Aktualizacje będą nieregularne; raz na tydzień, raz na dwa tygodnie... lub co kilka dni. Jestem studentem, dlatego zadziałać tu mogą rozmaite siły, którym nie sposób sprostać czoła.

Ostrzeżenia - brak subtelności, rozumianej jako sprostanie konwenansom. Wątek miłosny raczej nie okaże się tym najważniejszym.

PROLOG

Lochy. Lubił je. Te zimne kamienie, wilgotne powietrze, klaustrofobiczne, ciągnące się w nieskończoność korytarze. Ciemność, zakłócaną leniwym blaskiem pochodni, zawieszonych na specjalnych uchwytach bez widocznego porządku. Ślizgoni wałęsali się piętro wyżej, tam, gdzie docierał jeszcze ten mdły blask promieni słonecznych, gdzie nie wałęsały się szczury, gdzie potok myśli rozpraszała mozaika dźwięków, ten znajomy, chmurny gwar braci uczniowskiej. Marny substytut indywidualizmu. W lochach było cicho, na tyle cicho, że każda jego myśl zdawała się odbijać echem od kamiennych ścian. Jeśli zawędrował wystarczająco daleko, mógł sobie wyobrażać, że jest sam. Zupełnie sam.

Ludzie mają różne dziwactwa. Hermiona chodziła do biblioteki. Widywał ją, kiedy siadała w tym samym wciąż miejscu pod ścianą, przy tym samym stole, na tym samym krześle. Obserwował, jak odpływa, coraz dalej i dalej w przestrzeń oceanu. Jak tonie w grafitowych odmętach odrealnienia.

Ron jadł. Jadł często. Jeśli nie jadł, myślał o jedzeniu. Harry zastanawiał się, czy Ron wciąż jeszcze może wyczuć smak. Zapach. Konsystencję. Harry zastanawiał się, czy Ron może czuć cokolwiek, i zawsze w końcu dochodził do wniosku, że świat Rona musi być zamazaną, rozpędzoną feerią barw i bodźców układających się w senny majak. Może Harry chciałby tak żyć. Wiedział, że to proste.

Ostatecznie był jeszcze Hagrid. Hagrid kochał zwierzęta, bo sam zachowywał się jak zwierzę.

Potter też czasem musiał być zwierzęciem.

.

Rzecz w tym, że Harry nie miał swojego rytuału. Swojego narkotyku. Swojej tożsamości. Harry miał tylko miejsca, które odwiedził i miejsca, do których chciałby wrócić; miejsca, które wymyślił i te, którym dorobił duszę. Kiedy wieczorami siadał na tym smętnym, opuszczonym korytarzu ze skradzioną butelką whiskey i śmierdzącym, paskudnym papierosem mógłby przysiąc, że pomiędzy skrobaniem szczurów a głuchym mlaskaniem kropel cieknących gdzieś dalej słyszy szept. Echo słów wypowiadanych właśnie miliard lat świetlnych dalej, w kolejnym mieście ze snów. Wtedy brał notes i pisał. Coraz wyraźniej widział ich twarze; twarze ludzi zalegających na wyśnionych ulicach. Wciągał powietrze i czuł ich zapach. Mrużył oczy, jeśli tam świeciło akurat słońce.

Więc Harry bardziej nie był, niż był. Jeśli pisanie, jego pisanie, byłoby czymś niezwykłym, to Potter mógłby powiedzieć, że jest wybrańcem bogów. Natchnionym geniuszem. Ale jego pisanie było zwykłe, tak zwykłe jak sterty brudnych naczyń zalegające trzeci dzień w zlewie albo śmieci wysypujące się z pomarańczowego kosza przed blokiem, i Potter wciąż pozostawał jedynie wybrańcem diabłów.

.

Piętnastego dnia września Harry zrozumiał, że przypadkiem zakłócił gryfońską symbiozę. Był wybudzonym elementem, elementem, który właśnie zrozumiał, że nie pasuje do ekosystemu, który pięć lat temu przygarnął go do matczynej piersi. Wszystko, co wydarzyło się później, wynikało z tego właśnie spostrzeżenia, wszechogarniającego i rozpowszechniającego się w jego sercu jak chwast.