Wstawał świt. Słońce powoli rozświetlało mały pokoik w sierocińcu, w którym spały cztery osoby. Ściany pewnie kiedyś były beżowe – teraz farba prawie odpadła, ukazując szary beton. Nad szafą rozpanoszył się grzyb. Podłoga w pokoju też była szara, ułożona z plastikowych płyt. Jednym z nielicznych kolorowych elementów pomieszczenia była szafa – zrobiona z jasnego drewna. Wreszcie słońce wyjrzało ponad krawędź parapetu, budząc swym blaskiem jedną z dziewczynek.
Na imię miała Zoe. Zoe McIntyre. Była niska – tak, że starsze dzieci nazywały ją „Łokietkiem" lub „Rudym Szczurem". Rudym, bo taki właśnie był kolor jej włosów – jak miedź. Oczy, które właśnie przecierała, były orzechowe. Nie miała przyjaciół – nawet te dziewczęta, z którymi dzieliła pokój, trzymały się od niej z daleka.
Dzień, jak co dzień, mogłoby się wydawać. Szybko wstała z łóżka, i przebrała się, starając się nie obudzić pozostałych. Jak co rano, szła pobiegać. To właśnie lubiła najbardziej. No i chemię. Chciała w przyszłości pracować w CERN, ale do tego musiałaby nauczyć się francuskiego i dostać na dobre studia. A skąd wziąć na to pieniądze? Co roku starała się o stypendium, ale jak dotąd zawsze ktoś ją ubiegł. Cicho wyszła z pokoju. Przemierzając korytarze sierocińca, myślała, co przyniesie jej ten dzień. Wtedy nagle poczuła zawroty głowy. Przystanęła na chwilę, ale później poszła dalej, myśląc, że to tylko z powodu braku tlenu.
Coś jednak było inaczej. Ostatnio, gdy miała takie uczucie, był dzień, w którym do sierocińca przyjeżdżało jakieś małżeństwo, i zabierali jedno lub dwoje dzieci. Tego dnia zabrali Anette – tą, która zawsze jej dokuczała z powodu jej włosów. Poprzednim razem… Poprzednio czuła coś takiego dziewięć lat temu, gdy zginęli jej rodzice.
Co stanie się dzisiaj? Wciąż się nad tym zastanawiała, gdy stanęła przed drzwiami wejściowymi. Drzwi były białe, i zapewne jakieś pięćdziesiąt lat temu były antywłamaniowe. Zoe jednak znalazła sposób, by wchodzić i wychodzić, kiedy tylko chciała. To jeszcze jedna z jej zdolności – zdolność manualna. Potrafiła naprawić lub rozpracować wszystko, co trafiło jej w ręce.
Otworzyła szarpnięciem drzwi. Tak wiele by dała, żeby móc się stąd wyrwać! Zimny wiatr przywiał ze sobą poczucie wolności. "Chciałabym kiedyś stąd uciec. Niestety, muszę czekać, aż skończę osiemnaście lat, a to jeszcze siedem!" – Pomyślała z żalem. Odgoniła od siebie natrętne myśli. Zaczęła biec. Tak jak codziennie, miała zamiar dobiec do kościoła – tak szybko, jak tylko wytrzyma. Była piąta rano.
Szczęśliwa, zamknęła oczy i pogrążyła się w marzeniach. „Jak wspaniale byłoby stać się ptakiem! Nie przejmować się, co może się stać, tylko lecieć, lecieć w stronę słońca!" Nagle usłyszała ostry głos:
- McIntyre! Co ty tu robisz o tak wczesnej porze!?
No tak, to dyrektorka sierocińca. Jak mogła zapomnieć, że ona rano zawsze idzie do sklepu po sprawunki?
- Ćwiczę biegi, proszę pani – odpowiedziała Zoe.
- Dobrze wiesz, że nie wolno poruszać się poza terenem ośrodka w godzinach między 22.00 a 6.30! Za karę będziesz dzisiaj zmywać naczynia po wszystkich posiłkach.
Zoe westchnęła. Ze wszystkich prac, jakie można było zrobić w domu, najbardziej nienawidziła zmywania. W dodatku dzisiaj. Sprawdzian z matematyki, na który nie umiała nic, a jutro dwa testy i trzeba oddać wypracowanie z historii.
