A/N: To co, lecimy z tym? Gotowi? Bo ja nie ;) Wszystko, co tu widzicie zawdzięczamy Virginii Woolf, moim niepoprawnym wizjom postaci, wszetecznemu porąbaniu oraz niebezpiecznym ciągotom do lat siedemdziesiątych.


Rozdział pierwszy — 23 stycznia 1977


Panna Evans oznajmiła, że sama zorganizuje kwiaty. Z samego rana usadowiła się zatem na tylnym siedzeniu czarnej taksówki i domknęła drzwi z wielką ostrożnością, by nie przygnieść sukienki. Kierowca poprawił lusterko, przyglądając się swojej pasażerce z niekrytą ciekawością. Rzadko kiedy miał już okazję oglądać kobiety w kapeluszu i rękawiczkach.

— Jesteś dziś moim pierwszym kursem, słonko. — Wyszczerzył nierówne, poplamione nikotyną zęby w bezsensownym uśmiechu.

Petunia aż się wzdrygnęła.

— Dokąd to się wybieramy tak wcześnie?

— Róg Mercy i Station Road, poproszę.

Taksówkarz przekręcił lusterko na swoje miejsce. O tej porze ulice były puste, więc samochód mknął przed siebie powyżej przepisowej prędkości. Petunia usiadła wygodniej i zajęła się tym, co lubiła najbardziej — wyglądaniem przez okno. Mijane po drodze domki jej osiedla kompletnie niczym się nie wyróżniały, co przyjęła z wielkim zadowoleniem. Wszystkie były zadbane i uspokajająco jednakowe. Poranna mgła nie zdążyła opaść, a ojcowie i mężowie nawet jeszcze nie zabrali się do zeskrobywania szronu z samochodowych szyb. Była szósta trzydzieści rano, dwudziestego trzeciego stycznia 1977 roku i nic nie zapowiadało, by w tę właśnie niedzielę cokolwiek zakłóciło plany panny (jeszcze) Evans.

Gdy taksówka wyjechała z przedmieść, kierowca na każdych światłach mamrotał coś pod nosem i kręcił bezmyślnie gałką radia, wyraźnie próbując pominąć wiadomości i jakoś zabić czas w oczekiwaniu na zielone.

— Paskudna sprawa z tą polityką, co nie? — wyburczał, zaraz potem nosząc się kaszlem palacza. — Carter ułaskawia tych kretynów od Wietnamu, Gandhi panoszy się w Indiach… Rany boskie, Indie przecież od zawsze były nasze! Te żółtki nie mają bladego pojęcia o prowadzeniu państwa.

Petunia zmarszczyła nos, nie chcąc się specjalnie wdawać w dyskusje. Jedną z rzeczy, które uwielbiała teraz, gdy w końcu mogła rozporządzać własnymi pieniędzmi, był święty spokój — zwłaszcza kiedy przebywała na tylnym siedzeniu taksówki. Minęli tory kolejowe i kierowca w końcu się miłosiernie przymknął. Zdecydował się na stację, która grała Bee Geesów, a Petunia zajęła się własnymi myślami. Będzie musiała jeszcze skoczyć do fryzjera… I na przymiarkę. Na szczęście wyszła z domu odpowiednio wcześniej — zdrowy rozsądek podpowiadał, że aż za wcześnie. Ciekawe, czy rodzice jeszcze spali…

Niemniej jednak, miała dużo czasu i właśnie tak powinna się zachowywać odpowiedzialna dziewczyna. Tak właśnie. Starała się odprężyć, ale lata praktyki siedzenia prosto jak struna były silniejsze od niej. Przez całą noc nie mogła spać i wmawiała sobie, że to z emocji. Starała się nie dopuszczać do siebie głosu rozsądku, który metodycznie i niestrudzenie próbował wbić jej do głowy, że to, co czuła to przejmujący strach.

— Będzie cztery dwadzieścia.

