Przed Wami już dziesiąty rozdział przygód Erici. Jest smutny i dosyć brutalny, powiem od razu. Tak wyszło, cóż... Mam wyrzuty sumienia. Chcę zamknąć "sezon" naprawdę widowiskowo. Żeby było dobrze, musi być najpierw źle. Gdyby tak nie było, nie wiedzilibyśmy, że wreszcie jest dobrze... Do końca zostało kilka odcinków. Wreszcie dowiecie się, kim lub czym jest Damien. No i któryś z bohaterów odejdzie... A kilka osób zrozumie, jak ważna jest dla nich Erica, ale czy nie będzie na to za późno?...
Zapraszam do czytania. Serdeczne pozdrowienia dla ekipy z forum Filmwebu. Odcinek sprzed wspomnianej już dysQsji. Ale kolejny jest pisany na zmianę z postami;)...
ZGODA
Siedziałam na zwalonym pniu i grzałam kolana przy trzaskającym ognisku. Po mojej lewej stronie siedział John razem z Diane i Orlim. Bliźniaki się pogodziły. Rozmawiali, a młody Connor raz po raz wybuchał śmiechem. Po chwili zawołali Einsteina, którego przyprowadziła Hanami. Orlando wstał i zaczął pokazywać słabe miejsca w ciele maszyny; jego siostra od czasu do czasu dorzucała coś od siebie. John kiwał głową, słuchając z uwagą. Po mojej prawej stronie siedział Eddie, ćmiąc papierosa. Naprzeciwko Derek trzymał rękę na głowie wniebowziętego, kochającego pieszczoty Kity, gapiąc się przez płomienie na mnie, a raczej na moją obdartą za skóry mechaniczną dłoń, którą podpierałam brodę. Pokazałam mu środkowy palec. Ogień zabarwił zimny metal na czerwono. Reese spuścił oczy.
- Eddie, pogadamy? – Wstałam, klepiąc go w ramię. Powlekliśmy się na pomost.
Z papierosem w ustach wyglądał naprawdę sexy.
- Widzę, że wiedzie wam się dobrze – rzuciłam; wydmuchał dym.
- Nie narzekamy.
- Są już duzi, tylko patrzeć, jak zaczną się buntować. W tym wieku potrzebują towarzystwa rówieśników...
- Możliwe. – Zaciągnął się.
- A ty? Nie doskwiera ci samotność?
Spojrzał na mnie; uśmiech wykwitł na jego kształtnych wargach.
- Przywiozłaś dwóch. Masz z kim spać.
- Nie o to chodzi – prychnęłam. – Zresztą, jesteś ostatnią osobą, z którą bym poszła do łóżka.
- Serio? – Wrzucił peta do wody i objął mnie w pasie. – Dlaczego?
- Masz dwójkę dzieciaków niewiele młodszych ode mnie. – Uwolniłam się z jego objęć.
Roześmiał się, ja zresztą też.
- Oni lubią to miejsce – powiedział po chwili, patrząc w stronę ogniska.
- Nie możesz ich całe życie trzymać z dala od ludzi i cywilizacji.
Pokiwał w zamyśleniu głową. Wróciliśmy do reszty. Diane znowu poskarżyła się na brata.
Związałam mokre włosy w supeł, schodząc do salonu. Eddie rozmawiał z Derekiem, a na balkonie stali John i Orlando; obok nich Diane trzymała Einsteina za nadgarstek i tłumaczyła coś chłopakom. Sprawdziłam komórkę. Nie było zasięgu; żadna nowość. Poprawiłam krótkie szorty od piżamy i usiadłam na kolanach Eddie'go. Derek sięgnął po swoją szklaneczkę; pachniało alkoholem.
- Ciężka jesteś – mruknął mój znajomy.
- Dziękuję bardzo. – Udałam obrażoną i zsunęłam się na kanapę obok; Derek roześmiał się cicho.
