Varia: phi i oj tam, oj tam, na pewno wszyscy się ucieszą, jak poza aktualizacjami w piątki i czwartki, ogólnie okolice weekendu, jeszcze coś im będzie w poniedziałki skrzynkę spamowało. Na pewno. Zresztą, to powinno być krótsze, bo raczej bez specjalnego łamania psychiki i moich ulubionych motywów ogólnie (ja wiem, że mi teraz nikt nie wierzy, ale powiedzmy, że w planach jest tego mniej, bo tu są inne rzeczy, też miłe... i też warte napisania... a ja tego nie zrobię, to raczej nikt nie zrobi, no). Paringi pewnie w miarę normalne, a samo to, że właśnie napisałam powyższe zdanie winno być wskazówką, że mnie już wena/nastrój/tekst ponosi w stronę sugerowania tych mniej typowych. Nie, żeby one oś akcji stanowiły, ale też romansu na pierwszym planie nikt się u mnie chyba nie spodziewał. Chociaż bardzo blisko pierwszego planu relacja romantyczna będzie, może najbliżej z tego, co napisałam.
Z inspiracji? Rzecz się zaczęła wyłaniać z mózgu przy okazji czytania Conana Barbarzyńcy. I poczucia, że co prawda Saskia scenarzystom nie wyszła, ale ona wszelkie nominalne cechy silnej, badassowatej kobiety ma. I od tej rozmowy między nią, a Iorwethem, w Zgorzeli, bo koncepcja dalszych losów, jaką tam sobie snują, mnie zaciekawiła. Do tego oczywiście kombinowanie nad możliwą polityką po każdym możliwym zakończeniu (to zakończenie i ta polityka zdecydowanie najlepiej pasowały do koncepcji). Sporo elementów wziętych, czasem w nie do końca oczywisty sposób, od Upiorków Hasz (znaczy, Serce ustało...). Do tego komentarze, które mi moi kochani, dobrzy czytelnicy (wszystkich razem i każdego z osobna uwielbiam, jesteście cudowne), tak dobrzy, że na nich nie zasługuję, zostawili przy rożnych wiedźminowych fikach, tutaj i na AO3.
Tytuł ukradziony od Bartosza Suwińskiego, wiersz na dole. Z tomiku Uroczysko. To jest ładny tomik, bardzo ładny i w czytaniu, jak sądzę, przyjemny również dla tych, którzy nie lubią specjalnie poezji współczesnej. Właściwie można czytać te wiersze, zwłaszcza początkowe, jak oglądać ilustracje do fantasy (czy ogólnie w tym stylu robione) albo XIXwieczne pejzaże tajemnicze i magiczne albo słuchać muzyki ilustracyjnej, filmowej, growej, jakiejkolwiek. Niby tylko opisy rzeczywistości, kawałka świata, czynności albo przedmiotu, a jakaś tajemnica z nich bije. Ładnymi, prostymi, jasnymi słowami opisana/zasugerowana. Do pisania/tworzenia bardzo inspirujące. Znaczy się, polecam. Bez specjalnej nadziei, że to sprawi, że ktokolwiek ruszy szturmować internetowe księgarnie (chociaż oczywiście byłoby arcymiło), ale właśnie przeczytałam i się muszę wypisać, o.
Ostrzeżenia: to samo, co w kanonie, znaczy wszystko. Co prawda póki co mniej niż w Kołysankach... czy Zgorzeli, żadnych gwałtów, opisów pogromów czy rezenia ludności, ba, tortur nie ma, ale się pojawić może wszystko, zwłaszcza opisy przemocy. Lubię mieć wolną rękę. Konserwatywna czy może sadyczna wizja pożądania (czyli może i całej miłości romantycznej).
Sadyczna wizja miłości oznacza, że tutaj też, zgodnie z małą wewnętrzną tradycją, zachęcę czytelników, by westchnęli w którejś modlitwie o nagły przypływ sił intelektualnych do redaktorów "Polityki", a przynajmniej o to, by nauczyli się oni dokonywać tak drobnego researchu, jakim jest sprawdzenie Wikipedii (to właściwie o podstawową przyzwoitość dziennikarzy należy westchnąć...). Właściwe nad stanem polskiego dziennikarstwa en masse westchnąć w modlitwie można. Naukowego także. Ew. by za pisanie o pornografii i seksie, i fetyszach naukowe nie brali się bigoci i ludzie fetyszami przerażeni (znaczy, bycie onieśmielonym czy zawstydzonym cudzym fetyszem to ludzka i normalna, i dobra rzecz; tylko wtedy lepiej nie pisać artykułów naukowych), to też sporo pomoże.
Imiona, które pędzi wiatr
Saskia z rozmachem położyła nogi na stole. Stół, jak to stoły, stał. Ten na samym środku sali. W najdroższej, najelegantszej restauracji Rakverelin.
Od huku podbitych wojskowych butów, uderzających o drewno, zatrząsnął się nie tylko mebel, lecz także kelnerzy i pozostali goście. Wśród nich miejscy rajcowie, burmistrz oraz przedstawiciele najmożniejszych rodów. Wzdrygnęli się wyraźnie, nic jednak nie powiedzieli, nawet skrzywienia ust wstrzymywali w połowie.
— Wina! Dla mnie i naszych oddziałów... I dla miejskiego garnizonu! Dzielnie stawali w bitwie! To ich serca, miłość k'miastu, zaciekłość i wiara pokonały wojska uzurpatora! My tylko pomogliśmy — zaśmiała się wojowniczka.
Radosne, choć zdartym głosem rzucane, okrzyki wypełniły pomieszczenie. W sali siedzieli także zmęczeni żołnierze. Głównie najemnicy. Niemal wprost z pola bitwy tu przybyli – niemal oznaczało, że podobnie jak Saskia, zdjęli zbroje, obmyli wodą dłonie i twarze tudzież wypili już co nieco.
Rajcowie uśmiechnęli się również. Może nawet trochę szczerze, skoro wspomniano zwycięstwo, oznaczające ogłoszenie Rakverelin wolnym miastem, z czym wiązał się szereg ulg podatkowych oraz innych przywilejów.
Trzeba było zażądać więcej, pomyślała Saskia. Trzeba będzie negocjować ostro przy wypłacie dodatków. Kovir i Poviss i zarządzane przez nich nominalnie Kaedwen (faktycznie pełną kontrolę mieli jedynie nad północną częścią) szarpnęło się na siedem tysięcy żołnierzy, oblężenie i bitwa były trudne, krew naszych warta więcej, niż psy rajcowie umówili. Tak się powie. Ale to przy negocjacjach. Nie dzisiaj i nie jutro. Niech sobie kampania pieniądze powydaje, po mieście się powłóczy. Niech miejskim panom zbrzydną żołnierskie twarze, a lud niech je pokocha, niech się patrycjusze bać zaczną, niech trochę poczekają... Łatwiej targu dobić będzie.
