur był też prawie pewien, że obrażanie niesubordynowanego, wiecznie spóźnionego służącego jest czynem bardziej przystającym księciu niż ganianie za jakąś bezimienną służącą w celu przeproszenia ją za własny ton głosu. Prawie. Merlin wprowadził mu w głowie spory mętlik i czasami Artur miał wrażenie, że nie jest już pewien niczego. No, może poza tym, że Morganie nie należy pod żadnym pozorem ufać, gdy zaczyna się do ciebie spontanicznie uśmiechać. No i tym, że słońce wstaje na wschodzie. I to by było mniej więcej tyle.)

Artur westchnął głęboko, akcentując swoje wewnętrzne niezadowolenie, bo coś przecież z nim zrobić musiał, a potem ruszył przed siebie, w dół korytarza, bo stanie tak bez celu w przejściu zastawiając ludziom drogę i wpatrywanie się morderczym wzrokiem w ścianę wyglądało dość dziwnie, a strażnicy od jakiejś minuty obserwowali go z niepokojem i wymieniali niewątpliwe znaczące spojrzenia, które mogły dotyczyć czegokolwiek, ale najprawdopodobniej sprowadzały się jednak do czegoś w stylu: "klasa panująca, psychiczni, wszyscy co do jednego." Artur lubił udawać, że wszyscy poddani jego ojca myślą o nim w samych superlatywach i z odpowiednią dozą szacunku, ale niestety, gdy miał lat szesnaście dał się namówić Owainowi na wypad na miasto w przebraniu i odkrył, że najwyraźniej dla większości poddanych jest jakąś mieszanką maskotki, zdziwaczałego wujka i elementu dekoracyjnego, a to ostatnie to też nie zawsze, vide liczne uwagi dotyczące tak mniej jego królewskiego urodzenia a bardziej niezbyt imponujących kształtów jego królewskiego przyrodzenia i siedzenia, i Artur obiecał sobie, że nigdy, ale to nigdy nie założy już tych obcisłych bryczesów do krótkiej tuniki, bo nie i na tym zakończmy. A potem przyłożył Owainowi miecz do gardła i powiedział, że jeśli jakimś cudem Morgana się o tym wszystkim dowie, to on skończy tragiczną i niefortunną śmiercią podczas treningu i będzie to wypadek smutny, ale śmiertelny.

Oczywiście Morgana i tak się dowiedziała, chociaż Artur podejrzewał, że nie od Owaina, bo nikt nie potrafiłby chyba aż tak dobrze udawać śmiertelnego lęku przed książęcym gniewem. A gdy Morgana już się dowiedziała, to wiedział o tym każdy, z jego ojcem włącznie, i Artur spędził sporo czasu wpatrując się w ściany i starając nie myśleć o tym, czemu cały dwór patrzy na niego i chichocze.

Bryczesy zostały wygnane na dno kufra na mniej więcej rok, a potem królewskie pralnie dopadła jakaś magiczna bestia z upodobaniem do królewskich spodni i Artur musiał, chcąc nie chcąc, przywrócić bryczesy do łask na parę tygodni, w trakcie których zamkowe szwaczki produkowały spodnie za spodniami jak najszybciej się dało.

(Właściwie to dało się odrobinę szybciej, ale żadna z nich nie chciała wylądować na stosie za podejrzanie szybkie szycie ubrań, więc trzymały się tempa, które uznane zostało za rozsądne przez wszystkie zainteresowane, wliczając w to sześćdziesięcioletnią Rozę Ingern, której palce zaatakował parę lat temu artretyzm. A jeśli król jest niezadowolony z tempa, wymamrotała Roza, z namaszczeniem wbijając igłę w materiał, to cóż, nie nasza wina. Trzeba było nie palić tych magicznych krosien. Zdanie to zyskało pomruk cichej, acz zdecydowanej aprobaty. Poza tym, dorzuciła nieśmiało Fiona, jedna z młodszych szwaczek w towarzystwie, to nie jest tak, że oni zupełnie nie mają w czym chodzić. Popatrzcie na księcia, nie można powiedzieć, żeby... miał problemy, prawda? Pomruk aprobaty pojawił się ponownie i tym razem zyskał trochę na sile, bo wszystkie szwaczki jak jeden mąż, a właściwie jak jedna szwaczka, wspomniały księcia Artura odzianego w przyciasne bryczesy i wspomnienie to napełniło je błogością i nawet pewnym afektem względem gustującej w królewskich spodniach magicznej bestii. Każda z osobna i wszystkie razem, nie ustalając tego ze sobą zupełnie, zwolniły nagle tempo. W końcu nie było się gdzie śpieszyć. A gdyby ktoś narzekał, to no cóż, szkoda tych magicznych krosien, nie?)

I tak Artur, nieświadomy całkowicie kontekstu i przyczyny, zastanawiając się jednak trochę, czemu stworzenie jednej pary luźnych spodni trwa aż tyle czasu, spędził okolice swoich siedemnastych urodzin paradując po zamku, mieście i okolicach w bryczesach przylegających doń jak druga skóra i myśląc dużo o ścianach, polach, zbożach i waleniu ludzi mieczem po głowie, i ani minuty o tym, jak jego królewskie siedzenie (i przyrodzenie, nie zapominajmy o przyrodzeniu) się w tych bryczesach prezentuje, bo wcale, a to wcale się tym nie przejmował. A potem Owain stracił cierpliwość i wywlókł go ponownie na wyprawę incognito do tawerny (wywlekanie odbyło się głównie za pomocą Pellinore'a i Belvedere'a, a także dużej ilości cydru), gdzie Artur usłyszał sporo rzeczy, w których znowu mało było informacji na temat głębi szacunku i poważania, ale pojawiły się wreszcie superlatywy i najwyraźniej rok robi jednak sporą różnicę i Artur nigdy, ale to nigdy nie miał zamiaru się rozstać ze swoimi bryczesami, skoro była z nich aż tak skuteczna broń. Kiedy wytrzeźwiał trochę, zmodyfikował plan minimalnie, uznając, że oszałamianie pospólstwa swą urodą codziennie bez wyjątku byłoby pewną przesadą i mogłoby się odbić negatywnie na ich zdolnościach do pracy, czego ojciec Artura pewnie by nie docenił. Wystarczy więc, uznał Artur, czując się przy tym wielkodusznie i bardzo rozsądnie, że będzie je nosił co drugi dzień. Nie ma co przedobrzać.

