autor: QuinnAnderson
tytuł oryginału: With All My Heart
zgoda: jest :)
tłumacz: Tyone
ostrzeżenia: fluff, angst, kidlock, teenlock
n/a: To jeden z moich ulubionych tekstów. Tłumaczenie jest już zakończone, kolejne rozdziały pojawią się, gdy dostanę jakiś feedback :-)
Z całego serca
Rozdział 1
…
…
Znaki są wśród zwykłych ludzi przedmiotem nieskończonej fascynacji
Kobiety rozmawiają o nich cichym, konspiracyjnym tonem, sącząc zbyt drogie koktajle. Mężczyźni śmieją się, gdy zauważą nowy na nadgarstku przyjaciela, dają sobie kuksańce w bok, rzucając rubaszne żarty gardłowym głosem. Dziewczyny chichoczą z rozkoszą, kiedy pierwsze z nich rozbłyskują na ich białej, delikatnej skórze. Ubierają koszulki z krótkim rękawem pomimo przenikającego do szpiku kości mrozu londyńskiej zimy, by móc się nimi pochwalić; jak biżuterią w kolorze krwi.
Sherlock uważa ich wszystkich za idiotów.
Każdego poranka budzi się, odczuwając znajome ukłucie lęku, irracjonalną panikę ściskającą jego serce. Podnosi się do pozycji siedzącej w łóżku i obraca przedramię, wzrokiem badając szybko skórę od nadgarstka do łokcia i z powrotem. Oczywiście jest nieoszpecona - poza wieloma różnego rodzaju bliznami, których nabawił się przez nieudane eksperymenty. W ciągu nocy nie pojawiły się żadne nowe znaki i logicznie, wie, że nie wydarzyło się nic, co mogłoby to zmienić.
Jednak nie potrafi obejść tego rytuału. W tej chwili jest to już obsesja, porównywalna do potrzeby grania na skrzypcach, kiedy musi uporządkować myśli, czy zwierzanie się czaszce, która zawsze uważnie go słucha. Myśl, że pewnego dnia jasna czerwona linia - cienka i krótka* - mogłaby pojawić się na jego ramieniu i nigdy nie zblednąć ani nie zniknąć, ciąży nad nim jak widmo klątwy; nie może powstrzymać dreszczu przebiegającego w dół jego kręgosłupa.
Nie jest zagrożony, przypomina sobie, odwracając wzrok do okna. Londyn rozciąga się przed nim jak szary, betonowo-szklany kot. Horyzont jest przysłonięty lśniącym metalem wieżowców i gęstymi chmurami, z których dopiero spadnie deszcz. Nagie drzewa sięgają ku niebu czarnymi, kościstymi palcami, a przechodnie na ulicach przemijają w anonimowych falach.
Nie jest zagrożony.
…
…
John ma sześć lat, kiedy po raz pierwszy dostrzega uporządkowany rząd czerwonych linii na ramieniu mamy. Oczywiście od zawsze wiedział, że tam są - są tak wyraźne, że trzeba by było być ślepym, by ich nie zauważyć - ale gdy faktycznie uświadamia sobie ich istnienie, czuje się trochę tak, jakby obiektyw aparatu po raz pierwszy złapał ostrość.
Jego mama zauważa, że się w nią wpatruje, i nieruchomieje. Jej dłonie są białe od mąki. Kuchnię wypełnia po brzegi aromat ciast i pałeczek cynamonowych, które ułożyła przy parapecie w równym rzędzie.
— Co to? — pyta John. Nie precyzuje, o co mu chodzi, bo nie ma takiej potrzeby.
Miodowe oczy studiują go przez moment, zanim mama odpowiada:
— Nazywają się Adoracje. Pojawiają się na skórze, kiedy się zakochasz.
John uśmiecha się. Jego policzki przybierają okrągły, dziecięcy kształt.
— Więc dlaczego ja nie mam takiej dla ciebie?
Mama śmieje się i całuje go w czoło, czule dotykając palcem czubek jego nosa, brudząc go mąką.
— To jest inny rodzaj miłości, skarbie. Adoracje trzeba sobie zaskarbić. A my nie musieliśmy robić nic, by kochać się z całego serca.
Podaje Johnowi kawałek ciasta na piernik, a on ściska je pomiędzy pulchnymi, różowymi palcami.
— Będę je kiedyś miał?
— Och, kochanie, z sercem tak wielkim jak twoje jestem pewna, że będziesz miał ich mnóstwo.
…
…
Rozpracowanie tego nie zajmuje Sherlockowi dużo czasu.
Może i ma zaledwie dwanaście lat, ale jest znacznie inteligentniejszy od większości znanych mu dorosłych. Mamusia i tata zawsze byli dumni z pojedynczych czerwonych linii na ich nadgarstkach. Były dowodem roztropności i skrupulatności - tak powiedział mu raz jego ojciec. Oboje ostrożnie ocenili uczucia, które wobec siebie żywili, jeszcze w młodości i od tamtej pory unikali niepożądanych konsekwencji impulsywnego romansu. Potem któregoś dnia odnaleźli się i nadali temu kres. Pojedyncza linia pojawiła się na ich przedramionach, a oni cieszyli się świetnie wypracowanym związkiem.
Przynajmniej do czasu, gdy zatrudnili nowego ogrodnika, by pilnował pokaźnego rozmiaru ogrodu na tyłach ich posiadłości. Mężczyzna był typem człowieka, z którym na co dzień nie mieli kontaktu: niewykształcony i prosty, z głosem brzmiącymi jak krusząca się skała i chudymi, rzeźbionymi mięśniami kończynami. Jego obecność w ogóle nie powinna ich obchodzić - chyba że chcieliby zapytać o stan azalii.
Sherlock z początku nie zauważył, gdy mama zaczęła nosić koszulki z długimi rękawami. Był luty, a powietrze tak mroźne, że przenikało do szpiku kości. Jednak stopniowo prawda zaczęła objawiać się w wąskich zmarszczkach wokół ust jego ojca i purpurowych sińcach, które plamiły skórę pod jego oczami.
Sherlock spojrzał na Mycrofta, siedzącego przy drugim końcu stołu, z niezadanym pytaniem, a jego brat powoli potrząsnął głową.