Ktoś stanął za nią, rzucił cień. Nie usłyszała kroków. Ach, oczywiście. Uśmiechnęła się.
— Iorweth — przedłużyła zgłoski, już w trakcie mówienia, wyciągnęła ręce, przyciągnęła go, przez oparcie, do łapczywego pocałunku.
Niech widzą i wiedzą. Bardzo istotne, żeby wiedzieli.
Elf, skoro go pociągnęła, zawinął się płynnie, z rasową gracją, wokół krzesła, opadł jej na kolana. Odpowiadał na pocałunki, żarliwie, jednak gdy przeciągnęła mu dłońmi wzdłuż pleców, odsunęła obcasem gąsior z winem, watażka stężał, odsunął twarz.
— Nie tu...
— To miasto dzięki nam stoi, dzięki nam panowie rajcowie tu piją, a nie jelitami swymi, w poszukiwaniu złota wywleczonymi, bruk zdobią. Że nie wspomnę, bo los kobiet mi drogi, o żonach, córkach i matkach panów rajców. Gdybyśmy mieli chętkę — prychnęła, celowo głośno — czułość sobie okazywać na środku głównego rynku, to by Rada tylko ulice naokoło zamknęła, żeby nam nikt nie przeszkadzał.
Żołnierze potaknęli, rechocząc. Rajcowie spięli wargi, niektórzy pobledli – widać było, jak na dłoni, że owszem, zamknęliby te naokolne ulice. Iorweth wzruszył ramionami.
— Ja nie chcę — powiedział. — Ostatnie dekady spędziłem bowiem w lesie i okazywałem czułość, szorstką raczej, w warunkach też raczej szorstkich. A teraz czeka na mnie, na nas, łóżko. Z jedwabną pościelą. I tę opcję bym preferował. Starcem już w końcu jestem, wedle niektórych miar.
Saskia westchnęła teatralnie, puściła elfa, który się jej zsunął z kolan, ruszył ku drzwiom, z szynku zgarniając beztrosko po drodze gąsior najlepszego wina. Biodra się mu ładnie kołysały, gdzieś tak między znużeniem bitwy, a podnieceniem boju. Znaczy, bardzo ładnie, poprawiła w głowie dziewczyna.
Pokój, owszem, czekał. W tej karczmie, bo wybór pałacu dowolnego lokalnego wielmoży wyglądałby na polityczny.
— Posiłki nam zostawiajcie pod drzwiami, ale pukajcie, żebyśmy wiedzieli, że ciepłe — oznajmiła kobieta, wstając raźno. — Wszystkie interesa załatwimy, jak wypoczniemy, co pewnie z tydzień zajmie. — Błysnęła w uśmiechu zębami. — Do tego czasu nam nie przeszkadzać, chyba, żeby wojsko pod mury podchodziło. Jak się kto z propozycją handlową trafi, to niech też czeka, nie on jeden na świecie ma problemy z seniorem czy tym, który bardziej boli.
'
'
Za wypoczywanie zabrali się z zapałem godnym spraw najlepszych i najsłuszniejszych. Łóżko było zdecydowanie porządne, ramę miało solidną, z ciemnego drewna, sprężyny nowe, materace miękkie, puchate, grube, pościeli też sporo, kilka warstw, co jedna, to bardziej głaska i lśniąca bielą. W skrócie: łóżko było dość dobrej jakości, by nie stękać, nie skrzypieć ani żadnych innych upokarzająco sugestywnych dźwięków nie wydawać.
Saskii może byłoby tito, chociaż wyostrzony słuch smoka nieco takie rzeczy bolały. Iorweth wszakże, jak to zwykle istoty od luksusów, delikatnie ujmując, odwykłe, jak już dostawał coś wyższej jakości, to czepiał się owej niczym kontroler, znajdując najmniejsze uchybienia, uszczerbki bądź omyłki.
Nie obywało się zwykle bez narzekania na Dh'oinne, dziewczyna nie wątpiła też, że usłyszy je jutro... dzisiaj później... po przebudzeniu. Teraz jednak watażka był zbyt wyczerpany bitwą i odurzony przyjemnością, płynącą im obojgu w żyłach, by marudzić. By myśleć w ogóle, prawdopodobnie. Dziewczyna trzymała rozczapierzoną dłoń na jego piersi, czuła, jak serce mu powoli zwalnia, normuje rytm po niedawnym galopie. Ech, mój elfik, myślała, zasypiając, mój, mój, taki czasem cudny, że aż by się go na kawałki rozdarło i szpik chłeptało z kości, z miednicy, o, z miednicy albo tych policzkowych, takie śliczne... I tak bardzo mój i tak bardzo... że się właśnie aż chce powstrzymać. Może i ja go nawet trochę kocham, choćby po przyjacielsku, przemknęło jej nagle przez głowę, w błysku przedsennej trzeźwości, skoro się mi powstrzymywać chce, skoro go skrzywdzonym widzieć źle by mi było...
'
'
Ciaran wszedł bez pukania. Miał zresztą klucz, on oraz jeden z ludzkich adiutantów Saskii. Na wszelki wypadek. Wszelki wypadek nie miał oznaczać nic poniżej ataku, więc Iorweth, wyrwany z płytkiego snu już zgrzytem zamka, odruchowo rzucił się ubierać i szukać broni. Saskia tak samo.
— Nie ma powodu do alarmu. Nie takiego — rzucił szybko przybyły. — Po prostu... delegacja. Chce skorzystać z naszych usług. Negocjować cenę.
— I z tego powodu nas budzisz? — jęknęła dziewczyna, znów padając na poduszki. — Szlag by to, Ciaran, niech czekają, za tydzień zaczniemy rozmowy z zainteresowanymi...
— Tak, ale — elf przełknął ślinę — to jest delegacja z Gór Sinych. I Dol Blathanny.
— Cuach thene aep arse — zaintonowała kobieta. — Niech poczekają, jak wszyscy. Równouprawnienie ras mamy w armii, nie? Aen Seidhe nie mają prawa omijać kolejki. Poza tym, akurat Stokroteczka na wspólnotę powoływać się nie powinna.