- Dzieciaki! – Eddie wyjrzał na zewnątrz. – Do spania.
- Ale, tato! – Diane zajrzała do środka. – Dopiero trzecia.
- Żadne „dopiero". Już. Bez gadania! – Zmarszczył brwi. Dziewczyna powiedziała coś do brata.
Po chwili smętnie powlekli się na górę, mówiąc dobranoc. John stanął przy kanapie.
- Do spania – rzuciłam. – Nie słyszałeś, co powiedział Eddie?
Chłopak posłał mi ostre spojrzenie, ale po chwili też wszedł na schody. Einstein zasunął drzwi balkonowe i zniknął w kuchni. Szybko jednak został zawołany przez Eddie'go. Mężczyzna zaczął tłumaczyć Derekowi, jak rozwalać terminatory gołą dłonią. Reese najpierw trochę się podśmiewał, ale potem Eddie pokazał mu wszystko w praktyce: ramię blaszaka znieruchomiało, wisząc wzdłuż ciała.
- Nie chcę, żeby znowu odpadło – rzucił, wysyłając Einsteina do piwnicy. – Chodzi o odpowiednie uderzenie w odpowiednie miejsce z odpowiednią siłą, rozumiesz?
Śniadanie zjadłam sama na tarasie, patrząc, jak John siedzi na pomoście w towarzystwie Hanami i Inu. Oba psy merdały radośnie. Po chwili z wody wynurzyła się Diane i sięgając po ręcznik, usiadła obok niego.
- Jest fajny. – Usłyszałam; Orlando podszedł do mnie, jedząc zimny szaszłyk. – Dziwny, ale fajny.
- I kto to mówi – mruknęłam. – Dzieciak z lasu.
Deski za nami skrzypnęły głucho.
- Wołaj siostrę. – Eddie ruchem głowy wskazał jezioro. – Josh do nas jedzie.
- No to się ucieszy. – Orlando od razu pobiegł na dół, wołając Diane. Dziewczyna faktycznie się ucieszyła. Ruszyła biegiem w stronę domu.
- Co to za Josh? – zapytałam, kiedy z uśmiechem minęła nas na bosaka.
- Przywozi nam zaopatrzenie. – Eddie upił łyk kawy. – Nawet oni nie mogą cały czas jeść jeleni.
Zdezelowana furgonetka zatrzymała się pod domem.
- Można było autem? – mruknął Derek; zupełnie go zignorowałam.
- Panie Bradley! – Rudowłosy chłopak od razu dołączył do nas na tarasie; wyglądał na poruszonego. – Dziś rano w biurze szeryfa jakiś facet pytał o pana. Oczywiście, usłyszał, że nikt taki u nas nie mieszka, ale bardzo długo kręcił się po mieście. Śledziłem go. No i, wie pan, do bliźniaków jestem przyzwyczajony, ale do trojaczków nie. Przy jego wozie czekali dwaj tacy sami goście! A potem zniknęli, ale nie wiem, czy odjechali.
Eddie odstawił kubek na balustradę, kiedy zjawiła się Diane w kremowej sukience.
- Cześć, Josh – powiedziała, rumieniąc się.
- Dobrze, że przyjechałeś. – Eddie nie zwrócił uwagi na córkę.
- Znaleźli was? – Spojrzałam mu prosto w twarz; ściągnął brwi.
- Einstein! – Blaszak wyszedł na balkon. – Przygotuj broń. Diane, zajmij się Joshem. Erica, zawołaj chłopaków. Musimy się przygotować na wypadek, gdyby jednak nie odjechali.
Ściągnęłam z siebie bluzę, zupełnie zapominając o braku skóry. Josh głośno wciągnął powietrze.
- Więc tak to wygląda – rzucił. – Wszędzie?
- Erica nie jest cyborgiem – pośpieszyła z wyjaśnieniami Diane. – Ma protezy.
