Tak naprawdę można to czytać bez znajomości Hetalii. Będą się wprawdzie pojawiać postacie, ale no, nie wymagana jest ich znajomość, bo poznacie je na nowo.

AU, w którym dzieje się akcja należy do Gaimana i jego świetnej pod względem klimatycznym powieści Nigdziebądź. Jej znajomość pomoże chwytać smaczki, ale również nie jest wymagana.

Akcja dzieje się w zupełnie innym mieście.


Wszędziebądź


Rozdział Pierwszy

Arthur Kirkland na widok dużego amerykańskiego miasta zachowywał się jak kot zapędzony w pułapkę. Prychał, warczał, jeżył nieistniejącą sierść i prawdopodobnie gdyby mógł, podrapałby kogoś w przyciskającym go do ściany wagonu metra tłumie.

Zamiast tego stał sztywno, czując jak roztapia się w tłoku, ubrany zdecydowanie zbyt ciepło jak na warunki Nowego Jorku, z obijającą się o jego nogi walizką i plecakiem, którego ramiączka wpijały mu się w ramię i którym z całą pewnością ciągle kogoś uderzał.

Ale nie czuł się winny. O nie. Przepełniała go ludzka złośliwa satysfakcja i gdyby nie ścisk, który zmuszał go teraz do stawania się jednością z blachą, najpewniej pokręciłby się jeszcze trochę, byleby tylko oddać komuś za złośliwość całego świata.

Jeszcze kilka godzin temu znajdował się w Londynie. Cudownym, deszczowym, chłodnym i mglistym Londynie, który witał go rześkim (no dobrze, przesadzał, często cuchnącym) powietrzem znad Tamizy. Mógł w nim zostać, naprawdę mógł. Wystarczyło jedno słowo. Jedno krótkie „nie" i teraz siedziałby spokojnie na ławeczce w Hyde Parku, czytając Brak Tchu Orwella. Zamiast tego powiedział „tak" i teraz kisił się w nowojorskim metrze.

- Stacja East Broadway. Prosimy o zachowanie ostrożności podczas opuszczania pojazdu – oznajmił mechaniczny głos, dobiegający z głośników.

Arthur drgnął. To jego stacja! Ta świadomość jakby dodała mu sił i używając walizki jako całkiem sprawnego tarana, przepchał się do wyjścia odprowadzany obojętnymi spojrzeniami przyzwyczajonych do tego podróżnych.

(Arthur i tak nie mógł pozbyć się wrażenia, że wszyscy zerkają na niego wrogo.)

Odetchnął z ulgą, uznając, że nareszcie może zaczerpnąć świeżego powietrza. Ale była to przedwczesna radość. W następnej chwili porwał go napierający, ludzki tłum, wypychając go po schodach wprost na oślepiające i tak bardzo w swojej jasności amerykańskie światło słoneczne, które zdawało się chcieć wypalić mu oczy. Przysłonił je dłonią i po chwili zorientował się, że z tłumu w metrze znalazł się w jeszcze gorszym rodzaju tłumu.

Tłumie ulicznym.

Ten się ruszał.

Jęknąwszy w duchu, Arthur bohatersko przepchał się w stronę najbliższej kawiarni i tam opadł ciężko na jeden z plastikowych, rozgrzanych foteli. Nowy Jork go pokonał.

I pomyśleć, że przyleciał tu tylko po to, by na jakiejś głupiej wystawie kilku bogatych Amerykanów obejrzało coś, czego nawet nie miał ochoty nazywać obrazem.


Biegł. Jego kroki dudniły echem pod niskimi sklepieniami mieszając się z odgłosami ciemności – chrzęstami, chrupotaniem oraz nieprzyjemnymi mlaśnięciami. Zostawiał je za sobą, w ziejącym pustką i ciemnością korytarzu, na którego granicy cienie formowały przesuwające się po ścianach ręce. Mężczyzna obrócił się za siebie. Kilka odważniejszych czarnych dłoni wystrzeliła przed siebie tylko po to by skulić się i rozpłynąć w nicość pod naporem ostrego światła zawieszonych pod łukowatym sklepieniem żyrandoli. Alfred uśmiechnął się na ten widok i przystanął, łapiąc oddech. Oparł się o ścianę i przez chwilę stał tak, przyglądając się pustemu torowisku. Chrzęszczenie nie cichło.

A potem nagle światło przygasło na ułamek sekundy i Alfred usłyszał mlaśnięciem tuż przy swoim uchu.