Nie potrzebował patrzeć, by wiedzieć, co znalazłby na ramieniu mamy.
Prawda nigdy nie została wypowiedziana na głos, lecz słowa wisiały w powietrzu jak rakotwórczy smog. W kolejnych latach Sherlock często pytał sam siebie, czy nie lepiej by było, gdyby mama po prostu otruła swojego męża. Podczas gdy jej skóra jaśniała dreszczem nowej miłości, ojciec coraz bardziej przypominał figurę woskową. Błyskotliwa inteligencja i duma, które niegdyś stanowiły podstawy jego osobowości, wyblakły, pozostawiając po sobie jedynie wypalenie. Jego ramiona pochyliły się od niewidzialnego ciężaru, a Sherlock zaczął zastanawiać się, czy można umrzeć przez złamane serce.
Usiadł w drewnianym krześle przy łóżku ojca i zaczął czytać mu jedną z wielu powieści znajdujących się w ich bibliotece. Ojciec nigdy nawet na niego nie spoglądał, nieważne, jak bardzo starał się przekuć jego uwagę. Siedział zupełnie bez ruchu z dłońmi złożonymi na kolanach, wlepiając wzrok w duże okno wyglądające na ogród. Mama spędzała tam popołudnia, przycinając krzewy białych róż, które rosły w nim pęczkami. Sherlock nie chciał myśleć, co musiało przepływać przez umysł jego ojca, kiedy obserwował, jak jego żona śmieje się, podnosząc pachnące kwiaty do nosa.
Któregoś z takich dni, Mycroft wszedł do pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi cicho. Sherlock przerwał czytanie i spojrzał na brata znad książki. Mycroft nigdy nie odwiedzał ojca, chyba że miał z nim jakąś sprawę do załatwienia. Pomijając fakt, że właściwie sam zajmował się posiadłością - a obecnie był bardziej zaangażowany studiami na Cambridge niż czymkolwiek innym - wciąż okazjonalnie potrzebował podpisu ojca pod urzędniczymi dokumentami.
Jednak dziś jego wzrok spoczął na Sherlocku.
— Wiesz, że to mogłoby przytrafić się także nam, braciszku. — Mycroft był ubrany w schludny szary garnitur, przez co wyglądał na starszego, niż w rzeczywistości był. Jego włosy zostały zaczesane do tyłu, a marynarka opinała się w talii przez nadwagę, z którą walczył, od kiedy zdrada mamy wyszła na światło dzienne.
Sherlock nie odpowiedział, uniósł jedynie brew w niemym pytaniu.
— Miłość, Sherlocku, jest prawdopodobnie najniebezpieczniejszą i najtrudniejszą do przewidzenia siłą w całym wszechświecie. — Zaczął powoli rozpinać prawy mankiet koszuli, podwijając rękaw. — Potrafi pokonać nawet największe umysły i zredukować je do tlących się gruzów, cieni ich dawnej chwały. — Jego wzrok przesunął się do ich ojca, a twarz Sherlocka wykrzywił grymas. Mimo że Mycroft mówił o nim, obaj wiedzieli, że ojciec nie usłyszy nawet jednego słowa. Równie dobrze mógłby być jednym z zakurzonych gobelinów wiszących na ścianie.
Kiedy Mycroft podwinął rękaw aż do łokcia, odwrócił nadgarstek w stronę Sherlocka. Jego skóra była gładka i nie nosiła żadnych, najmniejszych nawet śladów Adoracji. Sherlock nie był w stanie stwierdzić, czy go to w jakikolwiek sposób zaskakiwało. Mycroft nie okazywał uczuć wobec nikogo w szkole średniej i wyglądało na to, że pierwszy rok studiów również tego nie zmienił.
— To jedyny sposób, by ochronić swój umysł — powiedział myląco równym tonem. — To jedyny sposób, żeby zapobiec własnej katastrofie. Zgnijesz tak jak ojciec, jeśli nie będziesz chronił swojego serca przed szaleństwem miłości — wypluł, patrząc przed siebie - w miejsce, w którym wisiały pomiędzy nimi niewidoczne dla wzroku słowa.
Wyszedł tak gwałtownie, jak się pojawił, lecz jego ostrzeżenie pozostało. Następnego poranka Sherlock po raz pierwszy obudził się i z paniką sprawdzał swoje ramiona.
…
…
John wchodzi do sali na swój pierwszy wykład w St. Bart's i niemal pada na twarz. W pierwszym rzędzie siedzi dziewczyna - kobieta, poprawia się - która jest, może przysiąc, najpiękniejszą istotą, jaką widział w całym swoim życiu.
Złociste, proste włosy opadają kaskadami na jej plecy, a pomiędzy białymi zębami trzyma czubek długopisu. Wpatruje się gdzieś przed siebie, przygryzając plastikową końcówkę, stukając palcami o drewniany blat. John dostrzega w jej oczach galaktyki i nigdy wcześniej tak desperacko nie pragnął wiedzieć, o czym ktoś myśli. Oddałby wszystko, wszystko, by tylko się dowiedzieć.
Nagła iskra gorąca i bólu w lewym ramieniu sprawiają, że upuszcza książki z głuchym odgłosem. Ściska kurczowo nadgarstek i wciąga oddech, już świadom, co dzieje się pod materiałem marynarki. To nie jego pierwszy znak, ale do tego uczucia nie sposób się przyzwyczaić. Żyły mrowią go pod skórą, wiją się jak żywa istota, a jego serce nagle zdaje się rozsadzać klatkę piersiową, w której jest uwięzione, od środka.
Rzadko dzieje się to po jednym spojrzeniu, ale takie przypadki się zdarzają.
Kiedy mrowienie ustępuje i wreszcie spogląda w górę, dostrzega, że kobieta go obserwuje. Na jej czerwonych jak płatki róż ustach formuje się niewypowiedziana obietnica.
John siada obok niej, ostatkiem sił zmuszając się, by się przywitać.
…
…
Sherlock dochodzi do wniosku, że jeśli nie będzie spał, nie będzie jak go podejść.
Wie, że Adoracja może pojawić się w każdej chwili, lecz gdy jest przytomny i czujny, z całą pewnością będzie w stanie ją pokonać. To podczas snu jest bezbronny, więc musi zredukować zagrożenie do minimum.