John sprawdził pistolet. Po chwili do salonu zbiegł Eddie. Za nim przyszły jego terminatory.
- Nie odjechali – powiedział głucho. – Nadchodzą z trzech stron. Nie mogą dojść do domu.
- Nie dojdą. – Orlando poprawił karabin. – Rozkazy, tato?
Po chwili zostaliśmy podzieleni na trzy grupy. John, Orlando i ja w jednej, Derek, Diane i Justine w drugiej, a Eddie i Einstein stanowili grupę trzecią. Josh miał zostać z psami i śledzić rozwój sytuacji na monitorach. Kiedy zakończyliśmy sprawdzanie sprzętu, Eddie podał mi coś zawinięte w czarny materiał.
- Erica bierze Ostrze.
O mało nie pisnęłam z radości. Odwinęłam długi, metaliczny, lekko zaokrąglony kształt. Jedyne w swoim rodzaju połączenie stali damasceńskiej i pyłu diamentowego. Ostrze były tworem idealnym. Doczepiłam je do mechanizmu ręki. Wiedziałam, że przetnie wszystko. Orlando gwizdnął z uznaniem.
- Tylko go nie rozwal – rzucił złośliwie. Nie było takiej opcji.
Ze słuchawką w uchu wspinałam się za Johnem. Prowadził Orlando.
- Nie próbuj „miękkich pięści" – powiedziałam z naciskiem. – Słyszysz, John?
- Nie martw się. – Nawet się nie obejrzał.
Nagle Orlando kazał nam przypaść do ziemi.
- Nadchodzi – szepnął z podnieceniem w głosie. – Mój pierwszy.
Zerknęłam na Ostrze. Aż mnie świerzbiło, żeby coś przeciąć.
- Jest mój. – Wychylił się zza drzewa i zaczął strzelać. Chwyciłam Johna za kołnierz i przyszpiliłam do ziemi. Odpowiedziała mu salwa strzałów. Liczyłam. Po chwili otworzyliśmy ogień całą trójką.
Blaszak zużył magazynek i ruszył w naszą stronę. Był porządnie podziurawiony.
- To nie jest zabawa, Orlando! – krzyknęłam.
- Wiem. – Wstał i rzucił swój karabin. – Wiem to jak nikt.
Maszyna zaatakowała pierwsza. Uniknął ciosu, wymierzając kopniaka. Aż wstrzymałam oddech. Syn Eddie'go był niesamowicie szybki. Po chwili rozpoznałam charakterystyczny układ dłoni do ciosu i ramię blaszaka eksplodowało. John krzyknął ze zdumienia. A potem terminator upadł na kolana. Jego lewa noga już się do niczego nie nadawała. Orlando zaśmiał się, przydeptując jego głowę. Nie czekałam dłużej. Po chwili zdeptałam chip, rozbijając go na drobne kawałeczki. Chłopak usiadł na jakimś kamieniu. Oddychał ciężko.
- Trzeci blaszak, który śmiał polować na Bradley'ów. – Orlando otarł czoło. – Rozwalony.
- Erica?! – W słuchawce usłyszałam głos Diane. – Jest ich czwórka! Jeden walczy z Just, a drugiego wziął na siebie Derek. Nie wiem, gdzie jest! Erica! Jestem w 13-567!
- Szybko! – Orlando podniósł się z ziemi. Po chwili biegliśmy przez las. Po niecałym kwadransie znaleźliśmy Diane. Siedziała przy Justine; terminatorka miała urwaną dłoń i zdartą skórę na twarzy. Obok leżał nieruchomy blaszak. Orlando od razu dopadł siostrę. Na szczęście nic jej nie było.
Gdzieś w oddali rozbrzmiały strzały. Derek!
- Zostańcie tutaj! Słyszysz, John?!
- Słyszę, Erica! Nie jestem dzieckiem!