— Ja z nimi porozmawiam przynajmniej. — Iorweth zdążył się już praktycznie ubrać, przynajmniej na tyle, że jego strój nie uchodziłby za skandaliczny. — Nie podejmę decyzji bez ciebie, ale porozmawiam. Z ciekawości choćby.
— Cholera, przecież ja ciebie do nich samego nie puszczę — westchnęła Saskia. — Dobra, Ciaran, dawaj ich, miejmy te wzajemne obelgi z głowy.
— Tak od razu? Tak... tak w dezabilu? — syknął watażka.
— Przerwali nam odpoczynek, tak? Gdyby ten tydzień odczekali, to byśmy ich witali w wypolerowanych butach. Ale oni czekać nie chcieli. To niech nie czekają.
— Powiedzieli, że rozumieją, że możecie potrzebować trochę czasu na... przygotowanie się do wizyty...
A to już naprawdę wkurzające było.
— Niech się chędożą — ogłosiła dziewczyna, akcentując każdą sylabę. — Do wizyt się za tydzień gotujemy. Teraz nas mają saute i w negliżu. Niech sobie wybiorą, tylko pamiętają, że kobieta ze snu wyrwana straszną jest. A smoki z kolei pamiętliwe. — Ukrywać nie było sensu, starszyzna Aen Seidhe smoka, choćby w ludzkiej postaci, rozpozna.
Iorweth wyglądał przez sekundę, jakby chciał zaprotestować. Ciaran, nim się lekko skłonił i wyszedł, też. Najwyraźniej mimo oficjalnego ogłaszania, jak to się ma w dupie zdradziecką Dol Blathannę tudzież podłą starszyznę, na elfikach ciągle słowa ich elity robiły wrażenie. Nic dziwnego, w sumie, spróbowała sobie przemówić do rozsądku kobieta, nie złość się na nich, jakbyś ty nagle ojca albo kogoś ze starszych spotkała, też by cię nerwy zjadły, chociaż niby nic o ich zdanie nie dbasz.
Delegacja przybyła może dwie minuty później. Watażka zdążył się ubrać prawie całkiem, butów mu tylko brakło. Saskia leżała przykryta jedwabną narzutą. Tak od niechcenia, więc od ramion niby, ale właściwie narzuta co chwilę opadała, co chwilę coś spod niej wystawało. Wzmiankowany negliż, konkretniej. Światło świec, ustawionych pod ścianami, drgało, cienie chodziły po ciele dziewczyny. Ładnie to pewnie wygląda, pomyślała, szukając spojrzenia Iorwetha – i gdy je znalazła, ciemne, łaknące, natychmiast nabrała pewności.
— Aen Seidhe... nasza starszyzna... nie cenią seksu — upomniał ją, gdy usłyszeli kroki w korytarzu.
— Zważywszy na to, jakie macie przyrost naturalny, to powinniście zacząć. Jak sacrum absolutne traktować i tym, którzy się tej zacnej czynności oddają, nie przeszkadzać, przeciwnie, ułatwiać — burknęła.
Ostatnie słowa musiały dotrzeć do delegacji, która teraz właśnie stanęła w ceremonialnie przez Ciarana otwieranych drzwiach. Puścili jednak te słowa mimo swych spiczastych uszu. Jak miło, kpiła kobieta. Gniew jej coś wcale nie przechodził i nie malał, wobec czego grzecznościowe powitania ucięła w pół słowa.
— Wyrwaliście nas z łóżka nad ranem. Ad remujta z łaski swojej.
— Skądeście się tu wzięli, na przykład — mruknął Iorweth, nawet nie sekundę nie podnosząc wzroku znad zawiązywanego, starannie i powoli, buta. — Więcej niż kilka godzin drogi od Gór Sinych jesteśmy.
Delegacja – trzech elfów, jedna elfka, Ida, no, no, no – spojrzała po sobie. Jeden z elfów, stary, bardzo, Saskia umiała oceniać, zrobił delikatny, zbywający gest dłonią. Miał na imię Chaesselath, przedstawił się przed chwilą.
— Nadal jeszcze mamy sposoby. Trochę starej magii.
Ciaran zachichotał zimno. Watażka prychnął znad sznurowadeł.
— A już się bałem, że oto koniec świata nadejdzie, dzień, w którym nasza starszyzna odpowie wprost, bez uników, na zwykłe pytanie. Ale uniknęliśmy tego nieszczęścia — oznajmił obojętnie.
Kobieta się poczuła raźniej. Skoro jej elfy jeszcze ironizowały, to dobrze, to można negocjować, żaden afekt ideologiczny im umysłu nie zaciemnia.
— Bardzo wam pilno nam przeszkadzać, skoro aż waszej cennej magii użyliście — westchnęła, przeciągając się lekko. — I cóż to niby się dzieje? Na Góry się krucjata szykuje? Na Dol Blathannę Stennis teraz, syty powstrzymaniem Henselta i stłumieniem możnych, chce najechać? Franceskę na przyjęciu dyplomatycznym urażono, a zniewaga krwi wymaga?
— Scoia'tael najlepiej — podrzucił zimno Iorweth, teraz całkowicie pochłonięty wciąganiem drugiego buta. — Brońcie bogi starszyzny. Albo magów.
Ani drgnęli. Ida uśmiechnęła się nawet, uprzejmie, mówiąc:
— Przejdźmy do rzeczy, więc. Nie chcemy wam zabierać czasu świętowania. Graf Fryderyk Trelletor zamierza wyruszyć na wojnę. Czy raczej wojenkę o miedzę. Z margrabią Vidremem Loksem. Słyszeliście z pewnością.
— Słyszeliśmy. Graf jest idiotą. — Saskia zmrużyła oczy. — Smutna przypadłość, nieszczęśliwy zwłaszcza dla jego rodu traf, szkoda dziatek, które niedługo osieroci, ale cóż, bywa. Nierzadko nawet, rzekłabym. Czemu ów nagły poryw idiotyzmu interesuje szlachetną elfią elitę?
— Temu, że ziemie margrabiego leżą na wschodzie — odparł Iorweth, nim Ida czy ktokolwiek z delegacji choćby zdążył otworzyć usta. — I oczywiście gdyby osłabł, gdyby zginął, gdyby je utracił, Góry Sine miałyby... szansę uzyskania korzyści. Dol Blathanna też. W sumie, nawet Stennis byłby szczęśliwy.
— Stennis powinien być szczęśliwy, że zachował całe Aedirn — prychnęła dziewczyna.