(Gdy Artur udał się do szwaczek i poprosił je, żeby połowę z przewidzianych par spodni uszyły w formie trochę węższej i bardziej przylegającej, spotkał się z całkowitym zrozumieniem i aprobatą. Za to Morgana zupełnie nie wykazała ani jednego, ani drugiego, i radośnie drwiła sobie z Artura i jego zmieniających krój bryczesów przy każdej okazji. Artur zupełnie się tym nie przejmował, bo wiedział, że Morgana jest po prostu zazdrosna, że to nie jej atrybuty wzbudzają taki zachwyt wśród poddanych i bardzo możliwe, że raz, gdy polało się trochę za dużo wina, a Artur miał jakieś intelektualne zaćmienie, zdołał oskarżyć Morganę o to, że zazdrości mu urody i że to on jest z nich dwóch lepszą księżniczką. Na szczęście dla Artura Morgana była wtedy jeszcze bardziej pijana niż on i raz w życiu nastąpił cud i uwaga poszła w niepamięć. Niepamięć Morgany, bo Gwen przez następne pół roku za każdym razem, gdy mijała go na korytarzu, potykała się o własne stopy. Bardzo to było merlinowe z jej strony.)

Gdy Artur skończył wreszcie lat dwadzieścia jeden i jego przyszłość na królewskim tronie zmieniła się z czegoś bardzo prawdopodobnego w bardzo pewne, doszedł do wniosku, że powinien być odrobinę bardziej roztropny i ustatkowany, i uznał, że elektryzująca moc przyciasnych bryczesów już go tak nie ekscytuje. I nie miało to absolutnie nic wspólnego z tym, że bryczesy najwyraźniej nie działały na Merlina. Na Merlina i Morganę, co prawdopodobnie było dowodem na to, że Artur miał rację nazywając Merlina dziewczyną i że, oczywiście, bo jakże by inaczej, Merlin jak już tą dziewczyną był, to musiał być dziewczyną w akurat tym najdziwniejszym i najbardziej drażniącym Artura typie.

(Bywały takie chwile, gdy Artur miał wrażenie, że tak na wszelki wypadek powinien trzymać Merlina z daleka od Morgany, bo Morgana miała nieodpowiedni wpływ na wszystkich bez wyjątku i czasami wystarczyło, że przejdzie przez pokój i Artur wręcz wyczuwał w powietrzu zwiększoną ilość niesubordynacji, a coś takiego to Merlinowi absolutnie nie było potrzebne, bo w tej materii radził sobie znakomicie samodzielnie. To była chyba jedyna dziedzina, w której wykazywał jakieś kompetencje. Oczywiście. Bo świat miał najwyraźniej coś przeciwko Arturowi. I owszem, Artur miał nieraz ochotę odgrodzić Merlina od Morgany jakimś kilkupiętrowym murem, ale się powstrzymywał, bo nie był naiwny i wiedział, że gdyby tylko powiedział choć słowo na widok Merlina i Morgany przebywających ze sobą zbyt długo i zbyt blisko, oboje bladzi, ciemnowłosi i jakoś tak wizualnie zbyt pokrewni i zdecydowanie zbyt do siebie pasujący, to Morgana wysnułaby z tego coś całkowicie błędnego, co zupełnie i absolutnie nie miało żadnego pokrycia w rzeczywistości. Zupełnie i absolutnie.)

— Panie?

Artur odwrócił się gwałtownie w stronę służącej, wyrwany z rozmyślań i trochę zirytowany faktem, że znów najwyraźniej stanął na korytarzu i tak sobie stał w sposób wysoce podejrzany i mało książęcy. Zmarszczył srogo brwi i obrzucił dziewczynę ostrym spojrzeniem w ramach prewencji, żeby przypadkiem nie przyszło jej do głowy plotkować z resztą służby na temat jego dziwnego upodobania do zastygania w miejscu jak słup soli. Skuliła się lekko za trzymaną tacą, jak za tarczą, a Artur zarejestrował, że, po zawartość tejże tacy sądząc, wbrew temu, co zawsze uparcie twierdził Merlin, na przyniesienie z kuchni śniadania nie potrzeba wcale przynajmniej trzydziestu minut. Artur dopisał tę uwagę do długiej listy uwag-do-wykrzyczenia-ewentualnie-wygłoszenia-bardzo-sarkastycznym-tonem-gdy-tylko-Merlin-się-raczy-objawić.

— Zanieś to do mojej komnaty — rzucił, jako że Merlin pozostawał uparcie nieobjawiony, a jakoś trzeba było dojść do śniadania.

— Tak, panie — szepnęła służąca w odpowiedzi i dygnęła nerwowo, żeby zaraz potem szybko ruszyć w kierunku wskazanych przez Artura komnat. Wyglądała na wystraszoną i w Arturze obudziły się znowu wyrzuty sumienia. W końcu to, że Merlin jest idiotą i irytuje Artura nawet, gdy go nie ma, nie oznacza, że cała ludzkość musi cierpieć z tego powodu. Postanowił wielkodusznie wykonać więc jakiś gest łagodzący sprawę.

