Po lekturze BMT zastanawiałam się, dlaczego relacje dwóch najważniejszych bohaterów książki zostały przez autorkę okrojone do minimum, a postać Administratora przewija się przez tomy jakby przypadkiem. I postanowiłam coś z tym zrobić ;)
Z wielkimi podziękowaniami dla Lucrecii LeVrai za korektę, redakcję, komentarze i wsparcie.
Opowiadanie nie zostało napisane dla zysku, Black Magician Trilogy należy do Trudi Canavan.
Blizny
Niebo powoli rozjaśniał wiosenny świt. Nad ziemią unosiła się poranna mgła, przez którą przebijały się kontury budynków. Było jeszcze zimno, a raczej przyjemnie rześko. Na tyle przyjemnie, że Lorlen zdecydował się nie używać tarczy ochronnej, gdy szybkim krokiem szedł w stronę łaźni.
Być może to będzie dobry sposób, by wreszcie dobudzić umysł i ciało, i pokonać permanentne zmęczenie? — pomyślał.
Dawno temu, jeszcze jako nowicjusz, miał zwyczaj zaczynania dnia od ćwiczeń fizycznych i łaźni. Zarzucił te zwyczaje, gdy został Uzdrowicielem, a potem asystentem poprzedniego Administratora i wreszcie Administratorem Gildii. Teraz myśl o zanurzeniu się w basenie i ożywczym działaniu frigidarium dawała nadzieję na szybką regenerację.
Od pamiętnej rozmowy minęło już wiele tygodni, ale wspomnienia były nadal żywe. Zbyt żywe i wciąż boleśnie dręczące. Nie, Akkarin nie próbował go zamordować, choć tego właśnie się wtedy - podczas pełnego grozy wieczoru spodziewał, ale czytanie myśli, szantaż, Sonea jako zakładniczka, groźby i poniżenie… Wezbrała w nim złość.
Jak on mógł? Dlaczego? I jeszcze ta ironiczna forma, którą się wciąż do niego zwraca: "mój przyjacielu". Tak nie zachowuje się przyjaciel, to nie są normalne relacje – chciał wykrzyczeć za każdym razem, gdy musiał się z nim spotkać. Ta przyjaźń wypaliła się definitywnie. Przez cały ten czas, odkąd przeczytał myśli Sonei, miał wątpliwości. Szukał wytłumaczenia. Nie, szukał usprawiedliwienia dla czynów Akkarina. Jego zainteresowanie zakazaną magią składał na karb ekscentryzmu. Wierzył, a raczej chciał wierzyć, że Wielki Mistrz robi to z jakiejś wyższej konieczności, że wie lepiej. Ale to, co zdarzyło się tamtego wieczoru, było niewybaczalne. Czuł się zdradzony, odarty z godności, sponiewierany.
Skłamałby, gdyby powiedział, że przedtem ich relacje były bardziej zażyłe. Akkarin się zmienił, on sam też się zmienił. Dorośli i dojrzeli, o tym wiedział aż za dobrze, ale było coś jeszcze, czego nie potrafił do końca nazwać. Szczerze mówiąc, od lat nie poznawał swojego przyjaciela. Przyjaciela bliskiego jak brat jedynego, jakiego miał jako nowicjusz. Przyjaciela, z którym zawsze rozumieli się bez słów, jakby razem myśleli, oddychali i żyli.
Nie pamiętał już, kiedy normalnie z sobą rozmawiali. Często czuł się niezręcznie przy zbyt oficjalnym tonie albo niezrozumiałych półsłówkach. Milczenie już nie było wspólnym przeżyciem, a raczej krępującą współobecnością. Zbyt często odnosił wrażenie, że jego przyjaciel wyłącza się, odpływa gdzieś, gdzie nikt nie ma wstępu, a dystans jaki wytwarza staje się coraz bardziej nieznośny. Irrelewantne, banalne tematy jakie poruszali drażniły go, zwłaszcza że wciąż miał w pamięci Akkarina żywo dyskutującego, spierającego się, pełnego pasji i zaskakujących czasem idei.
Rozmawiam sam ze sobą! Dość! Za dużo o tym myślę, dlatego tak cierpię – skarcił sam siebie. Jeszcze trochę a nawet Mistrz Rivieri zajmujący się chorobami umysłu i ludzkim szaleństwem mi nie pomoże i tylko czekać, gdy powiększę grono nieszczęśników w zamkniętym skrzydle Domu Uzdrowicieli.
Nie potrafił jednak przestać i nie widział końca swojej udręki. Co prawda problemy z zasypianiem już niemal ustały, ale nadal budził się godzinę, dwie przed świtem. Zmęczony i wyczerpany koszmarami. Zioła nasenne pomagały połowicznie, a nie chciał eksperymentować z czymś mocniejszym.