— Waszym kosztem — wtrąciła Ida. — Wiemy, że mieliście inne plany co do Vergen niż pozwolić mu się stać ofiarą na ołtarzu jedności Aedirn. Planowaliście wolne państwo, tolerancyjną republikę, wolność, równość, braterstwo, dla ludz i nieludzi jednakie...
— Gdyby to była prawda — zauważyła słodkim głosem kobieta — to planowalibyśmy zdradę księcia... króla Stennisa, czyż nie? Nie wmówisz nam tej plamy na honorze najemnika. Myśmy dotrzymali umowy i Stennis dotrzymuje umowy. Zniósł dyskryminujące nieludzi przepisy. Zapobiega pogromom. Stara się zapewnić równość przynajmniej w obliczu prawa. Jest naszym opiekunem i dobroczyńcą. Nie zwrócicie nas przeciwko niemu.
— Oczywiście. — Calutka delegacja skinęła dostojnie głowami. — Nie chcieliśmy sugerować niczego, co moglibyście uznać za hańbiące.
— Ale to dziwne — dorzuciła zamyślonym głosem Ida — że aż tak wam zależy na honorze najemnika. Wam, którzy odrzuciliście honor Scoia'tael, honor walczących o wolność...
Saskia się przestraszyła, że Ciaran i Iorweth nie zdzierżą. Ale nie, wytrzymali, mięśnie się im jedynie napięły szczękach, zadrgały na kościach policzkowych. Iorweth nie podniósł nawet wzroku znad sznurowego teraz, naprawdę pomału, buta, błysnął tylko zębami. Ciaran patrzył na niego. Dziewczyna patrzyła na przybyłe elfy. Czasem. Czasem, jak w tej chwili, ostentacyjnie przewracała poduszki i szuflady, szukając szczotki do włosów. Narzuta jakoś się tam trzymała. A zresztą, elfowie rzadko kiedy czuli pociąg do ludzkich kobiet.
— Przeżyć to zdradzić. Oczywiście. Martwym nie trzeba wypłacać zaległego żołdu — skomentował wreszcie jej słodki watażka, trochę deklamatorsko. — Gdybyśmy wszyscy zginęli w okolicach Brenny nie musielibyście nami kupczyć cesarzowi, co przecież było taakie trudne, zraniło wasze serduszka i pogorszyło reputację. Łzyście ronili przez swoją decyzję ani chybi. A myśmy was do niej zmusili, przeżywając. Wielka, wielka nasza wina. Ciaran, zawołaj kogoś ze służby, proszę, żeby mi wypastował buty.
Ciaran przemknął obok delegacji, bez słowa. Saskia wreszcie znalazła szczotkę. Z kości, wykładaną złotem. Własność karczmy.
— Jeśli chcecie, żebyśmy wsparli grafa, to nie ma mowy — oznajmiła; czesanie włosów trochę ją uspokoiło, nie czuła już potrzeby zabicia Idy na miejscu, nie aż tak paląco. — Graf przegra. Po prostu. Wpadł chłopina w niezłe duvvelsheyss, nie nasza rzecz. Margrabia ma twierdze położone w górach, przy przełęczach, praktycznie na półkach skalnych. Nie da się pod nie podnieść, oblężenie może trwać latami – i bez skutku. Jest bogaty, stać go na utrzymanie załogi i zgromadzenie zapasów żywności. Oraz wykupienie najemników, którzy zajdą ewentualnych atakujących od tyłu. Stałe armie margrabiego są dwa razy większe niż te, które może wynająć graf. Jeśli Vidrem zaciągnie najemników, będzie miał trzy-cztery razy więcej ludzi. Są kampanie, których nie poprowadzi nawet geniusz. Są rzeczy niemożliwe.
— To samo mówiono o utrzymaniu Aedirn.
— Mówiono. Między „mówiono, że coś jest niemożliwe", a „jest niemożliwe" istnieje semantyczna przepaść — zaintonował Iorweth, nadal krytycznie oglądający swoje oficerki; cała ta ostentacyjnie okazywana pogarda sprawiła, że Saskię pożądanie boleśnie skręciło w podbrzuszu. — Sądziłem, że wielka starszyzna jest jej świadoma.
— Jest świadoma — odparł spokojnie Chaesselath. — Tak samo, jak jest świadoma tego, że właśnie popisujecie się swoją maleńką władzą i maleńką pogardą. Odpłacacie, a przynajmniej sądzicie, że odpłacacie. Pięknie to bardzo i łaskawie, i dojrzale, i mądrze z waszej strony. Ale ponieważ jest też świadoma, co sobie w ten sposób kompensujecie i że autorytet, który budujecie tym wulgarnym sposobem, będzie wam potrzebny, to nie zamierza reagować.
Watażka nie podniósł wzroku, wciągnął i wypuścił gwałtownie powietrze, ale przez nos, nie przez zęby. Smoczyca skupiła się na swoich włosach, tych złotych paseczkach wchodzących w pole widzenia. Jeszcze raz je rozczesać. Jeszcze. Mocno. Nawet to słabe światło starczyło, by je rozświetlić, by wyglądały, jak płomienie.
— My z kolei jesteśmy świadomi — stwierdziła lodowato — że wasi czarownicy, Aen Seidhe, w obstawie których tutaj przybyłeś, by składać oferty, mają szansę mnie w tej formie i Iorwetha pokonać. Jeśli zmienię formę, roztrzaskam kilka budynków i wasze pełne wiedzy czaszki. Może będziecie więc w stanie nas zabić, ale bardzo, bardzo ciekawa jestem, jak potem to wytłumaczycie innym Aen Seidhe. Tym ze Scoia'tael i zwykłym mieszkańcom. Jak rozwiążecie — głos jej przeszedł w syk — problem legitymizacji władzy, która sama z siebie, bez noża przegranej wojny na gardle, morduje własne dzieci. Tudzież tak rzadkie a święte gatunki, jak smoki.
Chaesselath otworzył usta, lecz Ida uniosła dłoń w uciszającym geście – i elf posłusznie zamilkł.
— Wyraziliśmy się niezręcznie i zbyt ostro, za co z całego serca przepraszamy. Nie przybyliśmy tu po to, by was krzywdzić.
— Jakże miła odmiana — mruknął pod nosem Iorweth, splunął na sprzączkę, sięgnął po jedną z jedwabnych powłoczek i zaczął nią polerować metal.
Ida przez sekundę wyglądała niemal smutno. Potem jej rysy stwardniały.
— Ale nie przyszliśmy też przepraszać ani błagać o wybaczenie.