— I dziękuję — zaoferował plecom oddalającej się służącej najuprzejmiejszym tonem, na jaki go było stać. Służąca wzdrygnęła się gwałtownie i w wielkim szoku wypuściła z rąk tacę. Śniadanie i zastawa wylądowały na posadzce, a Artur westchnął głęboko i uznał, że ta cała uprzejmość to chyba jednak nie dla niego, bo przynosi jakieś dziwnie opłakane skutki.

— Posprzątaj to, a potem przynieś do moich komnat następną porcję — skwitował w końcu i na wszelki wypadek postanowił oddalić się na bezpieczną odległość, bo kto tam wiedział, może jego książęcy oddech okazałby się za chwilę czynnikiem zbyt zatrważającym, żeby móc w spokoju znosić jego występowanie i znów nastąpiłaby jakaś katastrofa, a Artur w końcu umarłby z tego wszystkiego z głodu. Służba ostatnimi czasy pozostawiała wiele do życzenia.

(Może za wyjątkiem Ginewry. Kiedykolwiek by jej Artur nie widział, przy jakimkolwiek zajęciu by jej nie zastał, zawsze zachowywała się odpowiednio, przykładnie i kompetentnie. Artur nie miał najmniejszego pojęcia, jak Morganie udało się znaleźć kogoś takiego jak Gwen i jak udawało się jej utrzymać ją przy sobie, ale lojalność Gwen była niepodważalna. I Artur wcale nie wiedział tego, bo w wieku lat piętnastu próbował bezskutecznie przekupić Ginewrę by przeszła do niego na służbę, ani też ta jego wiedza, która wcale nie pochodziła z pierwszej ręki, nie wiązała się nijak z tym przykrym incydentem, kiedy to Lady Catherine usiłowała zdyskredytować Morganę przekupując jej służbę i podrzucając jej stos pikantnych listów miłosnych skierowanych do Sir Breda, który to incydent zakończył się tym, że ostatnie, co o Lady Catherine w ogóle słyszano, to anegdota o tym, jak to biegła w nocy na oślep przez wrzosowisko umykając przed jakimś niesprecyzowanym wrogiem. Artur nie mógł też, oczywiście, mieć stuprocentowej pewności, że lojalność Ginewry przetrwa wszelkie próby, bo, oczywiście, nie był nigdy siedemnastolatkiem w przyciasnych bryczesach oferującym ulubionej służącej swojej siostry-nie-siostry stałej dostawy usług seksualnych w zamian za porzucenie Morgany na lodzie. Gdyby coś takiego się rzeczywiście wydarzyło, Artur mógłby uznać, że lojalność Gwen nie ma granic, a tak musiał się zadowolić przypuszczeniami. A to, że gdzieś koło tego wyżej wymienionego siedemnastego roku życia zdecydował nagle, że przez następny rok czy dwa najlepiej będzie udawać, że Gwen nie istnieje, byle by tylko nie musieć patrzeć jej w oczy, nie miało z niczym nic wspólnego. To był po prostu bardzo ciężki rok. Bardzo ciężki. Z naciskiem na to bardzo.)

Zajęty rozmyślaniami nad służbą, Artur doszedł z przyzwyczajenia pod drzwi Morgany. Nacisnął klamkę — bo pukanie jest dla tych, co nie są dziećmi króla — i pewnym krokiem wkroczył do środka.

Morgana odwróciła się w jego stronę z miną sugerującą, że jej zdaniem to dzieci króla i pukanie jak najbardziej powinny chodzić w parze, ale Artur zignorował to tak jak wszystkie inne jej nowomodne wymysły.

— Czego chcesz? — zapytała. Zabrzmiało to dość ostro, jakby naprawdę ją czymś zirytował. Artur wielkodusznie postanowił nie reagować na tę demonstracyjną wrogość.

— Ojciec chce wiedzieć, jak się czujesz.

Morgana zmarszczyła brwi.

— Możesz przekazać Uterowi, że czuję się doskonale — odpowiedziała po chwili. Jej głos był mocny i równy. Nuta niepewności ukryta gdzieś na dziesiątym planie była łatwa do zignorowania. — Zresztą, to nie mną powinien się martwić tylko tobą.

— Mną?

— To ty kilka dni temu stałeś u progi śmierci.

— Plotki o mojej rychłym odejściu z tego świata były trochę przesadzone – skomentował Artur sucho, jak gdyby te parę przerażających, ciemnych chwil, gdy był całkowicie pewien, że właśnie umiera, nigdy się nie wydarzyło. – Sama zresztą widzisz, że nie wyglądam na kogoś, kto o włos uniknął śmierci. Nie jestem z tych, co padają od byle rany.

— Wybacz – odparła Morgana z ironią w głosie. Zmrużyła oczy i uśmiechnęła się lekko i zupełnie nieradośnie. – Jak ja w ogóle śmiem sugerować, że jesteś tak samo kruchy i śmiertelny, jak my wszyscy.

— Jacy wszyscy? I jacy my? Ty i ja to jednak zupełnie inna kategoria, nie sądzisz?

Artur uniósł brwi, zerkając na Morganę wyczekująco. Był świadom, że właśnie ją podpuszcza i robił to z całkowitą premedytacją. Zawsze to robił. Tak to po prostu zawsze wyglądało. On, Morgana i ich utarczki słowne. Gładkie uprzejmości zachowywali dla gości.

Morgana przechyliła głowę na bok, jakby chciała mu się przyjrzeć z innej perspektywy. Kąciki jej ust drgnęły nieznacznie.

— Nie trafiłabym do tej samej kategorii, co ty, ponieważ...?

Artur uzbroił się w pełną nonszalancję.

— Ponieważ ja, tak dla odmiany, jestem na przykład dobrym szermierzem.