Na początku ucieka się do legalnych środków stymulujących, ale nie zaspokajają one jego potrzeb na długo.
Nigdy w pełni nie docenia ironii przytępiania umysłu narkotykami, by go chronić.
…
…
John nie jest pewien, co oszałamia go bardziej: wrodzy żołnierze krzyczący na niego w niezrozumiałym języku czy rażąca siła promieni słonecznych, które czuje na plecach. Równomierne wystrzały z broni eksplodują w jego uszach, kiedy nachyla się nad wykrwawiającym się w piasku mężczyzną. Jego krew jest ciemna i gęsta jak olej, wytryska z niego szybko i moczy ziemię, a jego oczy są oszalałe strachem. W kąciku warg zasycha mu piana. John przyciska mokry materiał mocno do rany, ale nic, co robi, nie jest w stanie zatrzymać wypływu ciepłej krwi. Słyszy wokół siebie kroki, lecz w tej chwili świat ogranicza się jedynie do ciemnych oczu wwiercających się w jego własne, niemo błagających, by ocalił to życie.
John spogląda na ramię mężczyzny poprzez dziury w starym mundurze. Są na nim tylko dwa znaki, tuż pod zgięciem łokcia. Wyglądają blado w porównaniu z jaskrawym kolorem jego krwi.
— Zbyt wcześnie — szepcze John łamiącym się głosem. Mężczyzna przestał rzucać się w konwulsjach, a jego oczy są zamglone. — Powinieneś mieć ich znacznie więcej.
Spędza małą wieczność klęcząc na piasku. Myśli o krwi brudzącej jego palce, broni, którą trzyma przy sobie, i lisich norach, które kopali tego poranka, świadomi, że tak naprawdę są to groby. W końcu ktoś chwyta go i podnosi. Nie patrzy, by sprawdzić, czy to wróg czy przyjaciel. Czuje ukłucie sześciu linii na lewym ramieniu i cicho dziękuje wszystkim bóstwom za to, że dostał w swoim życiu tyle szans, by kochać.
…
…
Kiedy Sherlock pierwszy raz spotyka Johna, wie, że coś dzieje się inaczej niż zwykle. Nie ma pojęcia, co to jest, ale sama tego obecność między nimi jest intensywna jak napięcie elektryczne. W chwili, gdy ich spojrzenia się spotykają w jednym z laboratoriów Bart's, czuje na ciele dreszcz, a włoski na jego karku unoszą się. Niepodważalne istnienie tej siły rozsiada się na tyłach jego umysłu, drwiąc z niego niczym Rumpelsztyk, gdy próbuje odgadnąć, czym jest.
Nie jest zaskoczony, kiedy mężczyzna zabija dla niego zaledwie kilka godzin po tym, jak się poznali. John przejawia niemal autodestrukcyjne upodobanie do ratowania ludzi, z których Sherlock kpiłby, gdyby nie było to tak proste. Krótka rozmowa z Mycroftem upewnia go, że John nie zostanie osądzony za swoją zbrodnię. Sherlock zaprasza go na kolację.
Sprawdza ramię nieco częściej niż wcześniej bez żadnego konkretnego powodu.
…
…
— Jest największą niedojdą, jaką znam — mówi John Lestrade'owi któregoś wieczoru przy piwie. Spotykają się w pubie niedaleko Scotland Yardu pod wymówką wspólnego oglądania, jak Manchester United zarzyna Fulham, jednak obaj wiedzą, co to tak naprawdę jest: okazja do ponarzekania na ich ulubionego konsultującego histeryka.
— Nie zgłaszam sprzeciwu. — Lestrade przechyla szklankę, dopijając osiadłą na dnie pianę, a potem zamawia kolejne piwo. — Znowu odstawia tę akcję, że zostawia brudne naczynia w twoim fotelu…
—…tak że muszę je za niego odnieść do zlewu! — przerywa mu John. — Tak! Ciągle to robi. Wie, że w końcu je zmyję, żeby się nie nazbierało. Rozważam władowanie mu ich do łóżka, ale pewnie wtedy poszedłby spać do mojego, dupek.
Lestrade rzuca mu długie spojrzenie, nie patrząc mu prosto w oczy, ale mówi jedynie:
— Ta, tak samo robi biednej Molly z kubkami po kawie, kiedy zostaje do późna w Bart's. Krew mnie zalewa, jak widzę, że kolejny raz po nim sprząta, podczas gdy on kompletnie ją ignoruje. Czasem się zastanawiam, czy faktycznie nie jest socjopatą.
John przełyka duży łyk piwa, a potem stuka palcami o szkło w zamyśleniu.
— Nie jest socjopatą, nie w faktycznym tego słowa znaczeniu. Wiem, że lubi się za takiego podawać, ale podejrzewam, że to tylko jego sposób, by się chronić.
— W jaki sposób przekonywanie wszystkich, że jesteś podłym manipulantem, ma cię chronić?
— Cóż, jeśli nikt się nigdy do ciebie nie zbliża, nie ma komu cię skrzywdzić. Sherlock upewnia się, że nikt nie złamie mu serca, trzymając wszystkich na dystans.
John uświadamia sobie sens swoich słów moment za późno. Zapada między nimi napięta cisza. Rozmawianie o uczuciach podczas meczu piłki nożnej łamie chyba każdą męską zasadę przyzwoitości. Lestrade pociera tył głowy z zażenowaniem i komentuje, że pomocnicy Fulhamu musieli wyjść na boisko pijani, bo grają tak byle jak.
John zgadza się z nim, szczęśliwy ze zmiany tematu na bardziej neutralny. Obaj szybko zagłębiają się w dyskusji na temat ofensywy. Kilka godzin i parę piw później John żegna się z podpitym Lestrade'em, który w odpowiedzi obejmuje go bardziej entuzjastycznie niż na trzeźwo. Po dziesięciominutowej podróży taksówką stoi przed drzwiami 221B Baker Street. Wchodzi do środka na palcach, najciszej jak potrafi, by nie przeszkadzać pani Hudson (nie piła swoich ziółek od tygodni, a wszyscy w duchu modlą się, by do nich wróciła).
