Powiedzmy, że część czwarta "Świątecznego obiadu". Aczkolwiek, lekko alternatywna w stosunku do poprzednich. Oryginał został podzielony na dwie części.

Autor: hbomb90
Tytuł: Harry wie najlepiej
Link: h-t-t-p:/-/-tiny-url-.-com-/-cuvfbe4 (bez - )

Zgoda: jest
Beta: Toroj
Fandom: Sherlock BBC
Postacie/pairingi: John/Sherlock
Spojlery: slash lekki będzie potem


Kiedy John dostał wiadomość, był akurat w księgarni Waterstone's przy Piccadilly. Właśnie próbował wybrać prezent dla pani Hudson – ostatnio wspominała, że chciałaby mieć najnowszą książkę kucharską Nigelli Lawson. Ale w ofercie mieli też Jamiego Olivera, a John doskonale pamiętał, jak się wzruszyła podczas odcinka serii amerykańskiej, w którym Jamie przebrany za wielki strączek zielonego groszku dawał się męczyć dzieciom z przedszkola. W normalnym przypadku skończyłoby się to na wsadzeniu faceta do więzienia, ale najwyraźniej status gwiazdy zezwalał na obwieszanie się dzieciarnią. „Co za uroczy chłopiec…" powiedziała pani Hudson, przenosząc wzrok na Sherlocka, który akurat atakował nożem poduszkę, żeby przestudiować wzór w jaki ułożą się opadające pióra, i westchnęła, najwyraźniej marząc, by „jej" chłopcy byli tak mili jak Jamie. W przerwie na reklamy John bez pytania poszedł zrobić herbatę, a Sherlock został na kanapie i gdy John mu wręczył kubek, wyraźnie było słychać, jak mamroce pod nosem „lizus".
Właśnie trzymał w rękach dwie książki, jedną z wyszczerzonym w szerokim uśmiechu Mockney'em i drugą, która bardziej przypominała soft porno niż zbiór przepisów kucharskich. I wtedy zadzwonił jego telefon. A raczej zawył jak rakieta. Jak głośna, startująca rakieta, grająca refren „Bad Case of Loving You" w całej swojej irytującej, zgrzytającej krasie. Naprawdę, ale to naprawdę nienawidził Sherlocka za to, że dwa tygodnie wcześniej ustawił mu ten dzwonek. I nienawidził go jeszcze bardziej za to, że nie powiedział jak zmienić go na coś mniej irytującego, na przykład na zwykły dźwięk telefonu, piosenkę Coldplay, albo, (najlepiej!) tryb „bez dźwięku".
Spokój Johna i pół tuzina innych łowców książek został zakłócony przez zmarłego Roberta Palmera, głośno śpiewającego „Doctor, doctor, gimme the news, I gotta bad case of lovin' you…"– w tym momencie Johnowi udało się znaleźć odpowiedni przycisk i uciszyć Roba, ku uldze swojej i pozostałych klientów, rzucających mu świdrujące spojrzenia za bycie tak zuchwałym i hałasowanie w księgarni. John wsunął książki pod ramię i otworzył wiadomość.

HW: Jak się ma twój seksualny kryzys tożsamości? xoxox

John zamrugał, przeczytał wiadomość jeszcze raz i znów zamrugał. To zdecydowanie brzmiało jak wiadomość od Harriet: przypadkowa, wkurzająco napastliwa i całkowicie bez sensu – wszystko w jednym zdaniu. Miała nawet mniej sensu niż te, które zwykle dostawał o czwartej nad ranem: albo puste, albo niezrozumiałe i napisane przez prawdopodobnie pijaną siostrę, ale w których John i tak łapał sens: zawierały zwykle narzekania na niego, ojca albo Clarę, a jeśli miał wyjątkowe szczęście – na wszystko naraz. Ta jednak była zbyt skomplikowana. Dlatego odpisał:

