Od autorki: poszczególne rozdziały zamierzam tytułować tytułami moich ulubionych piosenek, których tekst będzie się akurat pokrywał z treścią danego rozdziału, bądź mi się z nim kojarzył. Oprócz tego zawsze zamieszczę link do danego utworu, oraz jakiś jego fragment, który uznam za najbardziej inspirujący. To takie moje małe, muzyczne urozmaicenie ;) Jeżeli nie macie na nie ochoty, po prostu to zignorujcie, a jeżeli wam sie podoba... cóż: enjoy! Pozdrawiam i ślę uśmiechy. Miłej lektury!
1. "You found me"
watch?v=jFg_8u87zT0
Why'd you have to wait
To find me, to find me?
- Czy na pewno nie chciałaby pani powtórnie przemyśleć mojej propozycji, pani Granger? Może powinienem dać pani więcej czasu...
- Rektorze Doyle – uśmiecham się uprzejmie, choć ze śladami podenerwowania. Na Merlina, ile razy można powtarzać to samo? - Czasu dał mi pan wystarczająco dużo. Niewątpliwie więcej, niż go potrzebowałam. Jakkolwiek nie byłabym zaszczycona pańską ofertą i zaufaniem, jakim mnie pan najwyraźniej darzy – przykro mi, ale nie zmienię zdania. Nie przejmę po panu stanowiska.
Staram się być uprzejma, ale jednocześnie na tyle stanowcza, by pojął, że niezależnie ile razy mnie zapyta: odpowiedź zawsze będzie ta sama. Odmowna.
- Nie ma nic, czym zdołałbym panią przekonać?
- Nie sądzę. - kręcę głową z przepraszającym wyrazem twarzy – Zatrudnienie na wydziale całkowicie mnie satysfakcjonuje.
- Cóż.
Jego twarz zmienia wyraz na pochmurny, a ja wiem już, że wygrałam. Gratuluję sobie w duchu asertywności i uśmiecham się do siebie z zadowoleniem. Rzecz jasna mentalnie.
- Cóż. - odpowiadam jak echo i wykonuję ruch w kierunku wyjścia.
- Dziękuję, pani Granger. To wszystko. Do widzenia, życzę pani miłego popołudnia.
- Wzajemnie, rektorze. Do widzenia. - częstuję go jeszcze jednym uśmiechem po czym wychodzę na korytarz, starannie zamykając za sobą drzwi.
Jakiś czas temu Doyle zaprosił mnie do swojego gabinetu (a mówiąc "zaprosił" mam oczywiście na myśli "przysłał wezwanie"), nie zdradzając, czego ma dotyczyć spotkanie. Mimo zaskoczenia, zjawiłam się o umówionej porze. Doznałam głębokiego szoku kiedy zaproponował mi objęcie po nim stanowiska głowy uczelni. Oczywiście zapoznał mnie ze wszystkimi przywilejami i obowiązkami, wiążącymi się z piastowaniem tejże funkcji, a także – rzecz jasna – z wysokością mojego ewentualnego wynagrodzenia. Na widok którego, nawiasem mówiąc, zakrztusiłam się herbatą, ponieważ przekraczało ono niemal trzykrotnie skromną pensję wykładowcy (za którą przecież już od kilku lat udawało mi się wieść przyzwoity, godny żywot). Dyplomatycznie obiecałam, że przemyślę jego ofertę. Na przemyślenia dostałam dwa tygodnie, który to czas okazał się jednak całkowicie zbyteczny, jako iż już z chwilą opuszczenia jego gabinetu wiedziałam, że nie przyjmę pracy. Po pierwsze dlatego, że uwielbiałam wykładany przeze mnie przedmiot (eliksiry stosowane w magomedycynie nowoczesnej), po drugie dlatego, że uwielbiałam nauczanie samo w sobie, a po trzecie... jakoś nie wyobrażałam sobie siebie za tym wielkim, mahoniowym biurkiem, zdobnym w stosy służbowej korespondencji i grożące zawaleniem wieże dokumentów. Jestem stworzona do pracy nauczyciela.
