A/n

Ostrzegam! Ten fick naprawdę jest niekontrolowany. Powstaje dlatego, że wena mi się zablokowała. Kilka godzin potrafiłam spędzić nad jednym zdaniem i ciągle coś mi nie pasowało. Postanowiłam z tym skończyć, więc teraz siadam, uruchamiam wyobraźnię, piszę i wrzucam. Co z tego wychodzi? Sami zobaczcie.

Dobrej zabawy życzę.

Fanfick niekontrolowany

Część 1.

1. Wstęp, nic do fabuły nie wnoszący.

Wieczór był mroczny, jak to miewają w zwyczaju listopadowe, bezksiężycowe wieczory. Lało jak z cebra, albo i dziesięciu cebrów, targane zimnym, porywistym wiatrem drzewa skrzypiały niczym nienaoliwione wieko trumny, okoliczne psy wyły i złowieszczo podzwaniały łańcuchami, a centaury w Zakazanym Lesie klęły na czym świat stoi, bo w takich warunkach nijak patrzeć w gwiazdy się nie dało. Jakiś postronny Mugol, który w tej historii żadnej roli nie odegra, nie wiadomo po co zapuścił się w tę niegościnne tereny i natknął się na ruiny oraz wielką tablicę z napisem "Wstęp wzbroniony! Grozi zawaleniem"! Przestudiował uważnie napis, wytarł zachlapane deszczem okulary o brzeg mokrej kurtki, jeszcze raz przestudiował napis i na dobre zniknął z opowieści, a wraz z nim zniknęły ruiny, w miejsce których pojawiło się olbrzymie zamczysko. Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart.

2. O tym, kto zeżarł srebrne wsuwki.

Profesor McGonagall opuściła gabinet dyrektora w stanie silnego wzburzenia. Tym razem jednak to nie dyrektor podniósł jej ciśnienie, lecz to jego przebrzydłe ptaszysko, które pod przykrywką grzecznościowego grzebania dziobem we fryzurze, powyginało jej wszystkie srebrne wsuwki, a dwie nawet zeżarło. Owe wsuwki stanowiły swego rodzaju pamiątkę po matce. Obecnie zupełnie zniszczoną pamiątkę po matce. O tym, że na wsówkach, które ocalały, można - prawdopodobnie z nie najgorszym skutkiem - użyć zaklęcia Reparo, pani profesor jakoś nie pomyślała. Wsuwki były zniszczone i koniec. Trzeba się z tym faktem pogodzić i iść do Wielkiej Sali na kolację.

3. Coś zaczyna się dziać. Chyba.

Nagle ktoś uderzył w nią z takim impetem, że się od niej odbił i z całej siły przydzwonił (dosłownie i w przenośni) w usłużnie stojącą sobie na środku korytarza zbroję. Profesor McGonagall jakimś cudem uchroniła się przed upadkiem, ale jej ciśnienie podniosło się mniej więcej do poziomu uruchamiającego tryb szkockiego akcentu.

- Na miłość boską! - ryknęła na cały korytarz. Rzecz jasna, ze szkockim akcentem.

- C-co tu się dzieje? - odezwał się z podłogi poszkodowany. Z akcentem conajmniej dziwnym. Profesor McGonagall przyjrzała mu się z uwagą. Był to wysoki, niebieskooki brunet z wielkimi uszami, w tej chwili rozciągnięty na podłodze. Uczeń, na pewno uczeń, prawdopodobnie siódmego roku. Tylko dlaczego jakoś go nie kojarzy?

4. Coś tu jest nie tak.

- To ja chciałabym wiedzieć, co to ma znaczyć, panie... jak pan się właściwie nazywa?

- Co? - Niebieskie oczy spojrzały na nią nieprzytomnie.

- Proszę nie zwracać się do mnie w taki sposób! Minus dziesięć punktów dla... z jakiego właściwie pan jest domu? - Nieszczęśnik usiadł w końcu. Nadal wpatrywał się w nią intensywnie.

- N-nie... nie rozumiem o co pytasz, pani - wykrztusił.

- Wydaje mi się, że wysławiam się dość zrozumiale. - Zmarszczyła groźnie brwi. Tryb szkockiego akcentu jak się włączył, tak się puki co nie wyłączył. - Do jakiego domu pan należy?

- Chodzi ci pani o to, gdzie mieszkam? - Brunet wstał i zaczął się przyglądać otoczeniu. Wyraz jego twarzy gwałtownie zaczął się zmieniać. O ile wcześniej chłopak był blady, teraz stał się... bardzo blady. - Na pewno nie tu - powiedział słabym głosem. W tym momencie do profesor McGonagall dotarło, że coś jest nie tak.

5. Na scenę wkracza mistrz eliksirów.

Wyłonił się ze swej samotni w lochach spowity w elegancką czerń. Gdy tak płynął korytarzem, na podobieństwo duchów, jego szata łopotała niczym żagiel podczas sztormu. Zaczynało go to wkurzać. Jeśli Czarny Pan nie raczy go wykończyć, zrobią to hogwarckie przeciągi. Przecież nawet włosy strach umyć, żeby się na własne życzenie nie nabawić zapalenia płuc.

