Między słowami

(październik)

Mycroft odbiera go z cmentarza, nawet się nie umawiając. Lśniąca czarna limuzyna – jak karawan! – po prostu wyjeżdża z sąsiedniej ulicy, a John może się przejrzeć w zaciemnianych szybach. Wygląda dokładnie tak, jak się czuje.

Jak żywy trup.

Emerytowany żołnierz… lekarz? Nie jest pewien, za długo był Johnem Watsonem-blogerem, aby łatwo odzwyczaić się od tej roli. Ktoś, kto żył za bardzo i zobaczył za dużo. Ktoś, kto za tym diabelnie tęskni. Podkrążone oczy. Zarost. I to cholerne utykanie.

Twarz Mycrofta pojawia się w oknie tak nagle, że John się wzdryga. Mycroft kiwa mu głową, John spuszcza wzrok, te oczy… mają zbyt znajomy wyraz.

– Zapraszam, doktorze Watson.

John wsiada, starając się nie przewracać oczami. Kolacja w Klubie Diogenesa z Mycroftem to ostatnie, na co ma ochotę. Od teraz będzie to jego comiesięczny obowiązek, równie przyjemny jak wizyta u dentysty. To za mało, żeby naprawić sprawy sprzed pół roku, to za mało, żeby cofnąć słowa i gesty, szczególnie prawy sierpowy, który John posłał prosto w twarz Mycrofta, kiedy ten kazał mu się nie martwić. Limuzyna jest olbrzymia – czyżby rząd brytyjski dorobił się własnej TARDIS? – tak samo czarna w środku, jak na zewnątrz, powietrze gęste od zapachu skóry i wody kolońskiej, i…

– Och!

Dziewczyna-Która-Nie-Ma-Na-Imię-Anthea. Ona też nosi czerń, przez co wtapia się w tło jak Kobieta-Kot. Nie, żeby John wyobrażał ją sobie w lateksowym kostiumie. Choć prawdę mówiąc, wcale nie wyglądałaby w nim źle.

–Upuściłam telefon – mówi Dziewczyna-Która-Nie-Ma-Na-Imię-Anthea, marszcząc brwi. John sięga pod przednie siedzenie, wyświetlacz miga w ciemności, pokazując trzy nowe nieodebrane wiadomości. John próbuje się uśmiechnąć jak za dawnych czasów. Prawie mu to wychodzi.

– Kto do ciebie pisze?

Dziewczyna-Która-Nie-Ma-Na-Imię-Anthea nie odpowiada. Bierze z jego rąk komórkę i od razu zaczyna wystukiwać kolejną wiadomość. John, pokonany, kiwa z rozbawieniem głową.

– Jak naprawdę masz na imię?

–Lisa – mówi Już-Nie-Anthea nie odrywając wzroku od telefonu. John patrzy na jej palce, które tańczą po klawiaturze. Kiedy Mycroft chrząka, trudno mu skupić wzrok. Gdy w końcu mu się to udaje, Mycroft uśmiecha się domyślnie.

– W Klubie Diogenesa obowiązują pewne zasady, doktorze Watson.

John widzi jedynie jego oczy w przednim lusterku. Nie podoba mu się ich wyraz.

– To znaczy?

– Garnitur wisi przygotowany w garderobie, pierwsze drzwi po lewej. Maszynkę do golenia i piankę znajdzie pan w łazience, następne drzwi po prawej stronie, razem z wodą kolońską.

– Mycroft, naprawdę wolałbym, żebyś nie mówił do mnie per pan…

– Kiedy już się pan przebierze, doktorze, znajdzie mnie pan w głównej sali. Mam coś do załatwienia z lordem Anthonym…

– …poza tym wcale nie mam zamiaru wciskać się w garnitur, do diabła.

– Obowiązują nas konwenanse, doktorze Watson! – syczy Mycroft z pierwszego siedzenia. John mocniej zaciska zęby.

– Myślałem, że konwenanse zostawiliśmy za sobą w chwili, kiedy Sherlock przeparadował niemal nago po pałacu Buckingham! Założę się, że Kate Middleton… – zaczyna John chcąc zobaczyć jak na twarzy Mycrofta pojawiają się zwiastuny apopleksji. – Zresztą nieważne, zatrzymaj ten cholerny samochód!

–Jest pan umówiony, doktorze Watson. Z rządem brytyjskim! – John z satysfakcją zauważa, że Mycroft podnosi głos.