Wręczyła kierowcy pięciofuntowy banknot i zatrzasnęła drzwi taksówki, kierując się w stronę targu, na którym okutane w grube szale i płaszcze kobiety różnych nacji właśnie zdążyły porozstawiać swoje towary. Stukot własnych obcasów na nierównym chodniku w mniemaniu Petunii dodawał jej animuszu, zwłaszcza, że pantofelki były nowe.

Bazar na rogu Mercy i Station Road był jednym z mniejszych w Londynie, ale Petunia utrzymywała, że nie miała czasu ani cierpliwości, by zajrzeć na ten większy. Gdy podeszła do grubej i siwej Rosjanki sprzedającej kwiaty, ta wyszczerzyła do niej bezzębne dziąsła i całkiem znienacka wskazała pomarszczoną dłonią na wazon pełen białych lilii.

— Nie! — Petunia natychmiast odsunęła się od kwiatów, zupełnie jak gdyby miały się na nią rzucić.

Nie będzie żadnych przeklętych lilii na jej ślubie, tego akurat zamierzała dopilnować nader gorliwie. Zapłaciwszy za pięć bukietów niezapominajek, bezwiednie ruszyła przed siebie wzdłuż Station Road, przytulając do siebie kwiaty owinięte w biały, woskowany papier. Szła pomiędzy budynkami i starała się nie poślizgnąć na kocich łbach, jednocześnie nie zmniejszając tempa kroku, bo skoro już zdecydowała się na szybki przemarsz, teraz głupio jej było zwalniać. Nie przewidziała jednak, że powstała na chodniku szklanka za nic miała jej poczucie stylu. Gdy Station Road przeszło w Gatwick Street i Petunia skręciła gwałtownie w lewo, mało nie wyrżnęła jak długa.

— Oho! Mam cię!

Przed upadkiem ochroniła ją para męskich rąk, choć jej bukiety niezapominajek skończyły w wielkiej kupie śniegu, która zebrała się pod kioskiem z papierosami.

— Jeremy! — Petunia zaraz wyprostowała się z godnością i poprawiła kapelusz, a Jeremy ruszył na pomoc nieszczęsnym kwiatom. Otrzepał niedelikatnie papier z przymrożonego śniegu i strzepnął pakunek zamaszyście, wręczając go ponownie właścicielce. Część pojedynczych kwiatów wyleciała na chodnik, ale panna Evans udała, że umknęło to jej uwadze.

— Co tu robisz tak wcześnie?

— O to samo mógłbym zapytać ciebie. I ciesz się, że na mnie wpadłaś. — Uśmiechnął się szelmowsko. — Dosłownie.

Panna Evans zacisnęła usta, co robiła zawsze, gdy nie wiedziała co powiedzieć, choć zaraz je rozluźniła, przypominając sobie, że nie ma wcale ochoty dostać przedwczesnych zmarszczek. Jeremy Richards był synem jej szefa i do tego częścią arystokracji — choć tak naprawdę jego ojciec produkował świdry, matka hodowała charty afgańskie, a tytuły zwyczajnie sobie kupili. Niemniej jednak, Petunia miała w zwyczaju ignorować ten ostatni element, ponieważ lubiła sądzić o sobie, że zadaje się z wyższą klasą społeczną.

Latami próbowała przekonać ojca, by również dokonał podobnego zakupu, ale on nigdy nie wydawał się tym specjalnie zainteresowany. Chociaż nie… Raz już prawie udało jej się go przekonać, gdy powiedziała, że z tytułem na pewno będzie dostawał znacznie poważniejsze angaże — być może nawet w orkiestrze operowej. Oczywiście jej plany obróciły się wniwecz, bo akurat ten moment musiała sobie wybrać ta durna gówniara, by roztaczać swoje wdzięki. Jedno zarzucenie ojcu rąk na szyję, kilka komplementów i zapewnień, że nie potrzebuje tytułu, by być wielkim kompozytorem, bo niedługo królowa pewnie i tak mu go nada za zasługi, i wszystko na marne! Tego dnia Petunia po raz pierwszy przeklęła na głos przy rodzicach.