JW: Co masz na myśli? x

Potem sobie uświadomił, że jeśli ona mu odpisze, a on nadal będzie w sekcji kucharskiej w Waterstone's, jego spokój może znów zostać zakłócony przez metaliczne dźwięki tandetnego pop-rocka. Zostawił więc książki i wyszedł na zatłoczoną ulicę, żeby zadzwonić do starszej siostry.
– Cześć Johny, właśnie ci odpisywałam. – Harry jak zwykle odebrała po pierwszym sygnale.
– Cześć, Harry… O co ci chodzi? – W sumie się zgadzało, szukał książek kucharskich. Tylko, że to robiło z kogoś geja w pewnym politycznie niepoprawnym sitcomie z lat 70-tych, gdzie ścielenie łóżka przez osobę posiadającą chromosom Y było oznaką, że nie jesteś hetero-normalny. W dodatku, w przeciwieństwie do starszego rodzeństwa pewnego osobnika, Harriet nie miała środków, by go cały czas obserwować, więc nie mogła wiedzieć, że szukał akurat książki kucharskiej.
– Tak sobie myślałam, że jest miesiąc stawania pod jemiołą, ludzi dobrej woli i że najwyższy czas, żebyś zaciągnął swojego przystojnego współlokatora do łóżka.
Harry zawsze miała talent do wytrącania Johna z równowagi. Wyglądało to tak, jakby w ciągu ostatnich kilku lat skończyła kurs, jak przeczołgać jego spokój ducha przez wojskowy tor przeszkód, w listopadzie, w pełnym rynsztunku, by potem bezceremonialnie wgnieść go w ziemię stopą przyodzianą w gustowny lakierek.
- Co? – spytał John cierpiącym głosem. Był już dziesiąty grudnia, Clara zaczęła się z kimś spotykać i było bardzo prawdopodobne, że Harry już zdążyła napocząć butelkę wódki Stolichnaya, mimo że była dopiero pora lunchu. To przecież sezon nietrzeźwienia.
Prawie mógł usłyszeć, jak siostra wywraca oczyma. No dobra, tak naprawdę nie mógł, to byłoby zdecydowanie głupie, ale na pewno to zrobiła.
- Słonko, ty i Sherlock. Skorzystać z okazji. Pokołysać się wokół choinki. Albo pod nią… Tylko uważaj na igły.
John westchnął smutnym westchnieniem kogoś, kto ma w życiu zbyt wiele, żeby narzekać przeciwności losu. Spojrzał na mijających go na chodniku kupujących i skierował się ku Oxford Street. Byli też tam w całej swojej krasie, uśmiechnięci, zaróżowieni na policzkach, cieszący się porą roku, chłodną, potencjalnie śnieżną pogodą i całkiem możliwe, że swoim życiem. Idioci, pomyślał John. Nieważne, że chwilę temu przez moment też był raczej zadowolony z życia. Jeden sms od stukniętej siostry i zmienił się w postać z Dickensa.
- Po raz ostatni się pytam… O co ci chodzi? Sherlock i ja nie jesteśmy… - Machnął przed sobą ręką w geście, który był w jego mniemaniu równoznaczny z oddaniem istoty związku homoseksualnego.
- Słonko, myślisz, że w to uwierzę?
John nie mógł wymyślić nic rozsądniejszego, niż:
- Tak.
Harry się roześmiała. Bardzo głośno. A John patrzył ponuro na szopkę stojącą w oknie wystawowym. To wszystko twoja wina, Dzieciątko Jezus. Gdyby to nie były Twoje urodziny, ludzie - wliczając Harriet – by nie bzikowali, ja nie musiałbym iść na zakupy, a moja noga by mnie nie bolała. Dzieciątko spoglądało spokojnie. Maria wyglądała na odrobinę wkurzoną, co zapewne było kolejnym objawem pogarszania się stanu zdrowia psychicznego Johna - to, że Matka Boska wygląda, jakby miała w ogóle jakiś wyraz twarzy. Zmusił się do dalszego słuchania wywodów siostry.
- Kochanie, możesz mi powiedzieć, doskonale wiesz, że nie będę cię osądzać, w końcu płyniemy mniej więcej na jednej łodzi…
Na łodzi zakochania się w kimś tej samej płci, w dodatku będącym zarówno o wiele bardziej eleganckim i o wiele bardziej atrakcyjnym niż ty? – pomyślał John, ale nie powiedział tego głośno, ponieważ to by było podłe. I chwila, zakochać się? Atrakcyjny? Czy on uważał Sherlocka za atrakcyjnego? Prawdopodobnie tak. Abstrakcyjnie. Ale to nic nie znaczyło. Nie zakochał się w Sherlocku. Nie szukał śmierci. Już nie.