Morgana prychnęła jak rozeźlona kotka.

— To ma być twój argument? Stracił całą skuteczność już gdzieś w okolicach twoich czternastych urodzin. – Uśmiechnęła się ponownie, tym razem szczerze. – Mniej więcej wtedy, gdy pokonałam cię w pojedynku.

- Pokonałaś mnie raz.

- Ale jak spektakularnie.

- Ponieważ miałem wtedy kaca.

- Twoje problemy z alkoholem to nie moja sprawa, choć przyznam, że cieszę się, że przynajmniej zdajesz sobie z nich sprawę.

- Przynajmniej nie jestem wariatem – odparował Artur i natychmiast tego pożałował. Morgana zamarła. Wyprostowała plecy, napięła mięśnie, zwinęła dłonie w pieści. Artur odwrócił wzrok od jej twarzy. Pamiętał jeszcze jej chmurne, szalone oczy i bezsensowne, histeryczne krzyki, gdy zbiegała po schodach na dziedziniec. Miał ochotę sam siebie kopnąć. A tak dobrze im szło ignorowanie tego wszystkiego.

- Cóż, ze mnie też żadna wariatka – oświadczyła Morgana w końcu. W jej głosie prawie nie słychać było drżenia. – Więc przynajmniej to jedno mamy wspólne.

Jej wzrok był jak wyzwanie.

Przez ułamek sekundy Artur zastanawiał się, czy ma coś powiedzieć, ale wkrótce skapitulował, nie wiedząc, od czego zacząć i w jaki uderzyć ton. Nie umiał pocieszać ludzi, z pewnością nie potrafiłby pocieszyć Morgany. Nie wiedział, co ma zrobić z tą jej przerażająco kruchą wersją, gdy przyzwyczaił się widzieć w niej tylko siłę. Przez lata toczyli małe i trywialne potyczki o wszystko i nic, dla zabicia czasu, z przyzwyczajenia, dla rozrywki. Tak wyglądał ich sposób na komunikację i był to sposób, który odpowiadał im obojgu i sprawdzał się doskonale we wszystkich sytuacjach. Aż do teraz.

Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, co właściwie zrobić z całą sytuacją, Artur zajął się bardzo demonstracyjnym szukaniem dogodnego miejsca do siedzenia. Obrzucił wzrokiem rzeźbione drzwi szaf, za którymi ukrywały się najpewniej nieskończone ilości kolorowych sukien, świecidełka rozrzucone na toaletce, wzór na parawanie. Na stoliku przy oknie stał wazon pełen świeżych lilii, niewątpliwie przyniesionych przez Gwen, a przy łóżku Morgany patera z jabłkami, też pewnie zasługa Gwen. Żołądek Artura wybrał ten moment na przypomnienie o sobie, co nijak nie nastawiło Artura przyjaźniej do Merlina. Artur nie rozumiał w ogóle, dlaczego właściwie zjawianie się na czas w jego komnatach i przynoszenie mu co jakiś czas paru drobiazgów sprawiało Merlinowi aż takie problemy. Gwen jakoś sobie radziła. Nie, żeby Artur chciał od Merlina dostawać jakieś kwiatki, było to zdecydowanie zbyt niebezpiecznie kobiece, żeby się w ogóle do tego zbliżać, ale Merlin mógłby choć raz spróbować wzorem Gwen przynieść mu naręcze czegokolwiek. Najlepiej jedzenia, ale Artur od biedy zadowoliłby się i naręczem czegoś niejadalnego. Nawet naręczem tych nieszczęsnych kwiatków, bo w końcu liczył się gest i wykształcanie w służbie odpowiednich nawyków, a nie szczegóły. Poza tym, był pewien, że miałby całkiem sporo zabawy nabijając się z Merlina oraz jego zamiłowania do dziewczyńskich kwiatków, nie wspominając już o wbijaniu mu do głowy, że prawdziwi mężczyźni, tacy jak na przykład Artur, kwiecia do szczęścia nie potrzebują. To wbijanie mogłoby się na przykład odbywać podczas treningu. W okładaniu Merlina mieczem było coś niesamowicie relaksującego. Nawet jeśli to okładanie było bardziej teoretyczne niż praktyczne, bo Artur był zbyt zajęty droczeniem się z Merlinem i wysłuchiwaniem jego zażaleń, żeby porządnie okładać cokolwiek. Poza tym, nie był jakiś specjalnie okrutny, a Merlin łatwo nabawiał się siniaków, a siniaki na Merlinie wyglądały mało estetyczne, więc należało ich unikać.

(Artur miał niejasne wrażenie, że coś w logice jego rozumowania zagubiło się gdzieś na trasie pomiędzy nieestetyczną naturą siniaków a tym, że Arturowi ta domniemana nieestetyczność jakoś bardzo przeszkadza. Miał też wrażenie, że nie jest pewien, czy jest gotowy na wyartykułowanie tego czegoś i przyznanie się doń oficjalnie. Zostawił więc wszystko tak jak stało.)

Odsunął jedno z rzeźbionych w jakieś podejrzanie kobiece esy-floresy krzeseł i przesunął je bliżej łóżka. (Nie za blisko, bo łóżko pokryte było pastelową, kwiecisto-romantyczną tkaniną, a Artur był pewien, że prawdziwy mężczyzna powinien ograniczać kontakty z takimi motywami do maksymalnie jednej rzeczy na dzień.)

— Nie rozumiem, czemu to akurat ty jako jedyna masz kompetentną służbę — rzucił w końcu i możliwe, że zabrzmiało to odrobinę jak dąsy dziecka, które właśnie odkryło, że jego rodzeństwo dostało podobny prezent, ale jakiś taki bardziej błyszczący.

— Pewnie dlatego, że nikt nie chce u ciebie pracować — odpowiedziała mu Morgana.