Gdy żarówki na nowo rozbłysły, odgłosy ciemności znikły, zastąpione hukiem odjeżdżającego ze stacji metra i gwarem osób wypełniających stację.

Alfred stał tak jeszcze chwilę, a potem odepchnął się od chłodnych cegieł i wmieszał się w tłum.


Arthur wziął kieliszek od mijającego go kelnera. Czuł się skrępowany, choć zrezygnował już z odruchowego poprawiania pijącego go w szyję krawata. Ze wszystkich stron czuł wpatrzone w niego spojrzenia bogatych ludzi, choć był świadomy tego, że nie jest to nic ponad jego prywatną paranoję. W rzeczywistości w tym tłumie nie spoglądał na niego nikt.

Mimo to wypił gwałtownie zawartość lampki – gorzkie białe wino. Jego spojrzenie uciekło w bok, zawieszając się na kobiecie w średnim wieku, której szyję zdobił sznur pereł. Zatrzymała się właśnie przed jego obrazem i… Minęła go bez słowa. Arthur poczuł jak coś ciężkiego opada mu na dno żołądka. Nie spodziewał się pochwały czy kontemplacji. Nie uważał, by zaproszeni tutaj goście wiedzieli o sztuce wystarczająco wiele, by nie ograniczać się do słowa „ładny" przy jej nazywaniu. Do tego nie uważał się też za artystę.

Nadal twierdził, że zaproszenie go tu było pomyłką.

Zaczął iść. Sam nie był pewien dokąd właściwie zmierza. Skrzydła Metropolitan Art Museum zamknięto, udostępniając im tylko centrum, restaurację (zmienioną na szwedzki stół dla zaproszonych gości) oraz romboidalny, oszklony wykusz, w którym zaprezentowano największe perełki dzisiejszej kolekcji. Arthur nie dotarł tam ani razu, krążąc nieustannie w okolicach wyjścia.

Tylko do dziesiątej… A potem wyjdę i nikt tego nawet nie zauważy.

Odetchnął. To brzmiało jak dobry plan. Z nikim nie rozmawiał, nikt go nawet tutaj nie znał. Jeśli się wymknie, zyska spokojny wieczór z Orwellem, który czekał na niego w nie wypakowanym bagażu podręcznym.

Jeszcze godzina, powtórzył sobie.

I w tym momencie na kogoś wpadł.

- Przepraszam, ja… - urwał w pół zdania.

Jego spojrzenie spoczęło na osobie, która wpadła na niego plecami i teraz nie potrafiło się od niej oderwać. Głównie dlatego, że jasnowłosy mężczyzna ani trochę nie pasował do wyrafinowanego otoczenia. Po pierwsze – nie miał na sobie garnituru. Po drugie… Arthur właściwie sam nie był pewien, co on na sobie ma. Wyglądało to na naprawdę źle skompletowany strój, wygrzebany naprędce z kontenera dla bezdomnych. Nieco za duża, przetarta skórzana kurtka, poplamiona koszula z nazwą zespołu, który już dawno zaginął w mrokach dziejów, a także postrzępione, a w niektórych miejscach po prostu porwane dżinsy, które sprawiały wrażenie, że ich kolor niegdyś był jednak nieco… Jaśniejszy. Tak gdzieś o kilka dobrych tonów.

Arthur aż zaniemówił z wrażenia – otworzył i zamknął usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk, tymczasem niezrażony całym zajściem mężczyzna chwycił pierwszą z brzegu kanapkę i wepchnął ją sobie do ust.

- No czfeść – powiedział z wypchanymi ustami.

Arthur otworzył usta po raz kolejny. Mężczyzna tymczasem przełknął i zaraz zabrał kolejną rzecz ze szwedzkiego stołu, nie zwracając uwagi na jakąkolwiek formę elegancji. Był to widok na tyle dziwny, że Arthur potrzebował jeszcze dłuższej chwili by wreszcie zebrać się w sobie, podczas gdy niezrażony jego obecnością mężczyzna (wyglądający jak bezdomny, który nagle wprosił się na przyjęcie gwiazd i nikt nie ma nic przeciwko) kończył pochłaniać kolejną porcję jedzenia. Jego żołądek musiał być czymś na kształt czarnej dziury. Albo był głodny, choć Arthur szybko odrzucił tę myśl.

Bo wbrew całej swojej prezencji nieznajomy nie wyglądał na wychudzonego. Był dobrze odżywiony.

