Tiana nigdy nie oczekiwała od życia cudów, nawet wychodząc za księcia. Czy raczej: zwłaszcza wychodząc za księcia, chowanego pod kloszem, ubieranego przez służbę i noszonego na rękach przez panienki. Również po raz pierwszy wysyłając Naveena po zakupy, przycięła swoje oczekiwania stosownie do okoliczności: rozrysowała mu przedtem drogę do sklepu, wyjaśniła, jak podróżuje się tramwajem („Nie, tramwaj nie zmieni kierunku na żądanie, dlatego sprawdź uważnie, czy jedziesz dobrą linią i nie prześpij przystanka") i nie irytowała się, gdy z krótkiej listy – funt ryżu, funt czerwonej fasoli, puszka sardynek – przywiózł tylko ryż. Ba, ucałowałaby go w nagrodę za heroiczną wyprawę… gdyby nie to, że mąż z tej wyprawy przywiózł też dziurę w spodniach, błoto na rękach i wyraz ciężkiego szoku na twarzy.

– O Boże, Naveen! – zawołała wobec tego. – Gdzieś ty wyjechał?

Naveen, okazało się, wyjechał zgodnie z planem. I nawet trafił do właściwego sklepu, tylko na miejscu okazało się, że fasoli i sardynek nie ma. Więc poszedł na drugą stronę – „Tak, do Gordona" – i z rozpędu stamtąd wyleciał, co zupełnie Tiany nie zdziwiło, Jeremy Gordon nie zasłynął wszak jako człowiek otwarty na dyskusję. Zastanawiała się tylko, czego Naveen nie zrozumiał z napisu „Wyłącznie dla białych". Aha, nie przeczytał. A zatem, idąc dalej z tym śledztwem: postanowił wrócić, wsiadł do najbliższego tramwaju…

– Jezu – jęknęła Tiana, gdy mąż sprezentował jej mandat opiewający na dwadzieścia pięć dolarów. – Mówiłam ci, że trzeba kupić bilet!

– Kupiłem – obraził się Naveen. – Jestem bogaty, ale nie głupi, dobra? Usiadłem sobie, nikomu nie wadziłem, pokazałem bilet konduktorowi. Nie łapię, czego facet ode mnie chciał.

W tym momencie w głowie Tiany zapaliła się kolejna lampka.

– Aaa… gdzie usiadłeś?

– Na siedzeniu. Wolnym.

– Z przodu?

– A co, tego też nie wolno!?

Tiana westchnęła, litościwie cmoknęła Naveena w czoło, usadziła przy stole – po czym jęła wyjaśniać, kim jest Jim Crow. Nie, nie wschodzącą gwiazdą jazzu.