Mieszkanie jest ciche. Srebrzyste światło księżyca rozlewa się po podłodze niczym kałuża ołowiu. John prawie ma nadzieję, że Sherlock śpi, lecz bardziej prawdopodobne jest, że wyszedł do Bart's lub że przedziera się gdzieś przez jakiś kontener. Ściąga kurtkę, wiesza ją na wieszaku i ma właśnie odłożyć klucze na stolik do kawy, gdy jego wzrok przykuwa jego fotel.
Zanim wyszedł, zostawił na nim talerz risotto z nadzieją, że może Sherlock skusi się, by coś zjeść. Teraz porcja jest w połowie pusta, a talerz niewinnie odłożony na poduszkę z Union Jackiem - wygląda tak, jakby zamierzał pooglądać telewizję albo przysiąść z książką.
John uśmiecha się mimowolnie. Nigdy nie przyzna tego przed Lestrade'em, ale jego irytacja z bycia zmuszanym do sprzątania po dorosłym człowieku jest często przyćmiewana dumą z tego, że udaje mu się nakłonić Sherlocka do dbania o swój „transport".
Śmiejąc się cicho, odnosi talerz do kuchni, owija folią i wstawia do lodówki.
Jeśli będzie miał szczęście, jutro w porze lunchu Sherlock zje resztę. Albo przynajmniej nie wykorzysta tego do wyhodowania kultur pleśni.
…
…
Sherlock leży w łóżku, złożone dłonie przyciskając do ust. Wciąż ma na sobie granatowy garnitur i wypastowane buty - ubranie, w którym stawił się jako świadek na sprawie Machiatego. Jego zeznania przesądziły o orzeczeniu dożywocia za morderstwo i pedofilię. Satysfakcja, którą odczuwa z powodu doprowadzenia mężczyzny przed sąd, jest równoważona przez znajomy przypływ znużenia.
Skupianie uwagi na sprawie jest aktem słodko-gorzkim i ulotnym. Jego umysł tonie w odmętach nieokiełznanych myśli, które przeważnie dominują nawet nad świadomością i poczuciem rzeczywistości. Odpalanie synaps jest porównywalne do wystrzeliwania kul, odbijających się od aksonów i osłonek mielinowych. Połowicznie ukształtowane obrazy migoczą mu przed oczami, a potem rozpraszają się w intensywną statyczność. Londyn oddycha wokół niego, wciągając do płuc ludzkie życie, wydychając smog przemysłu. Gwiazdy umierają, wszystko inne również. Czas jego życia przesącza się przez pory, a żadna siła nie złączy znów kontynentów w Pangeę.
Sięga po telefon, zanim w pełni uświadomi sobie, co robi.
Zazdroszczę Twojemu prostemu umysłowi tej ciszy. -SH
Pół minuty później otrzymuje odpowiedź.
To, że nie dorównuję Ci inteligencją, nie znaczy od razu, że jestem prosty. Idź spać.
Kąciki ust Sherlocka unoszą się nieznacznie, gdy wysyła kolejną wiadomość.
Czy to przyjemne uczucie? Umieć zignorować wyższe stany świadomości umysłu i zwyczajnie zasnąć? -SH
W tej chwili naprawdę nie wiem. A przy okazji, po co piszesz do kogoś, kto obecnie znajduje się w tym samym mieszkaniu? Mógłbyś po prostu przyjść na górę i porozmawiać.
Sherlock nie znajduje na to odpowiedzi. Przypisuje to głównie swojemu wypaleniu, lecz jak zwykle odnosi wrażenie, że zupełnie inny świat tańczy mu przed oczami, daleko poza jego zasięgiem.
Cisza huczy mu w uszach, niczym szrapnel eksplodując w poszarpane myśli. Wszczepiają się za jego uszami i sprawiają, że jego serce uderza mocniej. Jego zmysły są wyostrzone i zbyt żywe: białe ściany palą, a syreny zdają się krzyczeć w mroku nocy. Cienie wykrwawiają się na podłodze, podczas gdy wycie wiatru urasta do dzikiego crescendo. Słyszy i widzi i czuje dosłownie wszystko. Ma wrażenie, że jego skóra wibruje, próbuje oderwać się od kości. Informacje zalewają mu umysł w uderzającym do głowy koktajlu, sprawiając, że jego żołądek opada.
Wysyła wiadomość, zanim zdąży rozważyć, czy to mądra decyzja.
Kiedyś by się wyciszyć, wykorzystywałem strzykawkę. Teraz wykorzystuję Ciebie. -SH
Niemal natychmiast słyszy nad sobą odgłos kroków. Idą w dół schodów i cmokają twardą drewnianą podłogę prowadzącą do drzwi jego sypialni. John puka i woła jego imię. Głos mężczyzny jest jak zastrzyk, ocieka troską.
Sherlock nie odpowiada.
Zasypia ukołysany dźwiękiem syren karetek i stukających o drewno palców.
…
…
John przyciska palce do czubka nosa, siląc się na spokój. Rozbite kawałki jego ulubionego kubka są rozrzucone po środku ich kuchni, a on właśnie spędził kilkadziesiąt sekund usuwając fragment ceramiki z podeszwy stopy.
— Dlaczego po prostu tego nie posprzątałeś? — pyta, starając się utrzymać ton głosu równy. Siedzi przy stole, zakładając nogę na nogę, trzymając ranną stopę w górze. Flanelowy ręcznik, który przyciska do rany, ledwie pomaga. Po pięcie spływają wąskie strużki krwi, skapując kroplami na podłogę.
Sherlock, kompletny dupek, nawet nie odrywa wzroku od mikroskopu.
— Byłem zajęty.
— Nie na tyle zajęty, żeby nie rozbić mojego kubka, ale wystarczająco, by nie poświęcić pięciu minut na uprzątnięcie bałaganu?
— Właśnie.
Irytacja zaczyna buzować w nim mimo woli.
— Słyszałeś, że schodzę na dół. Dlaczego mnie nie ostrzegłeś?
— Założyłem, że twoje zdolności obserwacji - choć bardzo ograniczone - wystarczą, żeby zauważyć rozbite odłamki. W przyszłości z całą pewnością nie przyznam ci nawet tak niewielkiej dozy kredytu zaufania.