— Jestem następcą tronu – przypomniał jej, choć prawdopodobieństwo, że o tym zapomniała było właściwie żadne.

— A mimo to nikt nie wyrywa się jakoś do zaciągania u ciebie na służbę. To całkiem znaczące, nie sądzisz?

Nie. Nie bardzo.

— Służba u kogoś o twojej pozycji to dość łakomy kąsek, a mimo to jakoś nigdy nie ma na to stanowisko wielu kandydatów. Jedyne, co może ich odstraszać to twój charakter, więc…

Zwiesiła głos i posłała mu pełen satysfakcji uśmiech. Uwielbiała mu przypominać o tym, że był jedynym znanym i arystokratą, który miał problemy ze znajdowaniem służących, którzy wytrzymywaliby na stanowisku dłużej niż miesiąc. A właściwie miewał.

— Merlin służy u mnie już od ponad pół roku – przypomniał Morganie. – Jak on ma się do tej twojej teorii? Jest masochistą?

— Jest biedakiem, który dostał cię na pana w ramach dość marnej nagrody i nie wiedział, w co się pakuje. Zresztą, o ile dobrze pamiętam, próbował odmówić, ale twój ojciec nie dał mu dojść do głosu.

Artur zmarszczył brwi i odwrócił wzrok od Morgany. Zerknął po raz kolejny na jabłka, które z każdą chwilą wyglądały coraz bardziej apetycznie.

- Zawsze może odejść, jeśli przebywanie ze mną tak go męczy – powiedział w końcu. Niespodziewanie odnalazł we własnym głosie coś twardego i nieprzyjemnego. Nie wiedział, skąd to się tam wzięło.

— Merlin… — zaczęła Morgana, tylko po to, by zaraz potem zaciąć się na nietypowej dla niej pauzie. — Merlin to porządny człowiek.

Artur sięgnął po jedno ze zbyt nieskazitelnie wyglądających jabłek i przez chwilę przypatrywał się mu bez słowa.

— Merlin to bardzo porządny dzieciak — poprawił w końcu.

Ze strony Morgany dobiegło go ledwo słyszalne westchnienie.

— Wyrośnie.

— Ale na co?

— Poczekasz, zobaczysz — powiedziała i było w tym trochę za dużo prawdy i czasu przyszłego nieobarczonego trybem przypuszczającym. Za dużo powagi przypisanej czemuś, co może i było na serio, lecz być na serio nie powinno.

Artur obrócił jabłko dookoła. Z każdej strony było tak samo gładkie, ale z jednej bardziej czerwone niż z drugiej. Wybór był dość prosty. Gdyby wszystko zechciało być tak nieskomplikowane.

Morgana chwyciła go mocno za nadgarstek i ścisnęła, unieruchamiając jego rękę bez podania przyczyny. Znienacka, bez uprzedzenia i powodu. Zamarł.

— Morga…

— Nie możesz jeść jabłek.

Artur zerknął w jej znów boleśnie szalone oczy i szybko odwrócił wzrok.

— Nie możesz. One nie jest dla ciebie. Rozumiesz?

W tym ostatnim słowie było tyle strachu, że Artur przymknął powieki i przytaknął automatycznie, gotowy zrobić wszystko byle tylko odegnać z oczu Morgany to przerażenie.

— Nie będę. Obiecuję, że nawet nie dotknę żadnego jabłka.

Jego głos był łagodny, prawie miękki od nadmiaru smutku i chmur. Gdyby mógł się usłyszeć, pewnie sam by siebie nie rozpoznał.

Morgana powoli wypuściła jego nadgarstek z uścisku, a on równie powoli odłożył jabłko z powrotem na półmisek. Zapadła bardzo niezręczna cisza, od której Arturowi zrobiło się ciężko na duszy.

Po chwili zerknął na Morganę i po tym, jak wbijała się palcami w pościel poznał, że cokolwiek to było, trwało krótko i już się skończyło. Rzeczywistość wróciła na swoje miejsce. Znów stali na znajomym gruncie, ale Artur nadal nie umiał zdecydować, jak powinien się zachować i co ma Morganie powiedzieć. Chciał to obrócić w żart, ale wiedział, że dowcipy nie zostaną dobrze przyjęte. Chciał zmienić temat, ale nic akurat nie przychodziło mu do głowy. (Chciał powiedzieć jej, że będzie dobrze, że jest przy niej, zawsze, nawet w szaleństwie, ale to było zbyt otwarte i szczere jak na nich.) Milczał więc i w skrytości ducha liczył na cokolwiek, choćby jakiś atak magicznej bestii, co uwolniłby ich z tej niezręcznej sytuacji.

I wtedy właśnie do pokoju wkroczyła Gwen i Artur poczuł wobec niej tak niesamowitą wdzięczność, że mógłby się z nią ożenić. Albo przynajmniej ucałować. Coś z tego dzikiego entuzjazmu dało się chyba wyczytać z jego twarzy, bo przez sekundę Gwen wyglądała, jakby chciała zawrócić na korytarz i uciec w popłochu, czego Artur postanowił nie brać do siebie.

(Wiedział przecież, że jego książęcy urok potrafił czasem onieśmielać postronnych z siłą godną katastrofy naturalnej. To nie ich wina, że są mało odporni.)

— Na mnie chyba już czas — powiedział podnosząc się z krzesła. Otrzepał z kolan niewidzialne pyłki, wyjrzał za okno i rzucił kątem oka na jabłka, ale nawet nie zerknął na Morganę.

Ta ze swojej strony pozostała milcząca.