Pogrążona w podobnych rozmyślaniach docieram pod drzwi własnego, ciasnego gabinetu, nieporównywalnie mniejszego od siedziby rektora Doyle'a. Sadzam tyłek na twardym, drewnianym krześle i spoglądam na stos prac, czekających na sprawdzenie. O mamuniu. Przy pomyślnych wiatrach – i co najmniej dwóch filiżankach mocnej kawy – zdołam się z tym uporać jeszcze dzisiaj. Macham niedbale różdżką w kierunku kącika kuchennego. Podczas, gdy moja kawa sama się przyrządza, ja sięgam po pióro i pochylam się nad pierwszym esejem. To prace studentów pierwszego roku, co niestety oznacza, że ponad połowa z nich to naszpikowany błędami merytorycznymi stek bzdur. Taki los...
Kiedy jestem w połowie sprawdzania ostatniej pracy, w gabinecie dzwoni telefon. Owszem, zwyczajny, mugolski telefon. Jakimś cudem udało mi się przekonać moich przyjaciół o wyższości tego niemagicznego wynalazku nad korespondencją pisemną. O dziwo, trend przyjął się w wielu kręgach i teraz połowa wykładowców korzysta już z telekomunikacji. Tylko czystkokrwiści uparcie wzbraniają się przed wykorzystaniem czegokolwiek, co wyszło spod mugolskich rąk (tudzież taśm produkcyjnych), choć nikogo to szczególnie nie dziwi.
Sięgam po słuchawkę.
- Halo?
- Halo? Hermiona?
- Ron? Cześć, co słychać?
- Wszystko w porządku, odbiór.
Wznoszę oczy ku niebu. Na litość boską...
- Ronaldzie, mówiłam ci już setki razy. To nie CB-radio a my nie jesteśmy na manewrach wojennych. Nie musisz mówić "odbiór" za każdym razem gdy się odzywasz. - wzdycham.
Przez chwilę na linii panuje cisza. Zaczynam się denerwować, że może uraziłam go swoim protekcjonalnym tonem, ale okazuje się, że nic podobnego.
- Przyjąłem. - pada odpowiedź, a ja tłumię bezsilne westchnienie. On się nigdy nie zmieni.
- Co chciałeś? - pytam, w nadziei, że może w końcu uda nam się przejść do rzeczy.
- Dostaliśmy z Harrym od ministerstwa bilety na jakąś koszmarną, snobistyczną wystawę sztuki w Tate, na której niestety muszę się pojawić, jako iż minister raczył osobiście przysłać nam zaproszenia, a ja od kilku miesięcy staram się o awans – w jego głosie znać irytację. "Polityka", myślę ze wzgardą, jednak nie mówię tego na głos - Możemy przyprowadzić osoby towarzyszące. Harry zabiera Giny.
- Oczywiście. - wtrącam spokojnie. No cóż, są małżeństwem. Można by się spodziewać, że będą sobie wzajemnie towarzyszyć na tego rodzaju wyjściach.
- No właśnie. Nie chciałabyś wybrać się ze mną?
Marszczę brwi, zaskoczona i lekko zdezorientowana. Ron tez był przecież żonaty. W kilka lat po naszym rozstaniu ożenił się z Alicją Spinnet. Byłam druhną na ich ślubie.
- Ron... - staram się, by nie wyczytał z mojego głosu zdenerwowania, jakie w istocie odczuwam – A co z Alicją?
Niespodziewanie w słuchawce rozbrzmiewa jego śmiech.
- Jest w podróży służbowej, wraca w przyszły weekend – odpowiada beztrosko, co wcale mnie nie uspokaja – Nie martw się, już z nią o tym rozmawiałem, zgodziła się. Wie, że jesteśmy tylko przyjaciółmi.
Och...