A może powinienem? Już teraz większość obowiązków wykonuje Osen, a ja jestem kompletnie bezużyteczny. Może zbytnio przejmuje się opisami skutków ubocznych? Nie, nie zbytnio. Te medykamenty są dla bardzo chorych. Uzależniają, powodują, że umysł przestaje pracować jak należy. Jak należy! – zaśmiał się ironicznie. Jakby do tej pory mój umysł pracował doskonale…
A on przez cały czas ma dostęp to moich myśli! Widzi i czuje jak cierpię! Poczuł ogarniającą go falę gniewu. Spojrzał na swoją dłoń. Krwawy pierścień został w jego sypialni. Dobrze, że go nie założyłem, czas w łaźni jest moim prywatnym – pomyślał z satysfakcją, dochodząc do budynku.
Łaźnie Gildii nie były tak okazałe, jak te ufundowane przez króla dwieście lat temu w Wewnętrznym Kręgu, których ogrom potrafił przytłoczyć, a intensywne życie towarzyskie toczące się wewnątrz zamęczyć. Tak, kiedyś takie rozrywki mi odpowiadały. Nam odpowiadały – poprawił się. Namiętne wspomnienia zalały go z wielką siłą. Niekończące się spotkania i libacje, dziewczęta Madame Duffy. Bietris i Blanka, towarzystwo dworskiej młodzieży, on i Akkarin. Ostatnie lata nowicjatu, pierwszy rok po zakończeniu nauki. Przez dekadę nie miał jednej setnej tych wrażeń i wspomnień, jakich dostarczył mu tamten intensywny okres. Czy za nimi tęsknił? Może czasami, ale wiedział, że jest to ułudna nostalgia za minionymi szaleństwami młodości.
Teraz przydałby mi się porządny masaż. Uśmiechnął się i wszedł do cichego, skromnie wyglądającego w świetle porannego słońca budynku. Łaźnie Gildii miały użytek czysto praktyczny. Pozorna surowość i kameralność zniechęcały magów szukających rozrywki, a szukającym higieny i relaksu pozwalały na zachowanie minimum intymności. W swoich początkach łaźnie służyły przede wszystkim Wojownikom jako dodatkowe miejsce ćwiczeń i odpoczynku. Prawdopodobnie dlatego baseny z gorącą i ciepłą wodą nie były tak duże jak frigidarium.
W westybulu nie było nikogo. Łaziebni nie rozpoczęli jeszcze swojej pracy albo byli zajęci rozgrzewaniem sauny. Lorlen żwawo wkroczył do szatni, przebrał się i owinięty szerokim ręcznikiem przeszedł od razu w kierunku basenu z zimną wodą. Wyjątkowo nie założył drewnianych klapek. Przyjemny chłód kamiennych posadzek masował jego stopy.
Ascetyczne wnętrze z kamienia, raczej ciemne mimo kilku okien, kamienne ławki ukryte w absydach, podłogi z szarej mozaiki, kolumny i surowe sklepienie w niczym nie przypominały mu łaźni znanych z miasta. Nie było tu ani złoceń, ani ozdób, ani roślin. Niewielki i niezbyt głęboki basen pozwalał jednak na zanurzenie się i przepłynięcie paru metrów.
Tak, tego właśnie potrzebował, oczyścić umysł w lodowatej wodzie. Wszedł wejściem ukrytym w elipsowatej absydzie i właśnie schodził po schodach, gdy usłyszał cichy plusk. Rozejrzał się. Ktoś tu był, mimo tak wczesnej pory. Nie zniechęciło go to, ale pożałował, że nie będzie mógł pobyć w samotności. Zszedł z ostatniego schodka, minął szeroką kolumnę zasłaniającą wyjście i spojrzał na prostokątną powierzchnię basenu. Ktoś powoli płynął pod wodą.
Ciemny kształt leniwie, ale harmonijnie przesuwał się pod niebieskoszmaragdową taflą wody. Właśnie dopływał do krótszego brzegu, gdzie leżał niedbale rzucony ręcznik.
To z pewnością któryś z Wojowników – pomyślał. Tylko oni katowali się ćwiczeniami fizycznymi o świcie, reszta magów raczej omijała frigidarium. Może sobie szybko pójdzie, woda tu jest zawsze tak lodowata, że nie sposób wytrzymać w niej dłużej niż kilka minut, na dodatek ktoś zostawił otwarte okno. Lorlen mimowolnie się wzdrygnął. Mag właśnie dopłynął. Wynurzył głowę, chwycił się brzegu. Przez chwilę trzymał czoło oparte o marmurowe wykończenie, a potem podciągnął się i zgrabnie wyskoczył na posadzkę. Otrząsnąwszy się, obiema rękami odgarnął włosy na plecy. Schylił się po ręcznik i szybkim ruchem owinął go sobie wokół bioder. Lorlen zastygł w pół kroku. Znał tę sylwetkę. Znał tego Wojownika!