Gwen dygnęła, gdy Artur minął ją w drzwiach, a Artur nie mógł się powstrzymać i zatrzymał się na chwilę, by poprosić ją o to, żeby wysłała Merlina do niego, jeśli jakimś cudem go odnajdzie. Dla przyzwoitości wplótł w to zdanie parę uwag na temat wątpliwych możliwości intelektualnych tegoż osobnika i coś na temat służby w ogóle, i chyba udało mu się obrazić Gwen, bo Morgana wydała z siebie coś na kształt jęku pomieszanego z warknięciem i Artur postanowił nie czekać na to, co z tego wyniknie.

Wiedział, że Gwen i tak spełni jego prośbę, bo miała, jak to kiedyś Merlin ujął, serce jak owieczka, cokolwiek to znaczyło. Tak w sumie Artur nie miałby nic przeciwko temu, by Merlin przestał używać przy nim porównań, których Artur potem nie mógł się pozbyć z głowy. (I używał przy ojcu, co sprawiało, że jego ojciec patrzył na niego dziwnie, co z kolei przyprawiało Artura powoli o lekką paranoję i ogólnie było rzeczą mało pozytywną). Życzenie to zostało dopisane do rosnącej w niesamowitym tempie listy rzeczy-za-które-należy-obstawić-Merlina-gdy-się-pojawi-w-okolicy, a potem Artur otrząsnął się i postarał skupić na nie myśleniu o Merlinie co pięć sekund, co robiło się ostatnimi czasy zajęciem coraz cięższym.

Przy śniadaniu szło mu nawet nieźle, musiał tylko omijać wzrokiem elementy kojarzące się z tematem, takie jak na przykład zbroja, a gdy doszedł na plac ćwiczebny znów był w stanie skupić się na treningu i wyłączyć myślenie prawie całkowicie, nawet jeśli jego rycerze nadal próbowali ułatwiać mu każde zadanie ze względu na wspomnienie ran, które odniósł w walce z Ujadającą Bestią.

Przez większość dnia Artur bawił się całkiem nieźle wybijając im z głów te głupie koncepcje o ułatwianiu mu czegokolwiek. Jego ojciec przeszedł się po balkonie raz i dwa, ogarniając ich ćwiczenia wzrokiem pełnym aprobaty, a na obrzeżach placu zgromadziła się większa niż zwykle ilość gapiów, chcących na własne oczy zobaczyć cudownie uzdrowionego księcia.

Merlin nie zjawił się w okolicy ani razu, ale to też się czasem zdarzało, a Artur nie potrzebował przecież jego dzikiego entuzjazmu i pomylonych uśmiechów, żeby czuć się w pełni usatysfakcjonowanym.

W oknie Morgany nie poruszyła się nawet firanka.

Artur nie myślał o niczym istotnym i szło mu nawet dobrze, póki nie wrócił do swojej komnaty i do jego drzwi nie zapukała Gwen z oczami pełnymi zmartwienia.

— Nie mogę go znaleźć — powiedziała. — Szukałam wszędzie, ale nikt go dziś nawet nie widział. A Gajusz nie patrzy mi w oczy.

Z jakiegoś dziwnego powodu dokładnie na te słowa Artura przeszył dreszcz.

*/*/*/*/*/*/*

Za pierwszym razem książę budzi się w świecie pomniejszonym o jedną osobę i nie może sobie znaleźć miejsca. Czegoś brakuje i coś mu zabrano, a uczucie, którego nie nazwano, jest równie silne jak to, które znamy z imienia, więc książę szuka powodów i wytłumaczeń i gdy nic nie znajduje, nie porzuca pytania, lecz rzuca się na poszukiwanie odpowiedzi z jeszcze większym zapałem. Nie musi rozumieć, czemu to robi, ani analizować wszystkich faktów. Coś mu zabrano, dokładnie wiedział co, i to musiało, musi powrócić.

Królewski medyk milczy, odwraca wzrok i używa przynajmniej dwa razy za dużo „panie" w każdym zdaniu i książę czuje, że coś w nim zwija się w kłębek, zasłania oczy i zakrywa uszy, bo nie, nie i nie, a co niesłyszane, to niezaakceptowane i może nawet niespełnione.

W naturze księcia nie leży bezczynność, więc historia rusza trybem, którego należało się spodziewać, a którego mimo to nikt nie przewidział. Brak jest nie do zaakceptowania, zniknięcie zbyt gwałtowne, a książę nikomu nic nie tłumaczy, nawet samemu sobie i opuszcza zamek na grzbiecie szybkiego konia i rusza przed siebie, gdzie, sam nie wie.

Coś mu zabrano i odpowiedź nie kryje się w murach Camelotu, więc książę musi opuścić zamek by poszukać jej gdzie indziej, daleko za wysokimi, pewnymi murami swego domu. Odpowiedź jest pewnie magiczna, najpewniej związana z bestią, która już raz stanęła księciu na drodze i zapłaciła za to własnym zgonem, w odpowiedzi jest pewnie wątek dotyczący cudów i uzdrowień. Książę wie doskonale, że wszystko to jest poza jego zasięgiem, poza jego wiedzą i umiejętnościami; rozumie, że stal i odwaga niewiele się zdadzą wobec śmierci i zaklęcia. Ale książę widywał już potwory, więc wierzy w ich przeciwieństwo, widywał klęski i klątwy, więc nie może nie myśleć o cudach.

Jest księciem. Nie w jego naturze bezczynność i bezradność.

Jest przecież, jak każdy, człowiekiem. Nie w jego naturze stać w miejscu.

Wyrusza rankiem, nie pytając o zdanie, prosto przed siebie, do tego miejsca, które jego ojciec zawsze omija wzrokiem, gdy nachyla się nad mapą ich krainy. Do tego miejsca, którego nazwy nie zna, a mimo to wie, że jeśli cokolwiek się wydarzy, to wydarzyć się będzie musiało właśnie tam.