Zamykam oczy i oddycham z ulgą. Ostatnie, czego by mi było trzeba, to Ronald Weasley pragnący wdać się ze mną w płomienny romans za plecami swojej małżonki.
- Okay. - odpowiadam, znacznie podniesiona na duchu. - Co to za wystawa? - pytam, nie potrafiąc powstrzymać ciekawości. Uwielbiam sztukę.
- Eee... nie wiem. Poczekaj, zaraz sprawdzę... cholera, gdzie jest to zaproszenie... Przed chwilą tu leżało... - w słuchawce słyszę szelest rozrzucanych kartek, dźwięk przedmiotów upadających na podłogę i jakiś przeraźliwy zgrzyt. Staram się nie wybuchnąć śmiechem, na myśl o Ronie miotającym się po swoim gabinecie w poszukiwaniu pojedynczej koperty. Na sto procent zaplątał się przy tym w sznur od telefonu... z mojej piersi wydobywa się zduszony chichot – Mam! - dyszy Ron, a ja usiłuję natychmiast spoważnieć – Jest napisane: "Wystawa rzeźby z gatunku modern-art oraz mini-galeria obrazów Olej na płótnie". Acha, no i "obowiązują stroje wizytowe".
- Kiedy to jest? - pytam, przytrzymując słuchawkę ramieniem i sięgając uwolnioną ręką po pióro.
- Ten czwartek, o 19:00, Tate Gallery.
Notuję wszystkie szczegóły w moim wysłużonym, oprawnym w skórę organizerze, bez którego nie ruszam się z domu.
- Dobrze. Spotkamy się na miejscu, czy chcesz do mnie przyfiukać?
- Nie miejscu. Bez odbioru – rozłącza się, a ja zataczam gałkami ocznymi tak ogromny, teatralny krąg, że aż mnie to boli. Taki własnie jest Ron. Między innymi dlatego nie mogliśmy, po prostu nie mogliśmy być razem. Za bardzo się różniliśmy. On uważał wystawę dzieł sztuki za "koszmarną" i "snobistyczną", a ja dałabym sobie obciąć pensję, byleby utrzymywać premie w postaci takich zaproszeń...Upijam łyk kawy po czym wracam do ostatniego eseju.
Kiedy kończę pracę, dochodzi już siedemnasta. Wstaję od biurka, zbieram swoje rzeczy i opuszczam gabinet. Zabezpieczam drzwi odpowiednim zaklęciem. W tym akurat przypadku mugolskie zamki nie mogą się równać z magicznym rozwiązaniem. Wychodzę na główny hol, zarzucając płaszcz i grzebiąc zapamiętale w torebce, w poszukiwaniu kluczyków od samochodu. Niemal wszyscy znajomi mi czarodzieje preferują przemieszczanie się przy pomocy sieci fiu, ja jednak nie jestem w stanie odmówić sobie tej odrobiny "normalności" w moim czarodziejskim życiu. Wyłowiwszy kluczyki, wrzucam je do kieszeni mojego beżowego płaszcza typu trencz, po czym zapinam guziki pod samą szyję i ciasno zaciągam pasek. Sprężystym krokiem przemierzam hol, kierując się ku głównemu wyjściu i dopiero po kilku minutach zauważam idącego z naprzeciwka mężczyznę. Wydaje mi się, że nigdy wcześniej go tu nie widziałam, ale z takiej odległości nie mogę tego z całą pewnością stwierdzić. Kroczy dosyć sztywno, postawę ma całkowicie wyprostowaną. Dopiero gdy znajduje się ode mnie w odległości zaledwie kilku metrów, zauważam, że odziany jest w delikatnie prążkowany garnitur i lśniące buty. W prawej ręce dzierży skórzaną aktówkę, a jego starannie i elegancko ułożone włosy lśnią platynowym odcieniem blondu. Przychodzi mi do głowy, że zarówno ta fryzura, jak i pociągłe rysy twarzy oraz sposób poruszania się mężczyzny są mi w jakiś sposób znajome, ale nie umiem powiedzieć skąd. Mężczyzna mija mnie – cały czas wpatrując się prosto przed siebie, jakbym w ogóle nie istniała – i w tej krótkiej sekundzie, kiedy znajduje się najbliżej mnie jak to tylko możliwe, wszystko się wyjaśnia. Draco Malfoy? Z wyrazem szoku na twarzy obracam za nim głowę, lecz on idzie dalej, zdeterminowany i skupiony, wpatrzony w swój cel – cokolwiek by to nie było – nie zwracając najmniejszej uwagi na otoczenie (w tym mnie). DRACO MALFOY, na mojej uczelni? Co on tu robi? Nie widziałam tego człowieka od... odkąd skończyliśmy szkołę. Ile to już lat? Obiło mi się w prawdzie o uszy, że znalazł pracę w ministerstwie, ale nie wiedziałam ani w jakim departamencie, ani na jakim szczeblu, ani na jakim stanowisku. Cóż, jeżeli stać go na taki garnitur, to woźnym ci on nie jest...