I kompletnie nie pasujący do całego obrazka, a mimo to Arthur z każdą upływającą sekundą czuł, jakby nie patrzył na nic konkretnego. Jego spojrzenie spływało po mężczyźnie jak po mokrej kaczce i ginęło gdzieś w odmętach tłumu za jego plecami.

Dlatego poczuł, że musi się odezwać.

- Eeee… - Nie zabrzmiało to elokwentnie, ale wystarczyło. Dziwny mężczyzna podniósł głowę i spojrzał na niego zaskoczony.

- Nadal tu jesteś? – zapytał, jakby nie rozumiał, o co właściwie Arthurowi chodzi. W następnej chwili uśmiechnął się lekko, wystawił przed siebie dłoń i przesunął nią przed oczyma Arthura. – To nie są droidy, których szukacie.

A potem, śmiejąc się sam do siebie, wyminął go.

W następnej chwili Arthur już nie pamiętał, że w ogóle z kimś rozmawiał.


Alfred skończył pochłaniać kanapkę z serem, szynką i jakimiś zabawnymi dodatkami, których nawet nie potrafił nazwać. Otrzepał ręce o brudną kurtkę i ruszył przed siebie krokiem tak pewnym, że wszyscy wręcz odruchowo ustępowali mu z drogi.

Oczywiście nikt go przy tym nie zauważał.

Zatrzymał się dopiero przy jednym z obrazów, zawieszonych wysoko na ścianie. Przyjrzał mu się krytycznie i pokręcił głową.

- To nie to – wyraził głośno dezaprobatę, choć nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi.

Zaczął iść dalej. Po drodze porwał z tacy jeden z kieliszków wypełnionych czerwonym winem. Posmakował gorzki płyn językiem i skrzywił się odruchowo. Wolał jednak te słodkie, lepkie napoje górnego świata. Wino zdecydowanie bardziej pasowało Francuzowi. Odstawił lampkę na kolejną mijającą go tackę. Kelner nawet nie drgnął, zamiast tego zamrugał, jakby nie do końca pojmował, co właściwie zatrzymało go na tę chwilę.

Alfred był już kilka kroków na przedzie. Zatrzymał się po raz kolejny, zadzierając głowę do góry. Tym razem jego spojrzenie spoczęło na czarnym płótnie poprzecinanym barwnymi kreskami, krzyżującymi się pod różnymi kątami. Płótno zdawało się tworzyć całość z farbą, która nie zostawiła na nim żadnych smug. W katalogu, który Alfred porwał z biurka przy wejściu, napisano, że jest to prawdziwe arcydzieło, jeśli chodzi o techniczne wykonanie.

Alfred wyciągnął dłoń i przesunął palcem po fakturze obrazu. Przemknął opuszkiem kciuka po czerni aż do niebieskiej linii, która wyłaniała się nagle z mroku.

Uśmiechnął się do siebie.

- To ten – stwierdził z zadowoleniem.

A potem zajrzał do katalogu w poszukiwaniu imienia i nazwiska jego autora.


Zgodnie z obietnicą Arthur około dziesiątej opuścił potężny gmach muzeum i udał się w stronę żółtych taksówek ustawionych sznurem na nieodległej zatoczce.

Zgodnie z przewidywaniami nie zwrócił tym na siebie niczyjej uwagi. Pewnie większość osób nawet nie zdawała sobie sprawę kim jest Arthur Kirkland i że jeden z jego bazgrołów jest wywieszony w dzisiejszej wystawie.

Arthur niewiele się tym przejmował. Już dawno przywykł do tego, że nie poczuwa się do przesadnego talentu. Malował bo to lubił, a przynajmniej tak usilnie wmawiał sobie od kilkunastu lat. Prawda wyglądała nieco inaczej i była wystarczająco sugestywna, by skłonić rodziców do kupienia mu sztalug.

Skrzywił się. Wypił zaledwie kilka lampek by przetrwać ten wieczór, a już zaczynał myśleć o przeszłości.

Jest z tobą naprawdę źle, Kirkland, pomyślał, a potem spojrzał dwa ciemne, paciorkowate ślepia błyszczące w świetle latarni, które zdawały się mu przyglądać. Zatrzymał się i potarł oczy, wrażenie to jednak nie znikło. Na krawężniku tuż przy rabatce majowych kwiatów znajdował się duży tłusty szczur i wpatrywał się w niego. Arthur poczuł, że przełyka ślinę i robi coś bardzo głupiego.

Zamiast ruszyć jak najszybciej w stronę jednej z wolnych taksówek, uznając, że już więcej nie pije, nachylił się nad szczurem wiedziony dziwną, podświadomą ciekawością.