- To kwestia do dyskusji. – Pobiegłam między drzewami. Strzały ucichły.
Wreszcie znalazłam Reese'a. Blaszak przyciskał go na drzewa, za ręką na jego szyi. Przekręciłam Ostrze.
Ręka terminatora oddzieliła się od jego tułowia. Odwrócił się. Derek oderwał mechaniczną dłoń od szyi i cofnął się. Zaatakowałam. Miałam wrażenie, że zanim Ostrze dosięgło maszynę, rozcięło miliony cząsteczek powietrza. A potem był świst i zgrzyt. Weszło w brzuch blaszaka jak w masło i wyszło dopiero obok jego obojczyka. Odcięłam kawałek głowy z chipem. Terminator runął na ziemię. Jego dłoń drgnęła jeszcze, zanim zupełnie znieruchomiał.
Spojrzałam na Dereka. Miał rozcięty łuk brwiowy i podbite oko. Zaciskał palce na rannym ramieniu.
- Cholerny żołnierzyk! – wrzasnęłam, podchodząc do niego. – Pierdolony ryzykant!
Nie odezwał się. Spuścił oczy. Wyciągnęłam ręce i mocno go objęłam.
- Tylko ja tutaj jestem niezniszczalna – rzuciłam cicho.
- Wcale nie niezniszczalna. – Pachniał krwią i korą. – Nikt taki nie jest.
Szedł przede mną, niosąc mechaniczną rękę, kiedy ja ciągnęłam blaszaka za ocalałe ramię do domu.
Orlando opowiadał z dumą o swoim dokonaniu.
- Mogłeś zginąć, idioto! – ofuknął go Eddie, ale zaraz poklepał go po ramieniu. – Krew Bradley'ów. Diane też poradziła sobie świetnie. Wyszkoliła Justine.
- A, tam. – Dziewczyna zarumieniła się. – Tylko wgrałam jej techniki walki z Dead Or Alive.
- Złożymy je, tato? – Orlando wskazał ruchem brody terminatory leżące obok siebie.
- Nie, będą na części dla Einsteina i Justine. Dwa metalowce nam starczą. Ktoś chce szaszłyka?
- Ja! – Ręce Diane i jej brata wystrzeliły w górę niemal od razu. Zaśmiałam się głośno. Spojrzenie Josha niepewnie przemknęło po naszych twarzach. Chyba właśnie został wtajemniczony.
Usiadłam z nogami w jeziorze. W dłoniach ściskałam gorący kubek z kawą. John opierał się o moje plecy swoimi. Był ciepły jak zawsze.
- Orlando był dziś niesamowity. – Usłyszałam. – Czy on się czegoś w ogóle boi?
- Swojej siostry – podsunęłam. – Sorry za to „dziecko".
- Nie gniewam się. Z twoimi bliźniakami chyba przypomniałem sobie, kim jest John Connor: dzieciakiem, chociaż śpi z bronią pod poduszką. Ale to było wczoraj, przy ognisku. Dziś już sam nie wiem.
- Jesteś sobą po prostu. – Upiłam łyk kawy. Milczał przez chwilę.
- Z tobą czuję się bezpiecznie.
- Ja z tobą też. – Uśmiechnęłam się.
- Mówię serio – mruknął.
- Ja tak samo.
- Nigdzie się nie wybierasz, prawda? – W odpowiedzi potarłam plecami o jego plecy.
Na deskach pomostu dały się słyszeć kroki. Po chwili Orlando zwalił się ciężko obok nas.
- Diane całowała się z Joshem, dacie wiarę?!
- Tak myślałam, że wpadł jej w oko.
- Ale że ona jemu?! – Za ten tekst wepchnęłam go do jeziora. John wybuchł śmiechem.
Szybko wdrapał się z powrotem.
- Tata pozwolił mu częściej przyjeżdżać – dodał, wycierając twarz.