— Nie przyszliście też, jak sądzę, by omawiać przepisy kulinarne lub najnowszą modę novigradzką. Mamy godzinami wymieniać, po co tu nie przyszliście, czy przejdziecie do rzeczy? — syknęła Saskia, czesząc te włosy chyba ociupinkę zbyt gwałtownie, skoro każdy ruch trochę szarpał, bolał. — My tu właśnie wygraliśmy bitwę, mamy za sobą parę tygodni oblężenia, wypocząć chcemy.
— Upadek margrabiego, jak zauważyliście, przysłużyłby się sprawie — zaczęła Ida.
— Nie przelewamy już krwi za „esse creasa" — warknął watażka. — Tylko za pieniądze.
— Przyjmujemy też klejnoty, antyki, nieruchomości i czeki możliwe do zrealizowania w banku Vivaldich — dorzuciła dziewczyna. — Właściwie wszystko, co krasnoludy i niziołki dadzą radę spieniężyć.
W zamian za ochronę swoich posłańców, wsparcie w Vergen oraz załatwione u Stennisa ulgi podatkowe bank Vivaldich dawał ich kompanii bardzo, bardzo dobre warunki. Wysokie oprocentowanie, niskie prowizje, dobre ceny skupu, świetny kurs wymiany walut.
— Ale jeśli cokolwiek będzie zagrażać Górom Sinym albo Dol Blathannie — stwierdził cicho Iorweth, nadal zawzięcie polerując sprzączki — jeśli zaczną się rzezie, jeśli będziecie potrzebowali ochrony, to przyjdziemy. Przynajmniej moje oddziały. Nie zostawię mojego ludu, nieważne, że mój lud zos... co on o mnie myśli.
— Los nieludzi jest nam drogi — przetłumaczyła płynnie Saskia. — Ale nie pójdziemy ginąć w skazanej na klęskę kampanii. Drobnej kampanii. Politycznej kampanii. Nic wspólnego z ideałami czy wolnością nie mają plany grafa. A wasze są tylko dowodem przebiegłości.
— Redania — szepnęła Ida — jest zainteresowana.
— Redania jest zainteresowana każdą częścią Kaedwen. Mają szczęście, że cesarz nie ma czasu na trzymanie swoich nowych ziem krótko, rebelia w domu, na południu, mu uwagę odciąga... Radowid myśli, że zdoła coś wyrwać i przyklepać post factum u Emhyra.
— Margrabia chce... planuje rozmawiać z Radowidem. O pójściu na Góry Sine.
— A niby czemu cesarza irytować, idąc po kompletnie jałowe ziemie? — spytała Saskia.
— Bo Vidrem twierdzi, że góry tam same rodzą szlachetne kruszce. Że jego ludzie, prześlizgnąwszy się, znaleźli tam metal tak dobry, jak ten z Mahakamu. Że mógłby się uniezależnić od krasnoludów.
Dziewczyna odłożyła szczotkę.
— Złoto i kamienie tam są, wszyscy wiedzą. I sporo waszych skarbów. Ale nie wysokiej jakości żelazo. Ładnie mi, Iorweth?
Watażka uniósł wreszcie spojrzenie znad podłogi.
— Ślicznie — stwierdził z czułością, którą w następnej sekundzie wywiało z głosu. — Radowid za samo złoto nie pójdzie. Vidrem łże, jak pies, a potem ma nadzieję ukoić irytację króla podbitymi ziemiami i kosztownościami. W to akurat jestem gotów uwierzyć. Nie wiem tylko, skąd nasza starszyzna miałaby znać plany szlachetków Kaedwen... A, tak. Magia. Macie swoje sposoby. — Wrócił do butów.
— W tym przypadku po prostu sieć szpiegów. Łapówki. I owszem, trochę magii. Do weryfikacji danych. Ale plotki o drugim Mahakamie już zaczynają krążyć. Trzeba je zdusić w zarodku...
— ...inaczej nie Radowid, to kto inny się połakomi. Rozumiemy — przerwała jej Saskia. — Ale kampania grafa to nadal samobójstwo. Już prościej po prostu wynająć skrytobójców i zabić Vidrema. Mogę wam polecić kilku sprawdzonych. Za darmo nawet. Poza tym, z całym szacunkiem, nie wierzę, że Radowid zaufa tym pogłoskom. Na chłopski rozum wiadomo, że gdybyście mieli tak dobre żelazo, to uzbroilibyście lepiej Scoia'tael.
Iorweth prychnął sceptycznie.
— Królewski rozum chciwszy od chłopskiego. A uprzedzenia niejednego już człowieka zaślepiły — westchnął sentencjonalnie Chaesselath.
— Radowid ma za żonę byłą strzygę — przytomnie zauważyła dziewczyna. — Nie sądzę, żeby był jakoś wyjątkowo uprzedzony...
— Radowid ma Drakenborg — syknął watażka.
Smoczyca sklęła w duszy, podczas gdy tamten ciągnął:
— A nasza starszyzna z kolei ma plany i ambicje, i chętnie sobie kawałek ziemi margrabiego chwyci. Zaprawdę, śliczneście to o chciwości wyłożyli. Z chciwości chcecie teraz szafować krwią Scoia'tael, krwią Aen Seidhe, zamiast wydać trochę grosza na skrytobójców. Nas, sądzicie, za darmo mieć będziecie?
Ciaran zastukał we framugę. Prowadził z sobą ludzkiego wyrostka – popielate włosy, nijaka, pokryta bliznami po ospie twarz.
— Nie rozumie nic starszej, sprawdziłem — oznajmił elf, zaraz przechodząc na wspólny. — Idź, wypastuj dowódcy buty.
Chłopak przemknął, mamrocząc przeprosiny, obok delegacji. Popatrywał, zaciekawiony, na elfów, a potem, gdy już przyklęknął, wzrok mu sam uciekł na moment do Saskii, do tego, co widać było między narzutą, pościelą, a cieniami.
Iorweth nie powiedział nic, nawet nie syknął, podniósł tylko nogę i tracił dzieciaka stopą w policzek, odwracając mu twarz w swoją stronę. Podeszwą. I z uśmiechem. Wyrostek zrobił się biały, jak miesiączek, prawie zadławił, spojrzenie wbił w buty, ręce, który sięgał po szmatę, drżały, smuga błota z podeszwy mu została na policzku, podchodziła aż do ust.
Przez Saskię jakby magia przepłynęła, z trudem wstrzymała telepnięcie. Interesa trzeba szybko zakończyć, do spraw ważniejszych wrócić, jej elfik ubrany, ale to nic, to nic, jest pewien urok w rozbieraniu...