Wysoki, szczupły, harmonijnie zbudowany. Mięśnie wyraźnie zarysowane pod jasną skórą, długie czarne włosy ociekające wodą. Mag właśnie chwycił je i mocno wykręcił, a woda obficie ściekała na jego plecy. Plecy! Lorlen patrzył z przerażeniem i czuł, jak mimo dużej wilgoci zasycha mu w gardle. Od tylnej powierzchni szyi i ramion, aż do ukrytych pod ręcznikiem bioder, cała powierzchnia pleców była pokryta bliznami. Niektóre cienkie i blado perłowe, inne grubsze, węzłowate, lekko zaróżowione. Nachodziły na siebie, rozlewały się, tworzyły dziwną, odstręczającą mapę. Zszokowany wpatrywał się w nią z niedowierzaniem, jakby chciał odczytać jej tropy, znaleźć odpowiedź.
– Niemożliwe – wyszeptał bezgłośnie. Domyślał się, przynajmniej po części, możliwego pochodzenia blizn. Na zajęciach z uzdrawiania czasami szkolili się na dostarczanych przez Gwardię zwłokach, zazwyczaj ofiarach brutalnych porachunków złodziejskiego półświatka. I choć autopsje, nie do końca akceptowane przez część uczących magów, odbywały się rzadko, dobrze pamiętał ciała z niedoleczonymi ranami, szpecącymi śladami urazów po nożach, maczetach, sztyletach. Wiedział też, że magiczne leczenie podobnych obrażeń nie pozostawia takich szram, przerostów i zgrubień. Dokładnie tak wyglądały rany gojące się samoistnie, czy też za pomocą prymitywnych lekarstw. Bez udziału magii, uzdrowicieli, procesu samouzdrawiania. Bez samouzdrawiania? W przypadku Akkarina to było niemożliwe!
To oznaczało utratę mocy. Całkowitą utratę mocy? Nie, nie, nie... Nieprawdopodobne, on jest najpotężniejszym magiem w Gildii. Zawsze był potężny. On bez mocy? Jak w letargu podszedł bliżej. Walka? Celowe okaleczenie? Są dziwne, nigdy takich…
Akkarin odwrócił się. Stanął w lekkim rozkroku, a założone dość swobodnie ręce jak zwykle potęgowały dystans u rozmówcy. Lekko uniesione brwi wyrażały zdziwienie.
— Ty tutaj, Administratorze? O tej porze? Co za niespodzianka — zmierzył Lorlena zimnym spojrzeniem.
Ten ocknął się z osłupienia i już otwierał usta, żeby coś odpowiedzieć, gdy zauważył, że skrzyżowane przedramiona Wielkiego Mistrza przykrywają kolejną głęboką, nieregularną szramę, ciągnącą się od obojczyka przez tors.
Gojona bez magii – skupił szybko myśli. Najprawdopodobniej też bez znieczulenia. One wszystkie… Wszystkie te obrażenia były leczone bez znieczulenia! Lorlen pomyślał o bliznach na plecach, o bólu, i mimowolnie wykrzywił twarz. To musiało być okropnie, niewyobrażalnie bolesne… Skąd? Jak mu się to stało? Kto mu to zrobił? Takie rany znał tylko z opisów wojny sachakańskiej i rycin z podręczników. Od takich ran umierało się długo i w cierpieniu.
Posłał pytające spojrzenie.
— Zbyt wiele pytań na raz, Lorlenie — Akkarin zacisnął dłoń na ramieniu i zmrużył oczy. Minął Lorlena i ruszył w kierunku wyjścia.
— Akkarinie! To… to… — nie wiedział od czego zacząć. Podniósł palec wskazujący, a w jego oczach czaiły się lęk i kolejne pytania.
Akkarin zatrzymał się, odwrócił i podszedł do niego. Lorlen zauważył dziwny grymas przemykający przez moment po jego twarzy.
— Ach, ta twoja ciekawość. Widzę, że nie obejdzie się bez dłuższej rozmowy — westchnął ciężko. — Jutro, godzinę po wschodzie słońca. Wybierzemy się na małą przejażdżkę. Odniosłem wrażenie, że brakuje ci wysiłku fizycznego, Administratorze. Dawno chyba nie dosiadałeś konia — położył rękę na ramieniu Lorlena i spojrzał mu drapieżnie prosto w oczy. Lorlen zadrżał i gwałtownie się cofnął.
Nagle wyraz twarzy Akkarina się zmienił.
— Nie, nie mam zamiaru cię zabić — powiedział cicho i wyszedł.