- Dobrze.
- A teraz wracaj do ośrodka!
Zoe powlokła się smętnie powrotną drogą. A więc to dziwne uczucie oznaczało po prostu kłopoty, które nawet i za dwa tygodnie się nie skończą. Jak miała zdać egzaminy, zaczynające się notabene za dwa tygodnie, skoro z chemii będą tam tylko maksymalnie trzy zadania, a wszystko inne to dla niej ciemna magia? No, może jeszcze napisze coś z fizyki i biologii, ale na tym koniec. Szkoła, do której była zapisana, była nastawiona na część humanistyczną – i większość uczniów właśnie na tym polu osiągała znaczne wyniki.
Gdy już dotarła do swojego pokoju, weszła po cichu i usiadła zrezygnowana na łóżku. Była piąta trzydzieści. Wszystkie dziewczyny spały. Miała jeszcze godzinę, żeby pouczyć się matematyki. Jednak po piętnastu minutach z furią cisnęła zeszyt na łóżko. „I tak się nie nauczę! Po co ta farsa? Przecież, żeby zaliczyć rok, wystarczy, że będę na egzaminie, chociażbym miała same jedynki z góry do dołu, to i tak będą musieli mnie przepuścić! A żeby zdać egzamin wystarczy na nim być i podpisać kartkę."
Położyła się na łóżku i zamknęła oczy, w nadziei, że zaśnie. Ale gdy tylko to zrobiła, przed oczyma pojawiły się jej sceny z wypadku samochodowego, w którym zginęli jej rodzice. Mimo, że minęło już dość dużo czasu, pamiętała całe zdarzenie wyjątkowo dokładnie. Nie chciała o tym myśleć. Wobec tego powtórzyła sobie w myślach cały dział z chemii organicznej, który ostatnio przerobili. Zaraz, czy psorka nie wspominała czasem o niezapowiedzianej kartkówce?
W końcu zabrzmiał budzik. Zoe została w łóżku, czekając, aż wszystkie dziewczyny wyjdą z pokoju. Dziesięć minut później zeszła na śniadanie do jadalni. Jadalnia była duża i zaniedbana, Ściany miała pokryte krzywo ułożonymi białymi kafelkami. Zza drzwi kuchni dolatywał niezidentyfikowany zapach, po którym robiło się słabo. Szybko zjadła, starając się nie myśleć, co ma na talerzu. Potem dzieci radośnie poszły do swoich pokojów, by spakować się do szkoły, a ona powlokła się do kuchni, żeby odrobić karę.
Kuchnia też była w białych kafelkach. Była tak mała, że Zoe zastanawiała się, jak dość przysadzista kucharka się tu mieści, skoro ona sama miała z tym problem. Zabrała się do mycia. Woda była zimna, a płynu brakowało, więc właściwie zmywała samą wodą. Starając się o tym nie myśleć, zaczęła śpiewać. Nie miała głosu, ale śpiewanie relaksowało ją.
Gdy w końcu skończyła, miała tylko pięć minut na dotarcie do szkoły. Pobiegła do pokoju, złapała plecak i sprintem ruszyła do szkoły. Na szczęście spakowała się już wczoraj. Gdy dobiegła na miejsce, było już pięć minut po dzwonku. Za karę musiała zostać dziesięć minut po lekcjach, i pomóc bibliotekarce. Potem, też biegiem, by nie spóźnić się na obiad, wróciła do sierocińca. „Zawsze w biegu, zawsze spóźniona… Czy to się kiedyś skończy?"
Po obiedzie znów poszła do kuchni pozmywać naczynia. Po jakiejś godzinie otwarły się drzwi kuchni i weszła dyrektorka. Jej mina nie wróżyła nic dobrego.
- McIntyre, kiedy skończysz, pójdź do mojego gabinetu. Ktoś chce z tobą porozmawiać.
„Co ja znowu zrobiłam? Kto to jest? Ktoś ze szkoły?" Nie miała nawet pojęcia, jak blisko była…
Pół godziny później skończyła myć. Szybko wytarła ręce, i ruszyła w stronę schodów. Wtedy przypomniała sobie, że dyrektorka ją wzywała. Poszła więc korytarzem. Zapukała do drzwi, białych jak wszystkie inne, i weszła do środka.