— Zapłacimy wam — zapewniła tymczasem Ida. — M'aep ioc've elaine. Elainemil.
— Teraz macie pieniądze, ale na wykup oficerów brygady nie było? — syknął watażka, pozornie skupiony całkowicie na obserwacji czynności chłopaka, co rzeczonego przyprawiało niemal o zawał, z bladości i dygotu sądząc.
— Esse verde creasa. Gwleidyd. Miea... Esse verde an dh'allovà aep miea.
Błąd, pomyślała Saskia. Powoływanie się na politykę i żal, i trudne decyzje nigdy dobrze na jej słodkiego elfa nie działało.
— Dh'allowà dodd've aep arse — warknął Iorweth. — En ve creasa, gwledyd – en ve ioceath taé. A méc'h ve evallien aep arse.
— Może byśmy was traktowali poważniej — rzucił obojętnie Chaesselath — gdybyście mniej klęli.
— Może byśmy was traktowali poważniej — odparował równie obojętnie Iorweth — gdybyście mniej pięknie mówili, a więcej działali. Na froncie najlepiej.
— Może bym was wszystkich traktowała poważniej — westchnęła Saskia — gdybyście mniej czasu tracili na słowne przepychanki, a szybciej przechodzili do konkretów.
Policzki Chaesselatha leciuteńko się zaróżowiły. Ida rzuciła smoczycy spojrzenie pełne współczucia i zrozumienia, bezgłośny ekwiwalent okrzyku „mężczyźni", połączonego z wyrzuceniem rąk w górę.
— Zapłacimy — powtórzyła więc Ida. — A górskie twierdze nie są nie do zdobycia, gdy się zna ścieżki. I ma się potężną latającą broń dystansową.
— Tożsamość Saskii nie jest na sprzedaż — ogłosił lodowato watażka.
— To chyba jej decyzja, nie twoja? — Ida, znowu, z delikatnie pytającą intonacją.
Tak właściwie, to tak, to Saskii rzecz. Ale nie będzie jej wredna elfica wykorzystywała kobiecej niezależności do rozbijania sojuszu.
— Iorweth zna moje decyzje — oznajmiła lodowato, wyciągając się na łóżku; niech sobie ta elfia chudzina popatrzy, skoro krągłości żadnych to nigdy mieć nie będzie, biedactwo.
Chaesselathowi drgnęły wargi, pewnie w obrzydzeniu. Za to Ida tasowała obrazek z wielkim zainteresowaniem. Niekoniecznie tylko zazdrosnym.
— Margrabia rozmawia z Radowidem. Król gotów go poprzeć w przypadku ataku, król chętnie nowe ziemie w pole wpływu włączy, skoro mu tak ładnie z zachodnim Kaedwen poszło, a wówczas na paru pułkach Redanii, nie najemnikach, Vidrem oprze kampanię. To skąpiec w końcu. Wasza sława i nasze pieniądze ściągną kondotierów pod sztandary grafa. To już nie tylko o trochę ziem ludzkiego szlachetki chodzi, a o osłabienie Redanii. I późniejsze negocjacje. — Chaesselath wbił spojrzenie w Ciarana. — Nie pominiemy losu nieludzi w Drakenborgu.
Fakt, przy odpowiednim wsparciu finansowym można byłoby wyrównać liczebność oddziałów obu stron. Przy mapach elfów można byłoby liczyć na pewne ułatwienia logistyczne. Przy przemianie w smoka można byłoby spokojnie podbić górskie twierdze. Kampania nadal byłaby bardzo trudna, ale przestawała być niemożliwa. Saskia lubiła zaś wyzwania. Najemnik to jednak co innego niż terrorysta. Dobrych najemników, jeśli o reputację u wszystkich zainteresowanych dbają, raczej się po wojnach sądami nie turbuje, za okupem to niemal natychmiast zwalnia; tego, co w rozpadającym się po śmierci króla Kaedwen, zarobili, spokojnie starczyłoby na owe okupy. Najpewniej zresztą i do okupów by nie doszło, poddałoby się miasta za prawo wyjścia garnizonu. Ze sztandarami. Znaczy, to nie było tak, że w imię sprawdzania siebie narażała swoich ludzi. Nie aż tak bardzo.
No i gdyby podbili ziemie margrabiego oraz osłabili Redanię, to Radowid z pewnością byłby gotów przyklepać republikę, byleby zagrożenie od siebie oddalić. A do stworzenia własnego kawałka państwa te wszystkie awantury w Kaedwen miały kiedyś tam zmierzać. Iorweth tak mówił oddziałom i w to wierzył, Saskia też przecież chciała...
Miała wrażenie, że Ida rozczytuje jej myśli. Ale telepatyczne połączenie bez wiedzy smoka nie powinno być możliwe dla elfa.
— Wasze obietnice wsparcia możecie sobie wsadzić — syknął watażka. — Wycofacie się z nich przy pierwszym rachunku, pierwszej bitwie...
— Dajemy słowo. — Chaesselath uniósł dumnie głowę.
— Plwam na wasze słowo.
— Nie posłalibyśmy was na pewną i daremną śmierć przecież!
Iorweth i Ciaran się zaśmiali. Ba, zaśmiała się też Saskia. Zaraza, naprawdę zabawne to stwierdzenie było. I to święte oburzenie w tonie. Nawet chłopak pastujący buty nerwowo zachichotał, wyczuwszy nastrój.
Watażka uniósł głowę. Spojrzał wreszcie na delegację.
— Chciałem zobaczyć, czy wam to łatwo powiedzieć przyszło... I nawet muskuł nie drgnął. Gratulacje — stwierdził uprzejmym tonem.
— Dol Blathanna istnieje — przypomniała cicho Ida. — To nie było na darmo.
— Istnieje Dol Blathanna, do której ja ani Ciaran nie mamy wstępu.
— Dostaniecie go, jeśli nam pomożecie. Zdejmiemy też z was infamię, jaką okryło was zamienienie Scoia'tael w bandy najemników...
— Uratowanie kilkuset elfów przed śmiercią z głodu lub na szafocie, znaczy? Nikt w tym nie widzi infamii. Nikt. Nawet Yeavinn. Nikt poza wami, a waszą opinię mam w rzyci.
— Tym bardziej boli — oznajmiła Ida z brutalnością zwykłą raczej krasnoludom. — Opinię masz szemraną i wiesz o tym, i cię boli, nieważne, ile złota ci dadzą Dh'oinne. Na to możemy pomóc. A ty możesz pomóc braciom w Drakenborgu.