— Poważnie, gdzie się wybierasz? — Jeremy wykrzywił usta w sposób, który według Petunii upodabniał go do Jamesa Deana.

— Do fryzjerki. I na przymiarkę — odpowiedziała, nieco zbyt zarozumiale.

— Jasny gwint, faktycznie! Prawie zapomniałem. Moje gratulacje.

— Dziękuję — odparła automatycznie i rozejrzała się na boki, całkowicie bez celu. Tak naprawdę wiedziała dokąd idzie, ale nie chciała być nieuprzejma i wprost dawać do zrozumienia, że się spieszy.

Na szczęście Jeremy sam pojął aluzję. Pożegnał się i na odchodnym uchylił jej kapelusza, co sprawiło, że natychmiast zaczęła się zastanawiać, czy kiedykolwiek widziała Vernona w kapeluszu. Szybko jednak skupiła się na innych sprawach, a kiedy skręciła w następną ulicę, zdążyła już ułożyć szczegółowy plan na następne dwie godziny i całkowicie zapomnieć o spadkobiercy potentata świdrów. Tym, co miało się wydarzyć po południu, na razie się nie zajmowała. Jej myśli krążyły wokół włosów i sukienki, ale gdy dotarła przed zakład sukien ślubnych, przycisnęła do siebie zmaltretowane kwiaty, obróciła się na pięcie i uciekła w przeciwnym kierunku. Lepiej jeszcze poczekać. Jest za wcześnie. Jej fryzjerka też na pewno nie otworzyła. Pójdzie na spacer!

Sama nie wiedziała, dlaczego przykładała aż taką uwagę do włosów, bo przecież była w salonie zaledwie tydzień temu. Przypuszczała, że jak zwykle musiało to mieć związek z matką…


Na miłość boską, po co ciągle ganiasz tego dzieciaka do fryzjera?

Nie wtrącaj się, dobrze? Kobieta musi o siebie dbać, inaczej jaki jest w ogóle sens bycia kobietą?

Dobrze, ale dlaczego ta kobieta musi wydawać na to całą moją pensję?

Linda Evans, profesjonalna kura domowa i położna z wykształcenia, robiła wszystko, by zostawić Cokeworth za sobą. Obserwując te gorliwe wysiłki, Petunia czasem zwyczajnie się zastanawiała, czy przypadkiem Cokeworth nie zdążyło już przeniknąć Evansów do szpiku kości, choć Linda nawet nie dopuszczała do siebie podobnych myśli. Latami czekała, aż kariera jej męża w końcu ruszy z miejsca. Skoro ona poświęciła swoją „dla dzieci", cierpliwie znosiła wycinanie kuponów z gazet, ręczne pranie w balii, pomaganie w lokalnej klinice za pół darmo i kupowanie puszek z fasolką po dziesięć pensów sztuka. Ale teraz wszystko miało się zmienić — zmieniło się odkąd położyła w salonie wymarzone i wytęsknione tapety w różyczki, a w łazience stanęła automatyczna pralka. Linda święcie wierzyła, że za ten łut szczęścia odpowiada Lily — ich dobra wróżka. „Wiedźma," myślała wtedy zwykle Petunia.

Skoro tylko wyprowadzka z Cokeworth się urzeczywistniła i przestała już być szczytem ambicji pani Evans, teraz stała się nią odpowiednia prezencja, właściwy akcent i pilnowanie, by sąsiedzi widzieli jej rodzinę w jak najlepszym świetle. W tym roku pan Evans dostał o wiele lepszą pracę w mieście, a ciułane od lat pieniądze w końcu mogły zostać zainwestowane w pożyczkę na wymarzony domek w części kraju tylko odrobinkę mniej snobistycznej od samych Windsorów. Petunia, ukończywszy podłą szkołę podstawową, została zapisana do najlepszego żeńskiego liceum w Surrey — niewielki prestiż, bo były tam zaledwie dwa. Po Cokeworth oznaczało to jednak nie tylko gwałtowny skok klasowy, ale również to, że w przeciwieństwie do Lily nie było już dla niej ucieczki od wymagań i zachcianek matki.