Głupotą jest porywać się z nagim mieczem na wyprawę do miejsca, w którym magia oddycha jak żywa istota, ale ludzkim jest trwać w głupocie aż po kres.

Książę ma wybór: uznać stratę lub przeć na ślepo przed siebie licząc na to, że uparta nadzieja wystarczy, by wszystko naprawić.

Wybór jest oczywisty.

Oczywisty jest też niestety i koniec.

Książę umiera gdzieś pomiędzy zamkiem swego ojca a wyspą pełną magii, zabity przez jedną z wielu bestii, których lasy dookoła zamku są pełne, a której, pozbawiony magicznego wsparcia, nie jest w stanie sprostać.

Wypadek, przypadek, upadek.

Określenie nie ma w sumie znaczenia. W ogólnym rozrachunku i tak zostaje się z tym samym.

*/*/*/*/*/*/*

Nimue nie jest kobietą drobiazgową. Nigdy nie była. Sama przyzna jako pierwsza, że bardzo się zmieniła od czasów swej naiwnej młodości, ale zgorzknienie nie wpłynęło zbytnio na ten akurat aspekt jej osobowości.

Nimue nigdy nie lubiła się zajmować drobiazgami, dodawać do zdań warunków i wyjaśnień, życzeń do spełnienia, jakichś "jeśli", "gdyby" i "o ile", od których wszystko się zmieniało.

Urodziła się dzieckiem prostych rodziców o banalnym życiorysie i trochę zbyt grubo ciosanych rysach, których zdolności magiczne, jeśli w ogóle istniały, były zbyt małe by ktoś je zauważył. Urodziła się w świecie, w którym wszystko było czarne lub białe, dobre lub złe, martwe lub żywe. Magia trochę w tym wszystkim namieszała. Zabrała ją z jej prostej historii pełnej nudnych dni do świata, w którym na jedno skinienie rzeczywistość naginała się do jej woli. Sprawy pokomplikowały się bezpowrotnie i Nimue zmuszono do myślenia nad szczegółami, choć cała jej natura buntowała się przed tym jak mogła.

A potem, gdy Nimue urosła już do wysokości, która pozwoliła jej patrzeć swym nauczycielom prosto w oczy, zrozumiała, że to nie jest do końca tak, jak jej tłumaczono. Że to nie magia żąda szczegółowych zasad i nie ona dba o najmniejsze detale, to tylko ludzie, ich kodeksy i rozmowy o etyce, mniejsze i większe zła, koncepcje nagrody i kary. Tylko ludzie.

Nimue nie była istotą drobiazgową.

Magia też nie.

Pod tym względem doskonale do siebie pasowały.

Gdy Nimue była jeszcze młoda i nierozważna, gdy moc przepływająca przez jej ręce była jeszcze nowa i przyprawiająca o dreszcze, Nimue myślała, że skoro tak dobrze się z magią dogaduje, skoro są podobne i tożsame, to może odrzucić szczegóły, detale i zasady. Może robić wszystko, co zechce.

Gdzieś w tej myśli albo zaraz obok, niedaleko ślepej arogancji Utera Pendragona, leżało ziarno, z którego wykiełkować miał początek końca. Czasami, o wiele później, gdy opadł już bitewny pył, Nimue zastanawiała się, czy i to wszystko ktoś kiedyś przewidział.

Nimue nauczyła się paru rzeczy podczas tej krwawej lekcji, czegoś o sobie i czegoś o świecie, a przede wszystkim czegoś o magii.

Nie były takie same, choć owszem, magia nie dbała o niuanse. Nie dbała też — i to była ta nowa prawda, którą ciężko było przełknąć — o nic innego. O nic i o nikogo. Nawet o świetlaną przyszłość, która zniknęła bezpowrotnie.

Nimue spędziła wiele lat nadrabiając zaległości, na własną rękę szukając w księgach i ideach fundamentu, na którym mogłaby zbudować magiczny kodeks. Jakichś odpowiedzi, może nawet pytań, przed wszystkim zasad.

Wiedziała już, jak działa magia, jak bezmyślne i bezstronne są jej sądy. Widziała życie odbierane za życie, królewską krew za królewską krew. Spokojną przyszłość Starej Wiary wymienioną jednym ruchem na przyszłość króla Artura, w której Stara Wiara ponosiła klęskę za klęską i która zwiastowała im wszystkim rychły upadek. Magia nie dostrzegała różnicy, Nimue wiedziała lepiej.

Gdy młody głupiec przyszedł do niej wymienić swoje życie na życie księcia, który nigdy nie będzie wart takiego poświęcenia, Nimue wiedziała, co powinna zrobić. Powinna pozwolić magii działać po swojemu, odebrać coś, co w sercu proszącego ma taką samą wagę, pozwolić magii zdziałać cuda i natychmiast zadać cios, od którego zniknie cała wdzięczność. Powinna dać młodemu głupcowi nauczkę, tak jak tego chciały księgi. Nauczyć go, że życie i śmierć to nie zabawki, a magia nie dba o jego uczucia i potrzeby. Pozwolić mu odejść, uratować księcia i zobaczyć, kto zginie w zamian. Poczekać, aż wróci wściekły i zrozpaczony, i wytłumaczyć, że tak to działa. Przestrzec. Poczuć może nawet ciut przyjemności na widok tej katastrofy. Zaoferować powrót do stanu pierwotnego. Śmierć księcia i ratunek dla tego, co magia zabrała w zamian. Popatrzeć, gdzie leży granica oddania. Popatrzeć czy książę okaże się cenniejszy niż wszystko inne, czy może jednak zabierze go śmierć. Nimue nie miałaby nic przeciwko śmierci młodego Pendragona.

Ale mimo to, gdy nadszedł kluczowy moment, Nimue się zawahała.