Zaśmiał się gardłowo – i coś tym ukrywał, coś grał, Saskia dość dobrze go znała, by rozczytywać. Miała również wrażenie, że tamci wiedzą, iż jej samej nigdy by te ideologiczne, honorowe bajdurzenia nie przekonały, wiedzą, iż Saskię do rozważenia oferty skłoniono już przed chwilą, że to teraz – to ma ułatwić późniejsze rozmowy z Iorwethem. Drobiazg, zdawał się mówić uśmiech elfki, maleńki dowód dobrej woli, wróżba przyszłej współpracy, podaruneczek, niech wam polityka pożycia w związku nie zakłóca.
Bardzo niepokojąca rzecz. Pal już sześć telepatię, nie jest dobrze, zaraza, gdy kilkusetletnie istoty zaczynają ci się wtrącać do łóżka. Zwłaszcza, gdy owo łóżko powiązane jest z twoim mieczem.
Ale wyzwanie kusiło. Potencjalne korzyści również. Straty... W minimalizowaniu strat byli mistrzami. Zwłaszcza po Vergen. Za popis niewinności przed Stennisem – i potem przed połączonym trybunałem Północy, w sprawie królobójstwa – chyba się im doroczna novigradzka nagroda dla najlepszych aktorów należała. Chociaż z królobójstwem to Iorweth się też prywatnie zarzekał, że naprawdę-naprawdę nie komanda.
Jej elfik się teraz wahał, po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy. Ciaran nie, ale Ciaran nie był w Drakenborgu, jedyne co, to stamtąd swojego dowódcę na rękach po amnestii wynosił. Był za to wierny aż do fanatyzmu, do całkowitego zapomnienia o sobie. Jako i komanda, co oznaczało, że decyzja, jakże wygodnie, została umieszczona w rękach Saskii.
Nieco za wygodnie, uznała dziewczyna. Smok w niej przymrużył złociste oczy, zagrał ogniem w gardle. Rozchylił kapinkę wargi, ukazał kły i płomienie, widziała to dosłownie. Uśmiechał się.
'
'
Filipkowi, synowi Heńka, tego pastowania butów wystarczyło na anegdot do końca życia po karczmach w zamian za stawianie kolejek opowiadanie. Dzieci jego jeszcze się chwaliły, że ich ojciec czyścił buty słynnemu Rzeźnikowi – i uszedł z życiem, i nie zemdlał nawet, i w ogóle swoje zadanie wykonał porządnie, w twarz się niebezpieczeństwu śmiejąc.
Tak przynajmniej rzecz wyglądała w anegdocie rodzinnej oraz wersji podawanej jednemu ciekawskiemu poecie oraz kilku studentom, robiącym jakoweś „badania terenowe".
Kolegom, dobrze już zwykle pijany, to Filip przyznawał, że się mało ze strachu nie zesrał, zwłaszcza, jak mu wzrok poleciał w kierunku Saskii – „ale, cholera, to była kobieta, ta dupa, te cycki, a zupełnie nagutka siedziała, narzutę niby na sobie miała, ale tak z niej spadała, jakby jej nie było, no i ona siedziała może metr ode mnie, bezwstydnie zupełnie, jakby nikogo tam nie było, pachniało nią, no, nimi, w całym pokoju, czuć było, że tam ostro przez noc harcowali, w ogóle wstydu nie mieli, tia, tfu, żołnierski brak obyczajności, prawdę mówicie, kumie... Że jak niby miałem nie patrzeć, włosy jej tylko opadały na sutki, ale sutki, jak sutki, generalnie u bab podobne, mogłem sobie wyobrazić, aż mi, mówię wam, w gardle zaschło, a fiut na baczność stanął" – a Iorweth to dostrzegł – „byłem pewien, że mnie zabije, ale najwyraźniej mu na butach zależało, bo nic nie powiedział, tylko się uśmiechnął, a ja prawie rzygnąłem z nerwów, myślę, już po tobie, Filipek, tylko mu te oficerki wyczyścisz, a na tortury cię weźmie, a wy przecież też słyszeliście, co on ludziom robił, więc się bałem, aż mi ręce całe latały, a żołądek to miałem w dupie po prostu, a te buty, przysięgam wam, to Rzeźnik całe miał uwalane we krwi i jakiejś takiej... czymś takim... w mózgu, myślę". Co elfy gadały w tym swoim cholernym języku, to Filip nie miał pojęcia, choć potem go wielu o to pytało. „Szpiegów, oczywiście", mówił kolegom z uśmiechem znawcy polityki na ustach i pianą oraz inszymi produktami piwa (postawionego przez kogoś, oczywiście) na wąsie. „Bo oni tam chyba, jak tak teraz myślę, tę wielką chryję, tę wielką wojnę ustalali... No, ale co ja wtedy mogłem wiedzieć? Ja przecież w chędożonym narzeczu elfów ani «kurwa» nie powiem".
Potem zaś następował moment wielkiej chwały ówczesnego Filipka. „Musiałem mu te buty doskonale wyczyścić, starałem się zresztą, wierzcie, że się starałem, to pucowanie mojego życia było, o mnie się stawka toczyła, jestem pewien – i wygrałem! Rzeźnik zostawił mnie przy życiu, najwyraźniej kontent z mojej roboty był, zaraza, nawet mi napiwek dał, królewski napiwek, po pałacach nawet takich nie dostają, mówił mi znajomy, co w Tretogorze siedział przy dworze właśnie... Jaki napiwek? Dokładnie? Nie no, tajemnica zawodowa – ale, panowie, rok bym dał radę za to żyć. I czy powiedział – a prawda, powiedział, wszyscy o to pytają, zwłaszcza, wiecie, ci z szarej części polityki" – mrugnięcie znawcy – „ale to wiadomo, przeca to jego dewiza była, zawsze ją powtarzał, powiadają, jak który rycerz się okupić chciał, a Saskii nie było obok, żeby powstrzymała, ja to zresztą w nim jeszcze lubiłem, że on jednako nas, prostych ludzi, i panów reza, że mu różnicy nie robi... A, ja wtedy przecież zaraz poleciałem i powiedziałem wszystkim, w takim szoku byłem, więc to wiadoma rzecz".