- No cześć, co się tak gapisz? – zapytał uprzejmie.

Szczur, jak wskazywał na to wszelki zdrowy rozsądek, nawet mu nie odpowiedział. Nie uciekł też spłoszony tym nagłym gestem, tylko ku zaskoczeniu Arthura, zeskoczył gładko z krawężnika i z należytą sobie elegancją (Myślisz o szczurze, Kirkland!), podreptał w stronę wejścia do kanałów, ziejącego u styku krawężnika z chodnikiem.

- …tak też myślałem – Arthur westchnął teatralnie i wyprostował się, przeczesując palcami włosy.

Upadł tak nisko, że właśnie próbował nawiązać rozmowę ze szczurem.

Naprawdę musiał wrócić do hotelu.


Kiedy taksówka zajechała przed próg jednego ze średniej jakości hotelów, wciśniętego w między dwa wieżowce, Arthur wytoczył się z niej i rzucił kilka banknotów na wyciągniętą oczekującą rękę kierowcy, który w następnej chwili odjechał z piskiem opon. Arthur zmarszczył brwi.

- Ja ciebie też – syknął, po czym niezbyt pewnym krokiem skierował się ku budynkowi, w progu witając się portierem skinieniem głowy.

Ten odprowadził go podejrzliwym spojrzeniem.

(W rzeczywistości wrócił do rozwiązywania krzyżówki, próbując znaleźć nazwę przyprawy na pięć liter, którą dodawało się do piwa.)

Arthur wcisnął się do windy i oparł o jej chłodny metal, patrząc jak czerwony wyświetlacz osiągnie właściwą liczbę. Będąc już przed drzwiami swojego pokoju odetchnął z ulgą i odgarnął wpadające mu w oczy, zmoczone potem kosmyki. W następnej chwili nacisnął klamkę, otworzył drzwi i znieruchomiał.

W świetle znajdującego się za oknem jaskrawego neonu dostrzegł sylwetkę, która najwyraźniej nieskrępowanie zajmowała jego łóżko. Arthur spojrzał niepewnie w jej stronę, a potem uderzyła go dość nieprzyjemna myśl.

Pomyliłem numery.

Była to jedna z tych myśli, które sprawiają, że człowiek ma ochotę spalić się ze wstydu i zarzucić drugą osobę stosem przeprosin. Ponieważ Arthur był już dość czerwony ze względu na ilość wypitego alkoholu, pozostała mu tylko ta druga opcja.

- Ja… Przepraszam. Musiałem pomylić pokoje, zaraz…

- Nie gadaj głupot stary, wchodź! – dziwny, rozbawiony głos przeciął gwałtownie niewygodną ciszę, uderzając Arthura prosto w twarz.
Zaskoczony mężczyzna zanim zorientował się co właściwie robi, zamknął za sobą drzwi i zapalił światło.

A potem znieruchomiał jeszcze bardziej, o ile to było właściwie możliwe. Otworzył usta i zamknął je jak ryba wyrzucona na brzeg.

- No cześć! – rozparty na jego pojedynczym łóżku blondyn pomachał mu energicznie ręką.

Arthur zdał sobie sprawę z tego, że już go gdzieś widział, choć w pierwszej chwili nie potrafił sobie przypomnieć gdzie. Jego spojrzenie przesuwało się po nim, jakby właściwie go nie rejestrowało, aż wreszcie musiało utkwić w znajdującym się na jego dłoniach tłustym szczurze, który…

- To on! – Arthur nie wytrzymał. Okrzyk zaskoczenia wyrwał się z jego ust i sprawił, że nieznajomy spojrzał na niego dziwnie.

- On? Ach! Pan Długipazur? – spytał i jak gdyby nigdy nic przesunął palcami po szarej sierści masywnego szczura, pozostając dłużej w okolicach uszu gryzonia. – No tak. Poprosiłem, żeby zobaczył dokąd jedziesz. Tak będzie łatwiej – oznajmił radośnie blondyn i w tej samej chwili Arthur zrozumiał, skąd go znał.

Bankiet. Obdartus. On.

- Ty! – krzyknął po raz kolejny.

- Ja! – zawtórował mu mężczyzna.