— Więc po prostu zostawiłeś tu ten bałagan, licząc na to, że go zauważę?
— Cóż, szczerze mówiąc, jeśli brać pod uwagę fakt, jak niewiele dostrzegasz, nigdy się zbyt mocno nie łudziłem.
Obraz przed oczami Johna zaczernia się i rozmywa.
— Gówno prawda — podnosi głos, zanim jest w stanie się powstrzymać. Sherlock wreszcie raczy odwrócić głowę w jego stronę; mruga bez emocji. W jakiś sposób to tylko pogarsza sytuację. — Rozciąłem sobie stopę odłamkiem kubka, który rozbiłeś, a ty twierdzisz, że to moja wina?
— Powinieneś naprawdę zacząć uważać gdzie…
— Nie, Sherlock, to ty powinieneś przestać mieć wszystkich ludzi w dupie! Powinno do ciebie dotrzeć, że żyjemy tu obaj, obaj płacimy czynsz, a ty nie jesteś pępkiem pierdolonego wszechświata. Nie żebyś cokolwiek wiedział o wszechświecie, skoro najwidoczniej układ słoneczny jest nieistotny w porównaniu z twoim wielkim ego.
Sherlock przewraca oczami.
— Musimy zawsze do tego wracać? Naprawdę, twoja niezdolność do pominięcia tego tematu jest alarmująca. Albo raczej byłaby, gdyby twój umysł nie był tak jednotorowy. Nic dziwnego, że nie potrafisz nawet poruszać się po własnym mieszkaniu tak, żeby się nie skaleczyć.
John oddycha ciężko. Wie, że powinien skończyć teraz, zanim powie coś, czego będzie żałował, ale nie potrafi. Pragnie tylko dać Sherlockowi w tę napuszoną, protekcjonalną twarz. Przez jego lodowate spojrzenie widzi przepływające mu przez głowę myśli. Sherlock studiuje go, jakby był jakimś dzikim zwierzęciem, którego prymitywne zachowanie powinno zostać skatalogowane i przeanalizowane. Z całą pewnością nie uważa, by zrobił cokolwiek nie tak. Johna poraża świadomość, że nic, co powie, nie przekona go, że jest inaczej. To on jest tu idiotą - Sherlock nigdy nie dostrzeże w nim nikogo ani niczego więcej.
Nie może się powstrzymać. Wzrok przesłania mu intensywna czerwień, a kiedy odzywa się, nie jest w stanie kontrolować własnych ust.
— Dlatego właśnie nikt cię nie lubi, Sherlock. — Jego głos jest chłodny jak zmrożona w żyłach krew. Zaciska trzymane przy tułowiu dłonie w pięści. — Dlatego wszyscy cię nienawidzą i nazywają dziwakiem. Wszystkich poza sobą masz w dupie, a mimo to oczekujesz, że ludzie będą cię ubóstwiali, bo jesteś genialny. Możesz być tak inteligentny, jak tylko chcesz, ale to nie czyni cię wartościowym. Jesteś niewrażliwym dupkiem, który odgonił od siebie każdego, kto próbował się o ciebie zatroszczyć. — Przełyka ciężko. — Nawet mnie. Twój piękny umysł nie wystarczy, by zrekompensować wszystkie twoje wady. Nie jesteś warty zachodu, po prostu. Nic dziwnego, że nie masz na ramieniu żadnych Adoracji. Kto byłby w stanie wytrzymać z tobą wystarczająco długo, by pozwolić ci się pokochać?
Gdy tylko słowa opuszczają jego usta, wie, że posunął się za daleko.
Sherlock wygląda na zszokowanego. John intuicyjnie zdaje sobie sprawę, że zdradził ten niewielki pokład zaufania Sherlocka, którego nie był nawet świadom.
Pomieszczenie nagle zdaje się być za małe i brakuje w nim tlenu. Ziemia kręci się szaleńczo szybko: wypada z orbity i dryfuje w kosmos.
Żołądek Johna zaciska się; zwróci jego zawartość tutaj, w tej chwili, jeśli natychmiast nie wyjdzie.
Podnosi się, krzywiąc, kiedy przenosi ciężar ciała na zranioną stopę. Wie, że powinien wziąć kurtkę i buty, ale musi wyjść stąd natychmiast. Niemal wybiega z kuchni, przechodzi przez salon i kuleje w dół po schodach. Otwiera gwałtownie drzwi wyjściowe i gdy jest już na zewnątrz, zimne powietrze nie uderza w niego tak mocno jak poczucie winy.
Jednak pod tym wszystkim — pod wstydem, troską, niepokojem — kryje się pokręcona satysfakcja.
Chciałby przekonać samego siebie, że zwyczajnie puściły mu nerwy, ale jakaś niema część niego, zanurzona głęboko w jego klatce piersiowej, uważa, że Sherlock sobie na to zasłużył.
…
…
Sherlock leży na sofie, gdy słyszy, że John wreszcie wrócił. Minęły zaledwie trzy godziny, ale mieszkanie zdaje się być dziwnie chłodne i puste, gdy w środku znajduje się tylko jedna osoba.
John zatrzymuje się w progu, nie do końca go przekraczając, jakby w każdej chwili mógł znów wyjść. Sama ta myśl sprawia, że Sherlockowi robi się niedobrze. Ubranie Johna szepcze historię ostatnich godzin: był w pubie, ale nie pił. Siedział tylko w rogu i udawał, że ogląda mecz, który akurat był włączony, próbując uspokoić nerwy. Jego palce drżą nerwowo i wygląda na bardziej zmęczonego, niż Sherlock go kiedykolwiek wcześniej widział.
— Przemyślałem to — mówi, a ton jego głosu jest tak zużyty jak brązowy sweter, który ma na sobie — i chciałbym przeprosić. Nie powinienem był powiedzieć tego, co powiedziałem, ale… — Urywa, przykładając dłoń do ust. — Nie zamierzam skalać moich przeprosin wskazując kogokolwiek palcem czy zrzucając część winy za to, co zrobiłem, na ciebie. Zareagowałem w nieodpowiedni sposób i jest mi z tego powodu przykro. Mam nadzieję, że wszystko znów się między nami ułoży.