Imię, którym przedstawił się ten młody głupiec, nie pasowało do jego twarzy, a przez chwilę, w tym ułamku sekundy, kiedy chłopak kładł na szalę ofiarę z własnego życia, Nimue dostrzegła w jego oczach całkiem inne miano i inne przeznaczenie, a magia płynąca w jej żyłach obudziła się jak zwierzę wyczuwające swego.

Emrys.

Istniały legendy i mity, nadzieje ciężkie jak górskie pasma, pieśni i przekleństwa, które zaczynały się i kończyły tym imieniem. Pytanie, czy miało to jakiekolwiek znaczenie.

Gdy młody głupiec, który sam siebie nazywał Merlinem, a którego księgi zwały zupełnie inaczej, zaofiarował Starej Wierze swe życie, Nimue była przez chwilę skłonna działać tak jak powinna. Pozwolić mu poznać ból, który przynosi ignorowanie szczegółów.

A potem spojrzała na niego i pomyślała o tym, ile kosztowało ją pokładane w magii zaufanie, jak mało otrzymała z powrotem za swą wierną służbę i ślepą miłość.

Spojrzała na tego młodego chłopca, którego imię w księgach zapisywano złotymi literami i który miał być ukochanym dzieckiem magii.

I pomyślała — do diabła z zasadami, z nauczkami, ze szczegółami. Spróbuję jeszcze raz. Na przekór poniesionej kiedyś klęsce i upartej logice.

Wzięła ofiarę tak, jak ją dano, i zmusiła magię by poszła ścieżką, której ona sobie życzyła. Nie była już taka młoda, nie była już tak naiwna, ale była zdecydowanie bardziej potężna.

Zamiast nauczki, poświęcenie. Zamiast książęcej krwi, krew magiczna. Zamiast cudzego życia, kochanego ponad miarę, życie własne, którego, jak wszystkich rzeczy, które były zbyt stałe, nigdy się specjalnie nie ceniło.

Nimue zastanawiała się czy magia rozpozna swą pomyłkę, czy zauważy, że zjada właśnie swoje ulubione dziecko. Swój skarb i nadzieję. Że jeśli wierzyć annałom, pożera własną przyszłość. Znowu.

Przez długi czas nie działo się nic niezwykłego. Wszystko według planu. W jednej klepsydrze coraz więcej ziaren, w drugiej coraz mniej. Plus, minus, zero.

A potem, nagle, wszystko się zatrzymało.

I świat zaczął się zmieniać.

*/*/*/*/*/*/*

Przeznaczenie to dość dwuznaczna koncepcja.

Potrafi wyzwalać, dodawać skrzydeł, zbroić w pewność i niezachwianą wiarę. Potrafi podarować ci szczęście, które wygląda na bezgraniczne, a w które można wierzyć, bo przecież jest ci przeznaczone. Obiecane. Darowane bez okazji.

Można skakać na oślep w przepaść, bo wie się, że ktoś cię złapie nim dosięgniesz dna, a jeśli tak się nie stanie, to, cóż, może przeznaczona była ci właśnie ta ziemia i kolizja z grawitacją. Może i tak nie warto było żyć dalej.

Przeznaczenie potrafi też dusić, dzień po dniu, godzina po godzinie, zabierać powoli, niezauważalnie, powietrze i możliwości. Potrafi stawiać wokół ciebie przeszkody i płoty, mówić, nie, tam iść już nie możesz; łagodnie lub stanowczo, zawsze skutecznie. Potrafi sprawić, że trwasz w tym dusznym miejscu, w tym trującym życiu, i brniesz dalej, chociaż tak naprawdę to powinieneś uciekać, prędko i daleko. Przeznaczenie potrafi cię skrzywdzić. Potrafi też sprawić, że pomyślisz, że tak właśnie trzeba.

Można skakać na oślep w przepaść, wiedząc, że nic nie zatrzyma cię w drodze w dół. Można to robić z rezygnacją lub spokojem. Satysfakcją, że właśnie wypełnia się to, co jest ci przeznaczone.

Bo prawdą jest, że przeznaczenie jest koncepcją dwuznaczną, czasem niegodną zaufania, czasem zasługującą na całkowitą wierność.

Człowiek nie rządzi przeznaczeniem, ale pamiętać trzeba, że, wbrew temu, co opowiadają głupcy i prorocy, przeznaczenie nie rządzi człowiekiem. Z pewnością nie do końca.

Przeznaczenie to szersza ścieżka, wygodniejszy trakt, wspólny koniec wielu dróg. Przeznaczenie nie jest jednak opcją jedyną. Istnieją jakieś boczne dróżki, zarośnięte trakty, niepoznanie szlaki. Pola pokryte grubą warstwą śniegu, po którym nie szedł jeszcze żaden człowiek.

Można stanąć na rozdrożu, westchnąć i pomyśleć, że ma się już dość tego dualizmu, dyktatu prawej i lewej, i na złość światu pójść prosto przed siebie, w zarośla i puszczę.

Błędem jest myśleć, że istnieją tylko dwie możliwości, głupotą sądzić, że istnieje tylko jedna droga.

Twoje imię w starych księgach, twoje życie w przepowiedniach, smok odmieniający słowo „przeznaczenie" przez wszystkie możliwe przypadki, uparcie wracając jednak do tego samego — to wszystko jest tylko jedną z opcji.

Nie należy jednak spodziewać się, że opuszczając wydeptane ścieżki i ruszając w głuszę wstępuje się na łatwiejszą drogę. Nie należy liczyć na uprzejmość świata i łatwe życie.

Nie należy też liczyć, że ignorowanie przeznaczenia nie będzie mieć konsekwencji.

Dlatego nim zejdzie się z drogi, należy odpowiedzieć sobie szczerze: czy alternatywa jest tego warta?

c.d.n.