„Rzecz o tym, dlaczego Arthur jest taki, a nie inny."

Mały, na oko pięcioletni, blondwłosy chłopiec w długiej pelerynie siedział na urokliwej polance pośrodku lasu Sherwood. Przed nim siedziała Rusałka. Grali w łapki.

W pewnym momencie z gęstwiny wyłoniła się wysoka kobieta o włosach ciemniejszych niż chłopiec, ale oczach równie jak on zielonych.

- Mama! – blondynek podbiegł do niej i przytulił się do szaty kobiety. Ta kucnęła
i poczochrała mu włosy.

- Jak tam, Arthur? Nauczyłeś się? – spytała z uśmiechem.

- Uhum uhum – pokiwał gorliwie głową z wyraźną dumą pokazując jej swoje palce. Po nacięciach nie było śladu. – I wiesz co, mamoo? Ja latam!

- Latasz? – zdziwiła się.

- Latam, latam – znów pokiwał. – Patrz! – machnął małą rączką w powietrzu, a po chwili... wskoczył na nie tak, że jego twarz znajdowała się na wysokości ramion Celtki – latam! – zacieszył.

Kobieta zmarszczyła gniewnie brwi.

- Wcale nie latasz! Nikt nie lata, rozumiesz?!

- A-ale – zasmucił się – ty mnie tego nauczyłaś... tej bariery...

- To nie jest latanie, synu. Nie jest i nigdy nie będzie. Latają smoki i ptaki, nie ludzie. Nawet my nie. Musisz to w końcu zrozumieć! – w jej głosie pobrzmiewała taka gorycz, że Rusałka przysłuchująca się dotąd całej rozmowie stropiona podniosła się i bezszelestnie odbiegła w stronę jeziora na skraju puszczy.

- D...dobrze – spuścił smutno głowę i zeskoczył z kawałka bariery z powrotem na trawę.

- No! A teraz ucz się dalej! – złapała drobną dłoń chłopca i szybkim, sprawnym ruchem połamała mu palce.

Krzyknął, upadł na kolana i zacisnął wargi drugą dłonią ocierając płynące wciąż łzy. Kobieta wygięła usta w zaciętym grymasie, jakby biła się wewnętrznie ze sobą, czy zostawić syna samego. W końcu odwróciła się i szybkim krokiem odeszła w stronę lasu.

Mały Arthur odetchnął głęboko, a po kilku chwilach odważył się otworzyć oczy
i spojrzeć na swoje, powykręcane teraz pod nieludzkim kątem, palce. Niby wiedział czego się spodziewać, ale i tak krzyknął cicho.

Musisz się nauczyć, Arthur. Help yourself – zadźwięczał mu w głowie głos matki. Twardy, nie znoszący sprzeciwu, jednak... jakby smutny.

Chłopiec zagryzł wargi niemal do krwi po czym wbił spojrzenie w dłoń skupiając się na zrastaniu kości. Leczenie powodowało nie mniejszy ból niż wcześniejsze łamanie. Tylko, że ten trwał dłużej i pulsował głucho jeszcze sporo czasu po zakończeniu rytuału. Nie wiedział jak długo tam leżał przyciskając do piersi uleczoną dłoń, lecz gdy otworzył oczy zobaczył nad sobą zatroskaną twarz matki. Spojrzał na nią załzawionymi oczyma.

- Udało się, mamo – szepnął tylko, a ona brutalnie wzięła jego dłoń i przyjrzała jej się uważnie powodując kolejne ukłucie cierpienia.

- Udało się – mruknęła – ale jesteś słaby – przeniosła ręce wyżej i pociągnęła mocno łamiąc mu kości przedramienia. Chłopiec wrzasnął potępieńczo i zaniósł się łzami. – Żeby przetrwać musisz być silny – kontynuowała bezwzględnie – będę przychodzić tu i łamać ci kości aż ani razu nie zapłaczesz – zakończyła wstając i odeszła w las.

Wtedy, jęcząc z bólu powodowanego przez leczone przedramię, Arthur przysiągł sobie, że już nikt, nigdy nie doprowadzi go do łez. Przez wszystkie lata nauczył się cały ból kumulować w sobie, ukrywać to pod maską cynizmu i bezwzględności... a potem w domu, przy szczelnie zasłoniętych oknach przekuwać ból w najczystszą moc. Jednak zapłacił za to cenę. Moc owa wypaliła mu serce czyniąc nie tylko niezdolnym do odczuwania wewnętrznego cierpienia, ale i jakichkolwiek pozytywnych, głębszych uczuć tak przecież właściwych ludziom.

Wiedział to... i wiedział też, że jego matka – kobieta wymagająca, ale mimo wszystko dobra – patrzy na niego teraz, gdy już nie jest małym chłopcem, z niepokojem. Zdając sobie sprawę, iż to ona popchnęła walec historii, który tocząc się powoli, ale sukcesywnie uczynił
z Arthura Kirklanda to, czym jest on teraz.