Ponawiam pytanie: co on robi na mojej uczelni? I zaraz, czy on właśnie skręcił do rektoratu? Czego może chcieć od rektora Doyle'a? Potrząsam głową, by pozbyć się niechcianych myśli. To nie moja sprawa. Jestem tylko wykładowcą. Tylko tu pracuję. Nie powinnam martwić się faktem, że były śmierciożerca, z którym zwykłam dzielić szkolne korytarze, przychodzi jak gdyby nigdy nic w służbowym ubraniu do zarządu uniwersytetu, dla którego wykładam, z wyrazem diabelnej determinacji na swojej bladej twarzy. To. Nie. Moja. Sprawa. Ogromnym wysiłkiem woli zmuszam się do nie rozmyślania na ten temat, zajmuję się za to rozmyślaniem na temat zawartości mojej lodówki. Czy już czas zrobić zakupy, czy mogę to odłożyć na jutro? W zamrażalniku powinnam mieć jeszcze kawałek lasagne mojej mamy, który zostawiła tam po ostatniej wizycie...
Kiedy wychodzę na zewnątrz mocniej otulam się szalem, walcząc z szalejącym wiatrem. Pochylam się nisko i jakimś cudem udaje mi się dotrzeć do mojego auta, zaparkowanego nieopodal uczelni. Granatowa Mazda 6. Siadam za kierownicą i biorę głęboki, uspokajający oddech. Wcale nie minęłaś się przed chwilą z Draco Malfoyem, twoim najgorszym koszmarem i najbardziej zatwardziałym wrogiem lat szkolnych. Wcale nie minęłaś się przed chwilą z Draco Malfoyem, twoim najgorszym koszmarem i najbardziej zatwardziałym wrogiem lat szkolnych. Wcale nie minęłaś się przed chwilą z Draco Malfoyem... - powtarzam sobie jak mantrę. Spoglądam w lusterko i sprawdzam makijaż. Właściwie nie makijaż, a szminkę, bo to jedyny kolorowy kosmetyk z jakiego korzystam, przynajmniej w pracy. Próbuję się uśmiechnąć, ale kiepsko mi to wychodzi, więc decyduję się w końcu ruszyć i jechać prosto do domu.
