"Nic tak mocno nie skupia nas na sobie – jak własny ból." ~ Stefan Pacek
Harry leżał z głową wciśniętą między kolana i dłońmi zaciśniętymi na włosach, trzęsąc się. Był skulony na łóżku, od kilku lat dla niego za małym, jednak ostatnie co czuł to senność.
Niedawne zdarzenia wciąż przewijały mu się przez oczami: Syriusz wpadający za zasłonę w Ministerstwie, jego blade dłonie sunące po płynnym materiale niczym po szkle, ciało raz za razem rozpływające się w powietrzu. Zawsze widział to samo, niczym w dziecięcej lampce z karuzelą kręcąca się w kółko i w kółko, podczas gdy cienie tańczą po ścianach.
Nieważne jak mocno zaciskał powieki, jak bardzo je tarł i drapał, obraz nie chciał zniknąć. Krew zalewająca mu oczy nie barwiła nawet wspomnień czerwienią; spływała mu jedynie po policzkach - szkarłatne łzy kiedy zabrakło mu prawdziwych.
Obraz Syriusza czasem mieszał się jednak z kolejnymi. Wyrzucenie do wujostwa na początku wakacji, po którym nastała absolutna cisza.
Cisza przyjaciół, cisza Zakonu, cisza czarodziejskiego świata.
Kompletna cisza w eterze, jakby zamknięto go w klatce jak pojmane zwierzę, obserwując i badając, ale nie dbając o to by rzec choćby słowo. Opuścili go, porzucili na pastwę losu, pastwę mugolskiego świata i wujostwa, na pastwę wspomnień i cierpienia - na pastwę jego własnego umysłu, który od początku wakacji srał się największym wrogiem Harry'ego.
Nie dziwił się temu co nastało. Na początku, może i tak, odrobinę - kto jak kto, ale przyjaciele którzy ruszyli z nim by włamać się do Ministerstwa, którzy konspirowali z nim miesiącami pod nosem Umbridge, których gotów był chronić własnym życie; oni powinni choć napisać, prawda? Zapytać co z nim, jak się czuje, czy sobie radzi?
Nie miał nigdy zbytniej nadziei, że ich nie straci, o nie - doskonale wiedział na czym stoi, kim był, jak zniszczył wszystko własnymi rękoma. Miał jednak nadzieję, że przyjaciele dadzą jakikolwiek znak życia. Nawet jeśli byłyby to wyjce siekące wyrazami nienawiści lepiej niż jakakolwiek klątwa, nawet jeśli... nawet jeśli potwierdziłyby to co roiło się w głowie Harry'ego od tygodni, w tej chwili ledwie zwalczane resztkami jego żelaznej woli.
Nie było jednak co zaprzeczać. To on ruszył do Ministerstwa, to on zapomniał o lustrze, to on zgrywał bohatera. To on zabił Syriusza. Był mordercą. Kto chciałby marnować na niego czas?
Nie. Nie może tak myśleć, nie może się poddać, nie może. Nie da im satysfakcji, nie da!
Harry potrząsnął głową i docisnął brodę do piersi. Objął nogi ramionami i przytrzymał je ciasno przy sobie, dociskając kościste kolana do uszy by zagłuszyć dzwoniące mu w uszach wrzaski.
Jak poprzednio, nic nie oszczędzało mu jednak obrazów.
Quirrel płonący żywcem pod jego dłońmi. Widmo Toma Riddle'a rozsadzane od środka. Jadowita zieleń klątwy sięgająca Cedryka i jego ciało opadające na ziemię.
Syriusz osuwający się po zasłonie, zwiewny materiał owijający się wokół niego niczym koszmarny uścisk Śmierci.
Śmierć.
To jedyne czego mógł być pewien w swym życiu: śmierć wszystkich dookoła niego. Jego rodzice zginęła przez same jego narodziny. Cedryk zginął ponieważ Harry chciał być tak równy i zabrał go ze sobą. Syriusz zginął bo Harry udawał bohatera i ruszył z bojem na Ministerstwo. Wszyscy których kochał ginęli wokół niego - a wszystko przez przepowiednię, przez paplaninę przesiąkniętej cherry Trelawney, przez garść słów, którą ludzie - którą Voldemort postanowił powiązać właśnie z nim.