- Harry, chwileczkę. Jeśli przez „na tej samej łodzi" masz na myśli „oboje samotni" to tak, masz rację. Cokolwiek ponad to jest twoim wymysłem. – Nadal brzmiał to trochę złośliwie, ale był młodszym bratem, miał swoje prawa. A mogłoby być gorzej. Pomyślał o „relacji" Mycrofta i Sherlocka, która przypominała raczej uczucia USA w stosunku do ZSRR w XX wieku i lekko się zakrztusił. Bracia Holmes mogliby odgrywać bardzo wyrafinowaną pantomimę, jedną z tych, które wystawiano w średniowiecznych Włoszech.
Podczas gdy jego mózg przetwarzał obraz Mycrofta przebranego za kobietę, krzyczącego nienaganną angielszczyzną „Za tobą!", Harry była zajęta mówieniem mu, że najwyraźniej Sherlock jest dla niego idealny.
- Sposób w jaki komentuje twój blog. Flirtuje z tobą.
- To tylko zwykłe żarty.
- Nie byłeś na randce od miesięcy.
– Harry, też cię kocham.
– No dalej, powiedz to.
– Powiedz CO? – spytał John trochę za głośno. Grupa kupujących popatrzyła na niego dziwnie, a jakieś dziecko się skrzywiło na tego strasznego pana, który krzyczy do telefonu i rujnuje świąteczną atmosferę.
Harry westchnęła.
- Że go lubisz.
- Oczywiście, że go lubię, mieszkam z nim.
- Nie, że go lubisz. Że go LUBISZ.
- Och, takie podstawówkowe „Lubię go"?
Harry zabrzmiała, jakby była zirytowana.
- Cóż, jeśli go nie lubisz, musisz delikatnie odrzucić jego zaloty.
John prawie wszedł na gigantycznego wypchanego renifera, bardzo wygodnie ustawionego na samym środku chodnika. Mikołaj spojrzał na niego z wyrzutem. Boże Narodzenie go nienawidziło.
- Co masz na myśli mówiąc „delikatnie odrzucić jego zaloty"?
- On cię naprawdę lubi, kretynie – powiedziała Harry, obrażając go w sposób w jaki robi to zwykle rodzeństwo, mimochodem i bez złośliwości.
John minął znudzone elfy palące na zewnątrz sklepu z zabawkami (Londyn o tej porze roku był naprawdę głupim miejscem) i skrzywił się.
- Co? Nieprawda.
Harriet westchnęła ponownie, jakby to ona była tym cierpiącym z dzieci Watsonów i odparła we wkurzająco wszystkowiedzący sposób:
- Naprawdę?
- Oczywiście, że nie! – Naprawdę trudno było stwierdzić, czy Sherlock coś lubił. Pił, jadł i spał, bo musiał. John nigdy nie widział go czytającego książkę dla przyjemności, i widać było wyraźnie, że detektyw miał większość rodzaju ludzkiego w pogardzie. Za to na pewno troszczył się panią Hudson, czasem śmiał się z programów telewizyjnych (aczkolwiek zwykle było to „Crimewatch UK" co było trochę… niepokojące), i John nawet raz na własne oczy widział, jak podrapał za uchem bezdomnego kotka.
Prawdą było też to, że Sherlock lubił Johna. Oczywiście nie w sposób romantyczny, ponieważ to by było… nie warte nawet myślenia o tym. Ale na swój sposób okazywał Johnowi troskę: na przykład ostrzegając go, że szklanka wody, którą chciał wypić jest tak naprawdę kwasem siarkowym, albo trzymając te bardziej rozkładające się kawałki ciała z dala od Johnowego jedzenia. Przypomniał sobie, że gdy kiedyś zasnął w salonie i potem się obudził, był przykryty kocem, który Sherlock trzymał w swoim pokoju. Holmes nawet przestał go nazywać codziennie idiotą i nie podniósł głosu od miesięcy. Ale to nic nie znaczyło. Mimo insynuacji Harry.
- Tak, naprawdę. – John rozejrzał się wokół szukając czegoś, co pozwoliłby mu zmienić temat i dostrzegł znajomy budynek. – W każdym razie, możliwe, że będę w pobliżu Liberty, możliwe, że będę myślał o kupieniu pewnej siostrze absurdalnie drogiego szalika, o którym przypadkiem wspominała… - Odsunął telefon z dala od ucha, gdyż Harriet wydała pisk radości.
Pożegnał się i wyłączył telefon po tym, gdy wykrzyknęła: „Upewnij się, że będzie zielony!" i wszedł do sklepu. Spędził zadziwiająco miłe pół godziny wybierając szal dla Harriet i drugi, dla pani Hudson. Książki kucharskie też jej kupi, niebiosa wiedzą, jak bardzo zasługuje na nagrodę za to wszystko. Dostrzegł lampę w kształcie czaszki i przez krótką chwilę rozważył podarowanie jej Sherlockowi. Ale już miał dla niego prezent, poza tym na dzień dzisiejszy w mieszkaniu byłoby zdecydowanie za dużo czaszek.
Gdy wyszedł ze sklepu jego portfel był o wiele lżejszy, a samopoczucie o wiele lepsze. Gdy szedł w stronę metra dostał kolejną wiadomość od Harry (Robowi udało się jedynie zaśpiewać „Doctor…"nim uciszył go kciuk Johna):