Mistrz eliksirów zmierzał na kolację. Wbrew temu co sądziła większość, nie był wampirem i odżywiał się normalnym, ludzkim pożywieniem, ze szczególnym uwzględnieniem malinowej konfitury, którą regularnie podkradał Albusowi. A co? Przynajmniej tyle ma radości z życia. Niestety, Minerwa się w tym połapała i zagroziła, że jeśli przesadzi z odejmowaniem Gryffindorowi punktów, dyrektor o wszystkim się dowie. Kocica ogrodnika. Sama nie zje i drugiemu nie da. A żeby ją...

6. Nadal coś jest nie tak.

- Istnieje bardzo proste rozwiązanie twojego problemu, Minerwo - oświadczył mistrz eliksirów, przewiercając wzrokiem przerażonego chłopaka.

- Tak? Bądź tak łaskaw i oświeć mnie - rzuciła cierpko McGonagall.

- Skoro uczeń nie chce powiedzieć z jakiego jest domu, należy odjąć punkty wszystkim trzem domom.

- Od kiedy to w Hogwarcie są trzy domy? - oburzyła się McGonagall.

- Tego nie powiedziałem. Mogę jednak z całą pewnością stwierdzić, że ten... yhm, młody człowiek nie jest moim podopiecznym, więc odejmowanie Slytherinowi punktów nie ma sensu.

- Moim też nie. - McGonagall w końcu nieco się opanowała. - Severusie, kojarzysz go w ogóle? - Snape ponownie przyjrzał się skołowanemu nieznajomemu.

- Nie - rzucił krótko. - Coś tu jest nie tak - orzekł.

7. Powrót Cedrica. Yyy, to znaczy... Odrobinę to skomplikowane.

- Dobrze, zacznijmy od początku - powiedziała McGonagall, już nieco łagodniejszym tonem. - Jak ty się chłopcze nazywasz? - Wielkouchy wziął głęboki oddech.

- Przepraszam. - Tóż za nimi rozległ się aksamitny głos. Aksamitny jak wszyscy diabli. Po prostu Alan Rickman do potęgi dziesiątej. Albo nawet dwunastej. Obejrzeli się jak na komendę. Tylko zbroja pozostała nieporuszona.

- Och! - krzyknęła profesor McGonagall i chwyciła się za serce. Właściciel aksamitnego głosu nie wykazał zdumienia tą reakcją, wszak był świadom swej olśniewającej urody.

- Przepraszam - powtórzył. - Czy nie widzieli państwo... dziewczyny? Ma na imię Bella. Jest... taka... Właściwie nie wiem jaka. No... po prostu dziewczyna. Ale powinienem ją znaleźć, bo chwilowo mamy na głowie włoską mafię i mogą być z tego kłopoty. Jak Aro, Marek, Kajusz i spółka zaczynają się do czegoś mieszać, zwykle jest nieciekawie. - Skołowany brunet ożywił się nagle.

- Gajusz? Znasz Gajusza?

- Nie Gajusza. Kajusza - odrzekł eksDiggory.

- Wszystko jedno. To to samo imię w różnych formach zapisu. Znasz go? Gdzie on jest?

- Znam go, lecz jeśli dowiem się gdzie jest, zginie. Tym razem zginie.

Wielkoucho-niebieskooki-brunet wyprostował się, a jego twarz przybrała groźny wyraz. Nie pozostał na niej choćby najmniejszy ślad strachu, czy choćby niepewności. Może jedynie ślad po zderzeniu ze zbroją.

- Nic mu nie zrobisz. Najpierw musiałbyś zabić mnie - oświadczył z mocą. Niewątpliwie, coś było w sposobie w jaki to powiedział. Profesor McGonagall pomyślała przelotnie, że Dumbledore czasami mówi bardzo podobnie.

- Chwileczkę - przemówił Snape, który poczuł się dotknięty faktem, że duch Diggory'ego rozwalił go na łopatki jeśli idzie o zawartość aksamitu, tudzież innych drogich tkanin w głosie. - Porachunki mafijne proszę załatwiać poza Hogwartem. Poza tym, panie Diggory... Nie mam pojęcia w co się pan wplątał w zaświatach i nie ukrywam, że mnie to nie obchodzi, ale jeśli pan się stąd natychmiast nie usunie, poinformuję ministerialny Wydział Kontroli Duchów Oraz Innej Niematerialnej Hołoty.

- Nie ma takiego wydziału - mruknęła pod nosem McGonagall, lecz nikt tego nie usłyszał.

8. Wisząca samogłoska.

- Przepraszam. Chyba zaszła jakaś pomyłka. Nie nazywam się Diggory i nie jestem duchem. Nazywam się Edward Cullen.

- I? - zapytał tym samym co wcześniej tonem brunet.

- Co i? - warknął Edward, łypiąc na niego groźnie.

- Czegoś nie dopowiedziałeś. Czegoś istotnego.

- Muszę się zgodzić - odezwała się profesor McGonagall. - To "i" ewidentnie zawisło w powietrzu, panie Dig... A niech panu będzie, Cullen. - Brunet spojrzał w górę, na sufit, jakby spodziewał się tam zobaczyć wiszące "i" po czym posłał profesor McGonagall promienny uśmiech. Uśmiech, który sprawił, że w jednej chwili go polubiła.