- Co… Co to właściwie ma znaczyć?! - Arthur poczuł, jak jego głos zaczął wchodzić na coraz wyższe oktawy, a chwilowy paraliż zaczyna opuszczać jego ciało, pozwalając mu na zrobienie nieokreślonego gestu rękoma. – Skąd się tu wziąłeś? Co tu robisz? O co chodzi? Co to za najście? – zaczął wypluwać z siebie pytania jedno za drugim, choć z każdym z nich rozumiał co raz mniej. – Jesteś z jakiejś gazety? Chcesz mnie okraść?

(I nie mogłeś wybrać lepszego celu na całym tym bankiecie?)

Urwał na moment łapiąc oddech. Wzrok nieznajomego stał się znużony, a on sam podrapał się po głowie.

- Jej, jak ty strasznie dużo mówisz. Serio – stwierdził po chwili. – Jestem Alfred.

Arthur ponownie zatrzymał się w miejscu, a jego oczy rozszerzyły się lekko.

- Alfred – powtórzył bez zrozumienia.

- No! To moje imię – stwierdził a jego oczy rozjaśniły się z zadowolenia, że nareszcie zrobili jakiś postęp.

Dopiero wtedy Arthur zrozumiał, że dziwne uczucie nieistnienia, jakie przypisywał mężczyźnie, zaczynało znikać. Z każdą chwilą dostrzegał Alfreda co raz wyraźniej – nie tylko jego ubiór, ale także włosy, oczy i twarz – z zaskoczeniem odkrył, że mężczyzna był młodszy od niego i spokojnie łapał się do określenia „chłopak".

- Ale… - zaczął, zbity nieco z pantałyku.

Czuł, że powinien krzyczeć, szarpać się, walczyć, ale coś ciężkiego opadło na jego umysł, zasnuwając go dziwną, ołowianą mgłą.

- Ciii- Tak będzie lepiej, nie? Ja ci wszystko wyjaśnię, a potem… - Alfred zastanowił się. – A potem ty zaczniesz krzyczeć? Czy coś – machnął ręką niedbale.

Arthur skinął ociężale głową. Rozumiał, że powinien teraz się odezwać, odpowiedzieć coś, ale nie miał najmniejszej ochoty. Wszystko nagle wydało mu się takie ciężkie, trudne i męczące… Wolał po prostu słuchać.

- No, dobrze, że się zgadzamy! – oznajmił Alfred.

Siedzący na jego kolanach szczur zeskoczył na łóżko i podreptał w najdalszy i najciemniejszy kąt pokoju. Dziwny chłopak odprowadził go wzrokiem i, Arthur czuł, że już nic dzisiaj nie jest w stanie go zaskoczyć, pomachał mu ręką.

Przynajmniej wiedział jedno. Z całą pewnością ma do czynienia z wariatem.

- Dziękuję za pomoc – odezwał się Alfred do kąta, w którym zniknął gryzoń, a potem odwrócił się w stronę Arthura. – Czas przejść do rzeczy, nie mamy wiele czasu – mówiąc to wyjął z kieszeni kurtki dziwny przedpotopowy zegarek na łańcuszku i spojrzał na jego antyczne wskazówki. – Potrzebuję przejścia. Musisz mi je namalować.

Ociężały umysł Arthura zarejestrował wszystkie słowa, jakie do niego dotarły, po czym podjął decyzję, że brzmią one głupio. Mimo wszystko nie skomentował. Słuchał.

- Mapa, od tego zaczniemy. Możesz ją namalować prawda?

„Nie, nie mogę" miał ochotę powiedzieć i pokręcić głową, ale zamiast tego kontynuował tępe wpatrywanie się w przestrzeń.

- Świetnie – Alfred chyba nawet nie oczekiwał odpowiedzi. Zamiast tego wyciągnął z drugiej kieszeni coś, co przypomniało kawałek wydartego z obrazu płótna i postawił na małym, pokojowym stoliku.

Arthur spojrzał na nie i poczuł, że zasycha mu w gardle, mimo to nawet nie drgnął. Alfred zlustrował go wzrokiem, zmarszczył nos i dopiero po krótkiej chwili jego twarz rozjaśniła się nagłym zrozumieniem.

- Ach! No jasne! – pogrzebał jeszcze trochę w lewej kieszeni i po chwili położył na płótnie coś – małą, białą figurkę z kości.

Ociężały umysł Arthura nie potrafił nawet zarejestrować, co przedstawia, a jednak na jej widok poczuł znajome, gwałtowne szarpnięcie w piersi. W jednej chwili cała ołowiana mgła zniknęła, oczy Arthura widziały ponownie, ale teraz skupione były na pojedynczym kawałku płótna.

- Podaj mi pędzel – zażądał.

A potem zaczął malować.