Sherlock posyła mu długie spojrzenie. Zauważa w jego oczach zmęczenie, a w ramionach nadwyrężenie. Opieka nad nim wyraźnie męczy Johna. Widzi przyjaźń, ale widzi też, że jest nieszczęśliwy. Męczy go to, a Sherlock nie robi nic, by cokolwiek mu ułatwić.
Ma tego świadomość.
John wzdycha ciężko, gdy Sherlock nie odpowiada, i przeciera oczy dłonią. Po chwili wygląda przez okno.
— To zabawne.
— Co? — Jego ton jest suchy, ale nie jest w stanie wyplenić z głosu nutki ciekawości. Na zewnątrz jest, pomimo pory roku, słonecznie, a pokój zalewa złote światło.
— Niebo. — John śmieje się, widząc osłupienie Sherlocka, i na moment napięcie znika z jego twarzy. — Niebieski jest najbardziej intensywny wysoko, a im bliżej horyzontu, tym staje się bledszy.
Sherlock waha się chwilę, speszony.
— Jeśli chcesz, żebym wyjaśnił ci reakcje promieniowania UV z ziemską atmosferą, które powodują ten fenomen, to…
— Nie, nie, nie o to mi chodziło. Po prostu zawsze mnie to ciekawiło. Wiem, czemu tak się dzieje, ale wciąż jest to w jakiś sposób poetyckie. Niebo blednie tuż zanim zetknie się z horyzontem, jakby bało się dotknąć ziemi. Podejrzewam, że jeśli spędza się całą wieczność ponad wszystkim, myśl o powrocie na dół musi wydawać się przerażająca.
Przez chwilę umysł Sherlocka jest zupełnie pusty, lecz zaraz potem zrozumienie obmywa go jak zimna woda.
John uśmiecha się do niego delikatnie, po czym wychodzi do kuchni.
Sherlock sięga po skrzypce i wygrywa szorstką melodię.
…
…
Mija miesiąc i John chce wierzyć, że wszystko pomiędzy nim i Sherlockiem się ułożyło, jednak coś wciąż nie daje mu spokoju. Coś jest nie tak. Coś się zmieniło. Nie potrafi tylko rozpracować co.
To cisza ostatecznie przebiera miarkę. 221B jest ostatnio praktycznie niema i różnica jest zarazem dziwna i przerażająca. John nagle zdaje sobie sprawę, że Sherlock nie mówi tak dużo jak kiedyś i z początku podejrzewa, że widocznie wciąż jest na niego zły. Myśli, że Sherlock karze go za ich kłótnię, że nie chce już Johna za swojego powiernika. Zaczyna się zastanawiać, czy być może trwale uszkodził ich relację. Sama możliwość sprawia, że jego klatka piersiowa zaciska się.
Próbuje zachęcić Sherlocka do rozmów, poruszając temat interesujących okazów roślin czy artykułów, które wyciął z gazety. Posuwa się nawet do tego, że proponuje mu wizytę na swoim oddziale chirurgii, by mógł zbadać wole jednego z pacjentów. Sherlock uśmiecha się na składane przez niego upominki i odpowiada lekko na pytania, ale ciężka cisza wciąż wisi w powietrzu. John nigdy by nie przypuszczał, że będzie mu brakować odgłosów strzelania cz krzyczącego na telewizor Sherlocka.
Powoli zaczyna panikować, kiedy wreszcie składa fakty w jedną całość. Od miesiąca przesypia spokojnie wszystkie noce. Jest pełen sił i wigoru. Nie jest w stanie przypomnieć sobie ostatniego razu, gdy posprzeczał się z Sherlockiem. Jak to możliwe?
Gdy znajduje odpowiedź, może się już tylko zastanawiać, jakim cudem nie zauważył wcześniej.
Sherlock przestał mówić o rzeczach, które go denerwowały. Przestał strzelać do ścian i jeszcze nie wydedukował wszystkich informacji na temat „dziewczyny miesiąca" Johna. Jakby założył na siebie jakiś filtr, tak że mówi jedynie o zwyczajnych sprawach, te irytujące-lecz-błyskotliwe więżąc w gardle.
Jest tak zaskoczony tą nowo nabytą wiedzą, że orientuje się, że jest w kuchni, dopiero w pewnym momencie, nie do końca wiedząc, jak się tu znalazł. Sherlock siedzi przy blacie z otwartym laptopem. John nie porusza się i ten nienaturalny bezruch sprawia, że Sherlock podnosi wzrok.
— Starasz się być uprzejmy — mówi John bez preambuły. — Chcesz mi to ułatwić.
— Co ułatwić? — pyta, a John wie, że zna odpowiedź. Po prostu chce ją usłyszeć z jego ust.
— To. — Gestykuluje pomiędzy nimi. — Nas. Przestałeś robić to, co mnie w tobie denerwowało.
Sherlock bada go wzrokiem. Jego spojrzenie jest chłodne i oceniające, jakby był jednym z eksperymentów i John rozumie, że w pewnym sensie jest.
— Jakiś problem? Myślałem, że docenisz moje próby umilenia twojego życia.
— Doceniam ciebie, Sherlocku. — John nie potrafi stwierdzić, dlaczego tak go ta sytuacja niepokoi. Urywa na moment, próbując znaleźć sposób, by wyjaśnić swoje myśli. — Wiem, że czasem narzekam, ale lubię twoje małe dziwactwa. Może nie jestem największym fanem przechowywania części ciała tuż obok jedzenia, ale to też sprawia, że po prostu jesteś sobą. Jest tak, jak mówiłem twojemu bratu. Nigdy się nie nudzę.
Sherlock mruży oczy.
— Ale ty tego szczerze nie znosisz. Wciąż powtarzasz mi, żebym nie trzymał gałek ocznych w mikrofalówce i nie wkurzał Lestrade'a.
— No tak — odpowiada lekko rozdrażnionym głosem — ale nie chodziło mi…
— Nie chodziło ci o co, John? Nie chodziło ci o to, żebym się przyzwoicie zachowywał, kiedy mi to mówiłeś? Każdego dnia kazałeś mi się zmienić, a teraz, kiedy w końcu się zmieniłem, wciąż nie jesteś zadowolony. — Spojrzenie Sherlocka jest zimne jak lód. John dostrzega w nim wyzwanie i niewielką dozę złości, ale widzi też głęboką ranę i wprost nie może uwierzyć, że wcześniej jej nie zauważył. — Nie możesz mieć wszystkiego.
