Castiel w zasadzie nie miał pojęcia, czemu patrzył na Meg i nie była dla niego odrażająca. Przecież widział jej prawdziwą, straszną, spaloną ogniem piekielnym twarz. A jednak ten widok nie wywoływał obrzydzenia, ale współczucie.

Czemu gdy ona na niego patrzyła, jej wzrok łagodniał, a w kącikach ust pojawiał się cień uśmiechu, który był zarezerwowany tylko dla niego.

Czemu patrząc na strzępki jej zmaltretowanej duszy widział okruchy światła.

Dlaczego wspomnienie jej pocałunków, choć smakujących siarką i pozostawiających mrowienie na ustach i języku, przechowuje w swoim umyśle z najwyższą starannością.

Czemu ich ciała, które powinny się nie znosić tak jak zmrożona stal nie znosi płomieni, nieustannie się przyciągały.

Czemu anioł zbliżył się do demonicy w sposób, który nie był dla niego przeznaczony.

Dlaczego coś plugawego, brudnego, powtarzalnego i grzesznego nagle wydało się tak bardzo właściwe.

Czemu jej dotyk, zamiast palić piekielnym żarem, był przyjemnie ciepły.

Czemu ziemia nie rozstąpiła się pod nimi, kiedy dokonali czegoś, co było obrazą zarówno dla Nieba, jak i Piekła.

I wreszcie nie wiedział, czemu leży teraz obok niej, obserwując ją gdy śpi, przesuwając leniwie dłońmi po jej zaskakująco delikatnej nagiej skórze. Ale uznał, przyciskając usta do zagłębienia jej szyi, że być może wcale nie musi tego wiedzieć.