Rekwiem.
I
O niektórych ludziach można powiedzieć, że są jak ten Deus ex Machina –pojawiają się znikąd, jakby z nieba, i rozwiązują problemy, kończą to, co zostało zaczęte.
Jestem zaprzeczeniem –jakbym wystrzelił się jak śmierć z trzewi Ziemi, rozlewając ogień, komplikacje, niepokoje, poprzez Koniec dając nowy Początek…
Umarłem, czy też -zabiłem się. Zadziwiające, że śmierć moja okazała się startem. Dla jednych nową drogą, dla innych amnestią, rozgrzeszeniem darmowym. Wtedy jednak, jeszcze o tym nie wiedziałem.
Stałem tam wtedy (stałem bez sensu), stałem i czułem, jak ostatnia sekunda wije się jak oślizły robak, w nieskończoność, nie odwracałem wzroku od twarzy zdjętych strachem, czy też lękiem może, na każde z nich spoglądałem -ni wesół, ni nieobecny- na każde z nich z osobna, i do tej pory nie chcę dochodzić, komu tak naprawdę wtedy pomachałem. Jakbym gestem tym mówił „znikam na chwilę" i dawał nadzieję, choć wiedziałem, że już nie powrócę. Alea iacta est.
A może naprawdę Bóg się wtedy pojawił?
Bóg –Prześmiewca.
Bóg, który sprawił, że Mały Książę stracił Różę, bo Baranek mu ją bezczelnie i głupiutko w p i e r d o l i ł.
Bóg, który sprawił, że dziecko ostatecznie musiało porzucić nadzieje na otarcie się o nie przeżyte dzieciństwo i zacząć obumierać jeszcze przed pełnym rozkwitem.
Bóg, który sprawił, że ożyło, dzieło porzucił, brzemienne w skutkach pozostawił, uraczywszy nazwiskiem, ale nie pamięcią.
Bóg, który sprawił, że skruszyła się Skała, a ocalałe kamienie potraktował jak defekt na nieprzydatnej już nikomu nerce.
To ja byłem tym Bogiem.
Byłem Różą.
Nieuchwytnym, trochę zajętym, niepewnym trochę, trochę cudem skarbem odnalezionym, infantylnym i śmiesznym trochę towarzyszem zabaw.
Barankiem byłem, Barankiem.
Niby uroczym stworzonkiem, niby miłym dla oka. Niby zwierzęciem bezmyślnym, niby głodnym bez końca, niby bez kagańca, kajdanek.
Niby niosłem Pokój.
Niby byłem Pokorą.
I sam siebie w końcu zjadłem, i po zniszczeniu siebie –coś, kogoś jeszcze zjadłem, zniszczyłem.
A Książę na początku śmiał się nerwowo i zarzekał, że śmierć nasza mu się wyśniła tylko.
Byłem Ogrodnikiem.
Nieuważnym, nieuważnym, nieuważnym.
Niecierpliwym amatorem (przygód), żądnym wyników nawet nie za chwilę, a natychmiast.
I szukałem, po latach zapomnienia ( po prostu luki w pamiętaniu) szukałem Mężczyzny. Szukałem jeszcze za wcześnie.
Wciąż widziałem dziecko, bardziej zalęknione niż przed laty, niepewne, jakby chciało przed samym sobą istnienie własne ukryć, a jednocześnie w tej lękliwości swojej, we wszystkim, co robiło –stabilne.
Milczałem więc dalej, rad, że życie jeszcze kołem, a nie hybrydą z kantów się toczy.
I kwiat mój, dziecię moje, jak pogodny, ale zagubiony staruszek. Nawet wypatrujący już finału, z nadzieją na lepszy byt u bogów za piecem, wierzący może jeszcze w istnienie szansy na ponowne przeżycie lat szczenięcych.
Ogrodnikiem byłem po raz drugi.
Siewcą podobnym Wiatrowi.
Zebrałem, upuściłem i pognałem dalej, ku kolejnym drogom.
Z pustą już kieszenią.
A jednak zasiałem –wbrew sobie.
I w końcu wyrosło.
Małe, jakby obce, a tak bardzo podobne
Powstało kwiecie z nasienia rzuconego na jałową ziemię.
Byłem Wiatrem wreszcie.
Powiew braku obecności mojej, natarczywy, stały. Wbijał się z precyzją w przez czas stworzone nieszczelności.
I trwało by tak długo, a długo i niezauważenie.
Ale sfrustrowany i zrozpaczony był Mały Książę jak i bez Róży tak i bez Baranka.
I Wiatr –Wspomnienie kłuł w oczy.
A Skała zawsze blisko niego. Chronić go chciała przed chłodem.
Wszystkie jego na siebie przyjmowała ciosy.
Wreszcie, Niezłomna skrzywdziła siebie sama swą troską.
Ale ja byłem narzędziem krzywdy.
Dlatego stwierdzam teraz, że mdłe „przekonaj mamę, żeby mi to wybaczyła" to za mało.
Mama nie wystarczy.
I nie wystarczy pośrednie „przepraszam".
Słowo przez inne usta wypowiedziane.
Słowo, którego wcale nie miałem na myśli.
Słowo, które nie wiedzieć czemu. Kierowałem tylko i wyłącznie sam do siebie.