– Mam gdzieś rząd brytyjski!

– JOHN!

–Mycroft, ty draniu.

– Wygląda dobrze – mówi spokojnie Dziewczyna-Która-Dziś-Nazywa-Się-Lisa, jednocześnie naciskając przycisk „wyślij" na klawiaturze komórki. John patrzy na nią, jakby właśnie wyjęła z torebki cegłę i przyłożyła mu nią w łeb. Mycroft – sądząc po jego minie – czuje się podobnie.

– Nie prosiłem o twoją opinię…

– Wygląda dobrze – powtarza Dziewczyna-Która-Dziś-Nazywa-Się-Lisa, patrząc obojętnie za okno i machinalnie pocierając wyświetlacz prawym kciukiem. –Zmęczony bohater wojenny. Media to kupią, politycy też, zwłaszcza ministerstwo obrony. Nie łudzi się pan, że obędzie się bez mediów, prawda, panie Holmes? Zawsze są – mówi Na-Dzisiaj-Lisa, patrząc bez lęku prosto w oczy Mycrofta. Niezły wyczyn, stwierdza John w myślach.

Mycroft przekrzywia głowę, jakby kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli za bardzo go uwierał, jakby krawat zawiązał za ciasno, jak wtedy, kiedy Sherlock wypominał mu przerwanie kolejnej diety. Jakby ktoś go pokonał.

Sprytna, myśli John, zerkając na profil Anthei-Lisy. Mycroft na przednim siedzeniu wzdycha z rezygnacją, po czym mówi gniewnie:

–Dobrze, John. Idziemy prosto do sali głównej. Lord Anthony nie lubi czekać.

Zwycięstwo trwa krótko. Kapitulacji Mycrofta powinno towarzyszyć radosne skrzypcowe staccato – w nowym mieszkaniu Johna nie ma nikogo, kto umiałby grać na skrzypcach – a do tego… John nie może powstrzymać się, żeby nie spojrzeć na Dziewczynę-Która-Nie-Patrzy-Na-Niego. Wypielęgnowane dłonie mkną po klawiszach telefonu, śląc odpowiedzi w świat. Subtelny manikiur, żadnych pierścionków. Ani obrączek. Kobieta w stanie czystym – dosłownie i w przenośni. Co mógłby powiedzieć mu o niej Sherlock? A co powiedziałby sam John? Mógłby na przykład zacząć od –

– Podoba mi się twoje nowe imię.

To prawda. Lisa to dobre imię na jesień, przywołujące pod powieki obrazy kruchych, płonących kolorami liści i grzanego korzennego wina, długich spacerów i szybkich zmierzchów, niepokoju mrowiącego pod skórą jak zawsze, kiedy przychodzi październik. Październik to dobry miesiąc na ucieczkę, rozważa John Watson, myśli na chwilę zbaczają z toru, spłoszone wspomnieniem dziarskiego sześciolatka w czerwonej kurtce, który postanowił uciec z domu w świat w październikowe popołudnie (to Harry pierwsza zauważyła, że go nie ma). Prawdę mówiąc w chęciach niewiele się zmieniło, John oddałby sporo, żeby móc stąd zwiać.

– Jesteśmy na miejscu, John. Przygotuj się.

Ale nie może uciec. Ktoś – kto inny, jak nie wierny bloger? – musi oczyścić imię Sherlocka Holmesa. Wysiada w tłum fotografów, oślepiających fleszy, natrętnych mikrofonów i personalnych pytań. W ostatniej chwili jeszcze zerka za siebie.

– Dzięki – mówi do Dziewczyny-Która-Była-Dziś-Po-Jego-Stronie.

– M-hm – odmrukuje ona, jej palce niemal rozmazują się od prędkości, z jaką pisze kolejną wiadomość.

Dopiero kiedy John toruje sobie drogę do Klubu Diogenesa między fotografem, który pyta go o stanowisko w sprawie rzekomego samobójstwa Jamesa Moriarty'ego, a dziennikarką, która niemal podbija mu oko mikrofonem, próbując wyciągnąć z niego prawdę o związku z Sherlockiem Holmesem – o jakim związku, kobieto?! – coś sobie uświadamia.

Wygląda dobrze, powiedziała. Skąd, do diabła, mogła to wiedzieć?

Przecież ani razu na niego nie spojrzała.