— Masz tu za fatygę po nocy — rzucił Iorweth, wyjmując z mieszka naszyjnik z klejnotami, najśliczniejszy i najbardziej błyszczący, jaki Filipek w życiu widział oraz miał kiedykolwiek zobaczyć — ty jesteś prostym posługaczem, to tobie za fatygowanie po nocy się dodatkowo płaci, nie to, co nam, my nie śpimy za darmo... No już, bierzże — dodał z irytacją, bo chłopak oniemiał na widok tego bogactwa, piękna, wspaniałości. — Ja przecież nie dla złota walczę, ja tylko zabijam Dh'oinne... A jeśli inne Dh'oinne gotowe m płacić za to, że zabijam ich pobratymców, cóż, tym lepiej się składa.
'
'
Radowid był panem niespecjalnie gorszym od Foltesta. Do Roche'a miał rodzaj słabości ze względu na sprowadzenie Anais – i na Addę, która traktowała Vernona z życzliwą pobłażliwością, a mężowi się sympatie żony udzielały – wobec czego były dowódca Niebieskich Pasów nie mógł powiedzieć, że mu w Tretogorze źle. Właściwie dobrze mu było. Lepiej niż panom, których regularnie wieszał. Szlachcie Redanii oraz Temerii nie podobało się bowiem, proszę, proszę, że ktoś ich rozpasane przywileje przycina.
Stan szlachecki raz się na coś przydawał, Roche dzięki niemu miał robotę, miał masę roboty, potrzebny królowi był wielce, jako nieobciążony żadnymi rodzinnymi sentymentami, zobowiązaniami, miłościami albo inszymi związkami k'zdradzie wiodącym.
Dlatego też kapitan był jednym z nielicznych dworzan, urzędników oraz dowódców, który wezwany przed oblicze Radowida V Srogiego z informacją, że Jego Wysokość ma dla niego niespodziankę, nie reagował specjalną paniką. Ot, ogolił się trochę, kaftan przywdział świeży. Niespodzianka, dumał, idąc jasnymi, przestronnymi korytarzami pałacu – świeżo po kilka lat się wlokącym remoncie z okazji ślubu z Addą – będzie pewnie oznaczać jakieś nielubianego barona do zabicia. Może Arjan czymś podpadł i trochę szuję przycisnąć będzie można... Zabić raczej nie, Luiza, siedząc na nilfgaardzkim dworze i dając dupy, komu tylko mogła, chroniła szczeniaka. No i jednak, brat nominalnej władczyni Temerii, prawie jakby królewskiej pary rodzina.
— Jego Wysokość w humorze? — spytał lekko służącą agent, podchodząc do drzwi.
Dziewczyna w podsłuchiwaniu, podczytywaniu przez ramię, wykradaniu danych tudzież podobnych była lepsza niż Brygida nawet. I Vernon jeszcze z nią ni razu nie spał, mimo rzeczonej imponującego biustu oraz zgrabnych łydek, co zapewniło mu jej zaintrygowanie, z każdym zręcznie urwanym w połowie flirtem rosnące.
Teraz kobieta pokręciła głową.
— Niespecjalnie — westchnęła. — Chyba idzie wojna.
'
'
No, wojenka raczej, skomentował kapitan, gdy mu wytłumaczono, że o sprawę margrabiego Vidrema chodzi. Graf Trelletor atakuje, a niech atakuje, kretyn, rzyć się mu skopie, jaja urżnie i tyle.
— Ale wojny i oblężenia to raczej rzecz generałów — mruknął na końcu. — Powiedzcie, gdzie mam palić, kogo cicho wykończyć, ale kampania przecież nie moja, Wasza Wysokość, rzecz...
Radowid się roześmiał.
— Że o prezent się dopytujesz? Ech, ludzie z gminu, nigdy się wstrzymać nie umiecie, jak dzieci... No, ale mamy dla ciebie prezent, Roche, mamy. Zgadnij, która ze słynnych ostatnio kompanii najemników poszła na służbę do grafa Fryderyka?
Roche'owi nieśmiała nadzieja – niemożliwa nadzieja – zaświtała.
— Nie ona — oznajmił, szykując się na rozczarowanie — grafa na nią nie stać, a kampania przegrana, z góry wiadomo, ona, oni, swoich oddziałów w takich nie wytraca, reputację by sobie nadszarpnęła...
— A jednak. — Białe ząbki Addy mignęły przez chwilę pośród krwistej czerwieni warg. — Saskia Smokobójczyni ucztuje z grafem Trelltor na zamku Mnish. Oficjalnie na służbę u niego wstąpiła... Czasowo, oczywiście.
— Na wojnach się zaś, cóż, ginie. Tak prosty żołnierz, jak dowódca, oberwać cegłą w trakcie oblężenia może... — Radowid miał na twarzy szeroki, rozlewny uśmiech dobrego pana. — Będziesz miał okazję pomszczenia twojego ukochanego suwerena, ojca prawie, władcy pełnego dla ciebie łask wszelakich. Rzeklibyśmy, że to ładny prezent. Liczymy, że nie zmarnujesz.
'
'
— Ale jedno mnie niepokoi, Ves — mruknął Roche, gdy już dziewczynie dobre wieści zaniósł.
Uniosła brwi.
— To samo, co i króla pewnie, tylko on milczy, na dane wywiadu czeka ani chybi... Saskia to nie jest zły dowódca, przeciwnie. Pasmo sukcesów ostatnio. Skarbów już uzbierała tyle, że do końca życia chyba nie wyda, a pieniądze do niej za nic dosłownie lecą, każdy ją w swojej armii chciałby widzieć... Iorweth skurwysyn, ale to swoich komand przywiązany, to jedyne, co go przed utratą honoru chroni – że on niby dba o tych nieludzi, że im w ten sposób życie ratuje, że to dla nich jedyne wyjście. No i teraz oni się niby w kampanię samobójczą ładują?
Kobieta wzruszyła ramionami.
— Może nie jest samobójcza.
— Właśnie. A wedle wszelkich danych – całej naszej wiedzy – to jest z góry skazane na klęskę. Nie ma mowy, żeby wygrali. Nie da się. A to znaczy... Sama wiesz, co to znaczy.
Skinęła poważnie głową.
— Co takiego wielkiego skurwysyny wiedzą, czego nie wiemy my?
Bartosz Suwiński
Burzan
Pola zaczynione na szaro. Pościerane na wylot.
Słońce dźwiga się wyżej, zmierza ku jasnemu.
Zielone kępki prześwitują spod zmarzniętej ziemi.
Chłód za plecami, idzie po twarzy, sięga niżej.
Kilka ptaków podrywa się z gałęzi, byle jak, byle gdzie.
Nagie pola zawiązują się echem po jednej i drugiej stronie głosu.
Do mnie należą imiona, które pędzi wiatr.