John nagle uświadamia sobie, jakim był idiotą.
— Sherlock — jego głos nie sięga powyżej szeptu — przepraszam. Przepraszam. Nie miałem pojęcia, że tak myślisz. Chcę, żebyś był sobą.
— Nie lubisz mnie, gdy jestem sobą.
— Boże, nie, nie miałem na myśli… — Wzdycha, zakrywając oczy dłonią. — Lubię cię dokładnie takiego, jaki jesteś.
Przez dłuższą chwilę Sherlock milczy. Analizuje go, tak jakby szukał jakiegoś dowodu na nieszczerość. John walczy z sobą, by nie ugiąć się pod siłą jego spojrzenia.
— Naprawdę — kontynuuje. — Jesteś jednym z moich najlepszych kumpli i nawet jeśli czasem mnie denerwujesz, nic, co zrobisz, tego nie zmieni. Jesteś po prostu jednym z najbardziej wyjątkowych i interesujących ludzi, jakich znam, i nie zamieniłbym życia z tobą na cokolwiek innego.
Wreszcie Sherlock uśmiecha się słabo, a coś w klatce piersiowej Johna poluźnia się.
— W porządku. Będę taki, jak byłem. — Jego uśmiech staje się bardziej ironiczny. — Ale poważnie, nie musisz się nad tym tak roztkliwiać. Przez chwilę myślałem, że się rozpłaczesz.
— Jesteś dupkiem — odpowiada John z rozbawieniem. — I takiego cię właśnie lubię. — Wychodzi do salonu, zatrzymując się jednak w progu i odwracając. — Sherlock, dlaczego to zrobiłeś?
— Co zrobiłem?
— Dlaczego się zmieniłeś? Chciałeś po prostu dać mi nauczkę?
Sherlock waży słowa przez moment, nim odchrząka i odpowiada:
— Naprawdę zamierzałem na stałe wprowadzić w moim zachowaniu zmianę. Nie sądziłem, że będziesz chciał, bym wrócił do poprzedniego stanu rzeczy.
— Ale dlaczego? — John jest teraz bardziej zmieszany niż wcześniej. — Dlaczego miałbyś to robić?
Sherlock wygląda, jakby przeżuwał słowa, zanim je wypowie.
— Obawiałem się, że zaczniesz szukać nowego współlokatora, jeśli nie uczynię swojego zachowania bardziej znośnym. Nie chciałem, żebyś mnie zostawił.
W klatce piersiowej Johna walczą ze sobą dwa uczucia. Jedna jego część jest wzruszona, lecz drugą przytłacza poczucie winy. Czasem zapomina, jak ludzki potrafi być Sherlock.
— Nie zostawię cię, Sherlock. Nie odejdę, o ile nie będzie to twoim życzeniem. Obiecuję.
Sherlock odwraca się do laptopa bez słów, a John obserwuje, jak jego palce przebiegają po klawiaturze. Ma wrażenie, że coś zaciska się w jego piersi, ale mija ono tak szybko, że nawet go nie zauważa.
…
…
Sherlock jest przykuty do łóżka i stanowi to jedno z najbardziej dotkliwych dla niego nieszczęść.
Powodem jest niewielki błąd w obliczeniach, ale jest za niego na siebie wściekły. Gdyby pamiętał, by wziąć pod uwagę niewielki rów, który ostatnio pojawił się w rogu North Gower Street, nie skręciłby kostki, goniąc fałszerza, i w związku z tym nie umierałby teraz z nudów. Czysty biały sufit drwi z niego swoją prostotą, odmawiając stworzenia czegoś interesującego, co mógłby badać bezmyślnie wlepionym w niego wzrokiem. Ręce trzyma złożone na nagiej klatce piersiowej, a spodnie od piżamy podwinął do kolan. Jeśli spojrzałby w dół, mógłby policzyć swoje żebra przez cienką skórę i dostrzec ostre, wystające kości biodrowe. Spuchnięta, purpurowa kostka jest mocno owinięta bandażami.
Nawet gdyby John nie zmusił go do leżenia w łóżku, ból był niemożliwy do zignorowania. Każda próba przeniesienia wagi na zranioną kostkę kończyła się bolesnym upadkiem i sromotnymi jękami. Transport zawiódł go ponownie i teraz pozostaje mu jedynie wrzeć w szaleństwach własnej świadomości. Myśli krzyczą tuż za jego oczami, piętrzą się przy tylnej ścianie gardła, dusząc go, gdy rozrastają się tak, że w płucach zaczyna brakować powietrza. Nienawidzi nie mieć nic do roboty, nic, na czym mógłby się skupić. Nie przepada za swoją pracą; potrzebuje jej. Potrzebuje jakiegoś kanału do wyprowadzania swojej energii, która w tej chwili jest jak szybkowar pod jego skórą. Czuje już to napięcie, które w każdej chwili może wybuchnąć jak za mocno napompowany balon.
Słyszy pukanie do drzwi i wkrótce John otwiera je, nie czekając na jego odpowiedź.
Sherlock przesuwa na niego wzrok i dostrzega każdy detal za jednym zamachem: John nosi ten sam sweter od trzech dni (kilka plam po kawie o różnej świeżości), na lunch zjadł kanapkę z łososiem (okruszki, ślad ketchupu na rękawie), Sarah nie odbiera telefonu i jest tak zmęczony, że prawie zasypia na stojąco (jedno powoduje drugie, równie dobrze może być odwrotnie: może stoi śpiąc).
— Przyniosłem ci kilka książek — mówi John, dobrze naśladując radosny ton. Powstrzymuje ziewnięcie i uśmiecha się. — Zgaduję, że musisz się nudzić.
— To naprawdę bolesne niedomówienie — rzuca w odpowiedzi, a John śmieje się.
— Tak, tak, wiem, jak się czujesz, kiedy jesteś uwięziony w jednym miejscu. To musi być agonia.