Przez tego dupka spędziłam dwa lata na terapii po ukończeniu szkoły. No, może nie tylko przez niego (bo traumatyczne wydarzenia z okresu wojny również odegrały w tym pewną rolę) NO ALE MIMO WSZYSTKO! Wtedy byliśmy jeszcze z Ronem parą i prawdę mówiąc to on jako pierwszy zaproponował, abym poszukała pomocy u specjalisty. Miałam koszmary nocne, codziennie budziłam się w nocy z krzykiem. Czasami bałam się wyjść z domu, więc siedziałam w nim tygodniami, a czasami wybuchałam płaczem w najmniej spodziewanych momentach, na przykład podczas zakupów w supermarkecie, albo na środku zatłoczonej ulicy. Miewałam problemy z okazywaniem miłości swoim bliskim, ale także z takimi drobnostkami jak przyjmowanie komplementów, czy wiara w jakiekolwiek deklaracje uczuć ze strony własnego chłopaka, rodziny i przyjaciół. Zaczynałam wierzyć, że oszalałam, a co najmniej zdziwaczałam, ale terapeutka miała na ten temat odmienne zdanie. Po wielu godzinach sesji udało jej się przetłumaczyć mi, że moje wahania nie są niczym nienaturalnym, a już na pewno nie objawami szaleństwa, są po prostu nieco spóźnioną reakcją mojego mózgu na wszystkie nadzwyczajne rzeczy, których doświadczyłam. Pamiętam, że gdy po raz pierwszy odważyłam się opowiedzieć jej o Draco Malfoyu (nie sądziłam przy tym, że ma to jakiekolwiek znaczenie), zmarszczyła mocno brwi i mruknęła: "To wiele wyjaśnia". Potem zaczęła coś notować, a ja nie mogłam pohamować swojej ciekawości, spytałam więc: "co wyjaśnia, doktor Pills?". "Twoją chorobliwie zaniżoną samoocenę, rzecz jasna", wytłumaczyła spokojnie. Cały następny rok spędziłyśmy wspólnie na wykorzenianiu z mojego umysłu śladów po przemocy psychicznej Draco Malfoya i jego popleczników. Po dwóch latach regularnych spotkań z dr Pills udało mi się odzyskać równowagę psychiczną. Zagoiłam się. Poszłam do pracy, rozstałam się z Ronem... (cóż, to było niestety konieczne. W stanie mojego rozchwiania emocjonalno-psychicznego nie dostrzegałam, że związek ten od samego początku skazany był na porażkę. W miarę postępowania terapii stawało się to dla mnie coraz bardziej oczywiste). Teraz jestem już całkowicie stabilna. Udzielam się towarzysko, często widuję się z rodzicami, wiem, że jestem wartościowym człowiekiem i inteligentną kobietą. Ale "dojście" do tego punktu, uświadomienie sobie tego wszystkiego kosztowało mnie dużo czasu i wysiłku. Dr. Pills uważa, że długotrwałe prześladowanie na tle rasowym, na domiar złego przypadające w okresie dojrzewania, wywarło ogromny wpływ na moją psychikę i światopogląd. I raczej trudno umniejszać tu rolę Draco Malfoya, jako że od niego wszystko się zaczęło. Nienawidziłam tego człowieka przez pół życia. Potem, po zapoznaniu się z fachową teorią dr Pills, znienawidziłam go jeszcze bardziej, dopóki nie przekonała mnie ona, że pielęgnowanie tych uczuć przyczynia się jedynie do utrwalania wszystkiego, z czego terapia ma mnie wyleczyć. Przekucie mojej nienawiści w chłodną obojętność wymagało ode mnie niesamowitej pracy i siły woli. Ale odniosłam sukces. Tak przynajmniej myślałam...
Wzdrygam się za kierownicą, na wspomnienie podświadomego, gwałtownego impulsu, aby wyciągnąć różdżkę i trzasnąć w niego Avadą, tam, na holu uczelni. Nie zrobiłam tego. Ale przez ułamek ułamka sekundy chciałam to zrobić. Dr Pills nie byłaby zadowolona... Z mojej piersi wydobywa się ciężkie westchnienie. Ach, Hermiono Granger... ty i twoje pokręcone życie. Decyduję się więcej nie myśleć tego dnia o Draconie Malfoyu, ani o tym, jaką sprawę mógł mieć do załatwienia w moim miejscu pracy. Cokolwiek by to nie było, na pewno nie ma ze mną nic wspólnego. Tak jak i my – ja i Draco Malfoy – nie mamy już ze sobą nic wspólnego. I tak powinno pozostać.