Harry zacisnął palce we włosach. Dłonie trzęsły mu się, więc mimo żelaznego uścisku co rusz tracił uchwyt, tak jak kolejne garście włosów.
Miał dosyć. Nie potrafił już tego znieść. Był mordercą, był winny, dlatego wszyscy go porzucili - pogodził się z tą myślą! Co teraz? Co mu pozostało? Leżeć w agonii i znosić przez resztę życia te wszystkie wrzaski? Wyrzuty, oskarżenia, obelgi, obwinianie, wątpliwości, zarzuty, nienawiść, wściekłość, żal, wrzaski, wrzaski odbijające mu się echem w głowie dopóki wszystko nie zmieni się w nieustanny, niezrozumiały szum?
Harry potrząsnął głową. Nie. To nie mogło być to, koniec, jedyne co go czeka. Czy nie dość już wycierpiał? Nie dość wykonał dobrych uczynków wbrew światu i wszystkim wokół? Nie dość poświęcił by zasłużyć na choć odrobinę spokoju?!
Skulił się bardziej, wciskając głowę między uda i zasłaniając znów uszy.
- Dość… - wymamrotał, drżąc coraz mocniej i oddychając płytko, głosy artykułujące jego najgorsze lęki nie przejmowały się jednak jego ciałem. Słyszał je doskonale niezależnie od tego co robił i gdzie był.
Czemu go nie uratowałeś? Czemu tam poszedłeś? Czemu musiałeś zgrywać bohatera? Czemu dałeś mu umrzeć? Czemu go nie pokonałeś? Czemu nic nie zrobiłeś?
Czemu jeszcze nie zabiłeś Voldemorta? Czemu pozwoliłeś mu wrócić?
Czemu użalasz się nad sobą zamiast coś zrobić?
- Dość. – Wycedził głośniej, szarpiąc włosy mocniej, próbuj przywrócić się bólem do rzeczywistości. Nie działało, ani trochę, obrazy i głosy jedynie nabrały na sile.
Wszystko, wszystko wciąż tkwiło w jego głowie, wbite niczym gwóźdź zagięty na końcu - nie sposób go wyrwać, nie sposób się go pozbyć, gdzie utkwił tam zostanie na zawsze. Wszystko trwało przy nim, raniąc go raz za razem, jak ostrze przebijające na wylot i przekręcane, raz za razem.
- Dość! – Wydarł się w końcu, uderzając wściekle w ścianę.
Chwilę po tym gorzko tego żałował. Obudził wuja, który jeszcze przed wakacjami dorobił się problemów w pracy, ciągnących się do dzisiaj. A po co zachowywać jakiekolwiek opanowanie, mając w domu dziwadło na którym można się zawsze wyładować, idealny worek treningowy tuż pod ręką?
Godzinę później, leżąc znów na łóżku z nogami i głową wiszącymi po obu końcach, Harry doznał jednak niewielkiego olśnienia. W czasie lania głosy i obrazy zniknęły…
Ból. Zwykły, powszedni wręcz ból ciała był lekiem na jego wewnętrzne demony. Ból; lecz nie byle jakie wyrwanie włosów czy gryzienie wargi; o nie, tylko odpowiednio silny ból był w stanie przebić się przez udręki jego umysłu, zalać je niczym tsunami i zasłonić kompletnie.
Póki bolało go ciało, jego umysł był niemy.
Harry przekręcił się na plecy, czując jak obite żebra bolą go przy każdym oddechu. Stłuczone, może pęknięte, choć pewnie nie złamane. Uśmiechnął się blado i skupił na miarowym wdechu i wydechu, zamykając oczy i rozkoszując się kłującym bólem rozlewającym się po jego ciele, napawając brakiem wspomnień, brakiem głosów, brakiem tego innego bólu, z którym nie mógł nic zrobić.
Było dobrze.
Było cicho, więc było dobrze.
Ból przynosił ciszę, więc był dobry.