- Świetnie. Może nauczy cię, jak powinien zachowywać się normalny nastolatek.
Zostawiłam chłopaków na pomoście. Biorąc prysznic, myślałam o Ostrzu. Po chwili wyszłam z wanny i sięgnęłam po ręcznik. Znieruchomiałam. W drzwiach stał Derek.
- Czego chcesz? – mruknęłam, wycierając się. – Oprócz popatrzenia sobie na fajną, nagą laskę?
- Chyba miałaś rację.
- Też mi nowość. W jakiej kwestii?
- Jesse. – Wyciągnął jakąś poskładaną kartkę z kieszeni. Rozłożyłam ją; zdjęcie przedstawiało mnie samą zatrzymującą ręką rozpędzoną furgonetkę w podziemnym garażu. – Ma więcej. Zdaje się, że obserwowała nie tylko Sarę, Johna i mnie, ale też ciebie.
Przeklęłam, wpatrując się w zdjęcie. Wszystko jasne.
- Wiesz, że służyła pod Adamsem? – zapytałam. – Zamknij drzwi – dodałam, wycierając włosy.
- Od kiedy? – Oparł się o ścianę, patrząc na mnie.
- Chyba krótko po tym, jak zniknąłeś. Szpiegowała dla niego. Chcieli wygryźć Connora.
- Niby jak?
- Ludziom nie podobało się, że budował sobie drugą armię. Armię maszyn. – Pokiwał głową ze zrozumieniem. – A potem była ta cała sprawa z łodzią podwodną. Tą, co przejął jej ojciec.
- Będę nadal miał na nią oko. – Otworzył drzwi i przestąpił próg. – Dzięki za uratowanie życia.
- Drobiazg. – Uśmiechnęłam się. Przez chwilę stał zupełnie nieruchomo.
- Nie mogę pogodzić się z tym, że jesteś lepsza ode mnie...
- Zawsze byłam – rzuciłam butnie.
- Ja kiedyś zawiodę, ty pewnie nie.
- Co to za pesymizm, Derek? Ty nie zawiedziesz i sam wiesz, dlaczego. Jest dla ciebie zbyt ważna.
Spojrzał mi prosto w oczy. Wiedział, o kim mówiłam.
- Czy Sarah i ja... – urwał, ale nie musiał dodawać nic więcej; kiwnęłam głową. Wyszedł.
Stałam na pomoście.
- No, Erica! Chodź! – Diane pływała w wodzie.
- Jestem już umyta, to po pierwsze. Po drugie, nie mam stroju.
- Och, daj spokój! Chodź. Rytualna kąpiel, zapomniałaś?
- Dziś mnie mają wszyscy nago zobaczyć czy co?! – mruknęłam, ściągając z siebie t-shirt.
- Ktoś cię widział nago i nie oślepł? – Roześmiała się, odpływając nieco dalej.
- Oberwiesz! – Zerwałam z siebie szorty, walcząc z adidasami.
- Sorki, ale na to ma monopol mój brat! No chyba, że mnie dogonisz, półblaszanko!
- Jeszcze słowo! – Wskoczyłam do wody.
Myślałam o tym, co powiedział John. Nie miał racji. Pomogłam wielu ludziom. W zamian chciałam przysługi. Czegoś, co pomoże stworzyć lepszą przyszłość. To było coś dla wszystkich. Nie tylko dla mnie. Nie byłam egoistką. Otaczałam się „potrzebnymi" ludźmi, ale oni szybko stali się moją rodziną. Kochałam ich wszystkich. Czy oni kochali mnie? Nie byłam pewna, ale kiedy Diane usadowiła się za moimi plecami i zaczęła pleść mi warkoczyki, Orlando rozwiesił moje mokre ubrania przy kominku, Eddie podał kubek z gorącą herbatą, a Hanami oparła łeb o moje stopy, już wiedziałam, że mnie kochają. Uśmiechnęłam się do siebie.