Linda miała głowę pełną wykrojów, porad modowych i trendów, według których tapirowanie, nawijanie, podcinanie i częste płukanki koloryzujące były podstawą, koniecznością oraz w ogóle minimum, bez którego żadna szanująca się dziewczyna nie mogła nawet śnić, by pokazać się ludziom. W związku z tym, że Michael Evans większość czasu spędzał w Londynie, nie miał prawie nic do powiedzenia w kwestii wychowania swoich córek. Czy też córki. Lily wyjechała — Petunia została. Nie wiedziała, czy to dobrze, wiedziała natomiast, że jej młodsza siostra aktualnie nie musiała nigdzie chodzić, nigdzie biegać, nigdzie uczęszczać i niczego tapirować nawet w najmniejszym stopniu. Według Petunii, Lily była rozbestwioną Cinderellą, która spędzała całe dnie na machaniu idiotycznym patykiem i wymienianiem się okropnymi historiami z tym paskudnym chłopakiem od Snape'ów — jedynym elementem, który jakkolwiek jeszcze łączył ich z Cokeworth.

Petunio, pomóż mi! Nie, nie zdejmuj wałków! Boże broń, spędziłam nad nimi ostatnią godzinę.

Starsza panna Evans umyła ręce i z ciężkim westchnięciem wsadziła je w miskę z ciastem, podczas gdy matka wytarła swoje i zajęła się ubijaniem maślanego kremu w cieple otwartego piecyka.

Twoja siostra będzie tu jutro, a my jeszcze nie gotowi!

Podczas gdy ojciec podpalał fajkę, roznosząc wokół zapach tytoniu, Petunia zagniatała od niechcenia, starając się nie ruszać głową zbyt mocno. Wałki ciągnęły ją niemiłosiernie, a kretyńska objętość fryzury sprawiała, że gdyby nieuważnie przekrzywiła głowę o parę stopni w którąś stronę, mógłby jej się przestawić któryś kręg.

Mamo…

I jeszcze sałatka! — Linda obróciła się dookoła, po czym zawiązała córce w pasie swój fartuszek. — Nie zabrudź tej sukienki, z łaski swojej. Wszystko musi być perfekcyjne!

Podczas gdy jej rodzicielka udała się na szperanie w spiżarni, Petunia porzuciła wniosek poinformowania, że lodówka pęka w szwach od potraw nagotowanych na cześć wszetecznie pięknej, doskonałej i wyczekanej „Miss Lily", oraz że dalsze kucharzenie nie ma zatem większego sensu.

Lily jak na razie wiedziała o nowym domu jedynie z listów — listów przynoszonych przez sowę, Boże drogi! Rodzice kupili go, gdy rozpoczęła czwarty rok nauki, więc Linda urządziła jej pokój całkowicie według swojego uznania — właściwie to samo tyczyło się też starszej córki; jej niezaprzeczalna obecność i więcej niż prawdopodobne posiadanie własnego gustu nie miały tu nic do rzeczy. Osobiście Petunia uważała, że matka niepotrzebnie się tak trzęsła. Lily i tak nie spędzi tu więcej niż trzech miesięcy w roku, potem wyjedzie gnić w swojej magicznej ruderze — z nietoperzami i smokami, jak przypuszczała.

I trzymaj głowę prosto, skarbie, nie garb się!