Powoli podchodzi do łóżka, zatrzymując się tylko na chwilę, zanim usiądzie tuż przy biodrach Sherlocka. Kładzie pięć książek na materac, a Sherlock patrzy na nie bez emocji. Widzi wśród nich dwa stare podręczniki medycyny Johna, „Nagie słońce" Asimova, periodyk chemiczny i coś jeszcze. Wpatruje się w ostatnią książkę, mrugając powoli jak kot, kiedy podnosi się na łokciach.
John zauważa, na co patrzy, i sięga po ostatnią książkę. Obserwuje twarz Sherlocka, wyraźnie niepewny, jak interpretować jej wyraz.
Trzyma „Harolda i fioletową kredkę".
Dopiero po kilku sekundach gardło Sherlocka przestaje się zaciskać i może wydobyć z siebie słowa. Zadaje tylko jedno pytanie:
— Dlaczego?
— Zadzwoniłem do Mycrofta. Powiedział, że to twoja ulubiona książka z czasów dzieciństwa. — John podaje mu ją, a Sherlock bierze ją bez słów. — Kiedy źle się czuję, czytam książki, które kochałem jako dziecko. W jakiś dziwny sposób to podnosi na duchu, tak jakby człowiek wrócił do domu po długiej podróży. Pomyślałem, że będziesz chciał spróbować.
— Nie wypożyczyłeś jej z biblioteki — mówi powoli. — Ani nie kupiłeś w księgarni. — Dostrzega przeszłość książki w jej zagiętych rogach. — To twój własny egzemplarz. Masz go od lat. Po zadrapaniach i popękanym grzbiecie mogę stwierdzić, że czytałeś ją setki razy.
John uśmiecha się delikatnie i ciepła sympatia, którą Sherlock dostrzega w jego spojrzeniu, wysusza jego skórę w sposób, którego nie potrafi wytłumaczyć.
— Oczywiście masz rację. To też moja ulubiona książka z czasów dzieciństwa. Jest trochę zniszczona, niektóre strony wypadają, ale wciąż czyta się ją tak dobrze jak kiedyś.
Sherlock wie, że to, jak intensywnie się w niego wpatruje, działa Johnowi na nerwy, ale ma to gdzieś.
— Ta książka przemierzyła świat w tę i z powrotem. Wziąłeś ją ze sobą do Afganistanu. — Tym razem to nie dedukcja. To przeczucie.
Dłoń, którą John kładzie na jego ramieniu, jest nieznośnie intymnym gestem.
— Tak. Pewnie brzmi to dla ciebie idiotycznie - wiem, co myślisz o przywiązaniu - ale dla mnie ta książka była ogromnym pocieszeniem. — Jego uśmiech poszerza się jak zdobiące świt słońce. — Tylko pamiętaj, że jedynie ci ją pożyczam. Oczekuję, że zwrócisz mi ją w jednym kawałku. I żadnych eksperymentów. Żadnego analizowania kleju, którego używano do sklejania stron pół wieku temu, draniu. Jasne?
Sherlock nie mówi nic, bo nie jest w stanie. To nie powinno nic dla niego znaczyć i tak naprawdę nie znaczy. Jego umysł jest nadzwyczajnie cichy, gdy obraca książkę w dłoniach. Wie, że to tylko drobny gest, lecz jego serce krzyczy, tak że puls brzmi jak szaleńcze staccato. Pamięta „Harolda i fioletową kredkę". Główny bohater był pracowitym małym chłopcem, niezadowolonym ze świata, w którym żył, więc namalował sobie nowy. Rozwiązywał problemy używając swojej błyskotliwości i siły umysłu, i Sherlock zawsze go podziwiał, nawet gdy był już dorosłym i pozostawił tak dziecinne fantazje za sobą.
Teraz jednak poraża go wyobrażenie Johna jako młodego mężczyzny, dzielnego żołnierza - hartowanego krwią i piaskiem - czołgającego się przez okopy, by uniknąć bezimiennych wrogów, których musi jednocześnie zabić i wyleczyć, i przyciskającego starą książkę dla dzieci do serca, dodając sobie otuchy wspomnieniami domu, którego może już nigdy nie zobaczyć.
Sherlock otrzymał w życiu wiele prezentów - od ludzi, którym pomógł, czy krewnych, których nigdy nie poznał. Niektóre z nich były tak wartościowe, że gdyby je sprzedał, mógłby żyć wygodnie z samego zysku przez kilka lat.
Nikt nigdy nie dał mu prezentu takiego jak ten.
— Dziękuję — szepcze tak cicho, że niemal sam nie słyszy swojego głosu.
Kiedy podnosi wzrok, Johna już nie ma, a za oknami zdążyła zapaść noc. Jego umysł wciąż milczy, gdy kładzie się z powrotem do łóżka.
Nie pamięta, kiedy ostatnio zasnął tak łatwo.
…
…
Ostatecznie to sen jest końcowym fragmentem tej równi pochyłej.
Okazuje się, że to wcale nie była paranoja.
…
…
Budzi się gwałtownie; przez chwilę jego umysł nie potrafi rozpoznać, co się dzieje. Jego ciału zdaje się, że spada, i czuje ostry, rwący ból, ale przypomina sobie, że to ma sens, bo skręcił kostkę, ale dlaczego czuje ten ból w dwóch miejscach naraz…
Świadomość poraża go jak piorun. Zrywa się z łóżka, patrząc na miejsce pod nadgarstkiem, gdzie jest skóra tli się, pali, parzy aż do kości. Choć nigdy czegoś podobnego nie czuł, wie, co się dzieje, zanim nawet zdąży skupić wzrok.
Rozbłyskająca na jego skórze Adoracja jest jasnopomarańczowa jak rozżarzony węgielek. Szybko ciemnieje do czerwieni kwiatu ostrokrzewu, a dziwny, palący ból ustaje. Nie jest dłuższa niż kilka centymetrów, ale jej wyrazisty kolor sprawia, że wygląda jak świeża rana. Tak jakby wyrył ją sobie na skórze żyletką.
Z początku Sherlock jest tak ogłuszony, że jedynie wpatruje się w znak. Potem zaczyna się śmiać, a jego głos jest przeszywający i niemal histeryczny.
Widocznie musiał pogrążyć się we śnie, by uświadomić sobie, że tak naprawdę pogrążył się w czymś zupełnie innym.
…
…
*po angielsku: tally marks