Petunia ścisnęła drożdżową masę tak mocno, że poczuła skurcz w nadgarstku. Po głębszym zastanowieniu, uznała, jedyne czego mogłaby zazdrościć Lily to chyba właśnie te nieszczęsne włosy — długie, gęste, niezmęczone brutalnym traktowaniem lakierem, temperaturą i zapędami osiedlowej fryzjerki. Dla Lily nie istniały szczotki, suszarki, lokówki, lakier, pianki i czternaście różnych wersji „bouffant" — Lily, jak wiadomo, była ideałem samym w sobie.


Petunia skręciła gwałtownie w stronę Victoria's Park i z ulgą weszła między oprószone śniegiem buki i klony. W parku nie było ani żywej duszy, nie licząc jakiegoś starszego pana wyprowadzającego dwa dalmatyńczyki. Ukłonił jej się elegancko, a ona zaraz odpowiedziała dystyngowanym skinieniem głowy, zupełnie jakby była co najmniej dziedziczką fortuny w Northampton. Zanim się obejrzała, przeszła przez park i energicznym marszem przemierzyła ponad pół dzielnicy. Mroźne powietrze szczypało ją w policzki, choć słońce wciąż jasno świeciło, dając złudzenie ciepła. Ubranie Petunii było raczej modne niż praktyczne, ale nie marzła ani trochę — szła tak szybko, że wręcz umierała z gorąca. Gdy stanęła na przejściu dla pieszych przy dużym skrzyżowaniu, zorientowała się, że doszła aż do Charing Cross Road.

Przycisnęła do siebie lekko już zmrożone niezapominajki, odsuwając rękawiczkę i zerkając na zegarek. Była punkt ósma. Petunia miała za sobą prawdopodobnie parę ładnych mil i jeszcze więcej dzieliło ją od salonu sukien ślubnych. Światło zmieniło się na zielone, a ona wciąż stała w miejscu. Gdy usłyszała za sobą ponaglające, oschłe chrząknięcie, ruszyła znów prosto przed siebie. No trudno. Przecież zdąży. Nie zaszkodzi przejść się jeszcze odrobinę. Dla zdrowia. Osobiście uwielbiała spacerować po Londynie — i to dużo bardziej, niż na łonie natury. W dzieciństwie zdążyła się napatrzeć na błoto i krzaki naprawdę do woli, serdeczne dzięki.

Gdy minęła pub, odruchowo skręciła w równoległą uliczkę, żeby pooglądać wystawy sklepowe. Pamiętała, że gdzieś tu było przejście na… Nie, nie chciała o tym nawet myśleć. Jeszcze by ją ktoś rozpoznał. Zwolniła kroku i zatrzymała się dopiero przed księgarnią, z rozczuleniem oglądając okładki nowości. Zawsze uwielbiała patrzeć na książki, choć nie należała do specjalnie zapalonych czytelników. Chwilę później rozejrzała się w obie strony i przeszła na drugą stronę, by zgodnie ze starą tradycją popatrzeć na fortepiany w salonie Grotriana-Steinwega. Jeden z nich dwa lata temu stanął w ich salonie, z czego ojciec nie mógłby być bardziej dumny.

Gdy na moment zapatrzyła się na połyskujące od lakieru i nieskazitelnej jakości instrumenty, kątem oka dostrzegła zmierzającą ku niej wysoką postać. Petunia dałaby głowę, że jeszcze przed momentem uliczka była całkowicie pusta. Zdawałoby się, że ten człowiek pojawił się całkiem znikąd, ale… Podobne rzeczy się przecież nie zdarzały. Nie zdarzały!

Podszedł już całkiem blisko i wtedy niespodziewanie się zatrzymał. Oderwała się więc od podziwiania wystawy i wiedziona ciekawością obróciła się niespiesznie ku ulicy. Z jej ust wyrwał się zduszony skowyt. Poznała go w ułamek sekundy — i nic dziwnego. Nigdy wcześniej ani później nie spotkała kogoś, kto z takim uporem maniaka ubierał się w najbardziej sfatygowane płaszcze, jakie był w stanie znaleźć.