HW: Oi, palancie, nie myśl, że odwróciłeś moją uwagę tym szalem. POWIEDZ MU CO CZUJESZ. xoxo

Zabawne, jak Harry przeskoczyła z „kochanie" przez telefon, do „palanta" w wiadomościach. Miło było mieć znów w swoim życiu siostrę, naprawdę. Gdyby jeszcze tylko było jej w nim mniej, byłoby idealnie.
Kiedy wrócił pod 221b (po zapłaceniu absurdalnej ceny za gustowny papier do owijania prezentów w Paperchase), ramiona bolały go od niesienia trzech toreb pełnych świątecznych prezentów i chciał jedynie usiąść w fotelu, pić herbatę przez całe pozostałe popołudnie, i spróbować rozwiązać krzyżówkę, jeśli nie byłaby zbyt skomplikowana. Ponieważ mieszkał z Sherlockiem Holmesem, nie dostał dokładnie żadnej z tych rzeczy.
Sekundę po tym, gdy przekroczył próg domu usłyszał Sherlocka krzyczącego na… coś, a następnie dobiegł go donośny odgłos upadku. John wbiegł na górę w dwóch susach (niech będzie przeklęty bolący bark), spodziewając się zastać współlokatora walczącego z jakimś mistrzem zbrodni, albo odnoszącego straszliwe obrażenia w wyniku wybuchu jednego ze swoich łatwopalnych eksperymentów.
Zamiast tego, po otwarciu drzwi mieszkania, znalazł Sherlocka Holmesa w środku walki z bożonarodzeniową choinką. Prawdziwy świerk, którego zapach wypełnił pomieszczenie tym znajomym, przyjemnym zapachem, który John zawsze kojarzył z dzieciństwem. Sherlock miał igły we włosach, brokat na policzku i bardzo wkurzony wyraz twarzy.
- John, czy mógłbyś mi z tym pomóc? – detektyw strząsnął jeszcze kilka igieł. Dywan już nigdy nie będzie taki sam.
John był zaskoczony. Sądził, że Sherlock był osobą, która aktywnie starała się ignorować sezon świąteczny, a już na pewno nie taką, która przyciągnie ośmiostopowe drzewko, niezwykle potężny symbol tego sezonu, do salonu. U stóp Sherlocka wypatrzył stos pudełek, zawierających światełka, lametę i niewiarygodną ilość lśniących pierdółek.
Zastanowił się, czy czasem jego współlokator nie został zastąpiony sobowtórem. A potem, gdy John nie podjął sugestii pomocy, Sherlock znów westchnął i świat mniej więcej wrócił na swoje miejsce.
John rzucił torby.
- Kupiłeś drzewko? – Przesunął się i złapał lewą stronę choinki, podczas gdy Sherlock nadal borykał się z prawą, rozsiewając więcej igieł.
- Tak John, nabyłem choinkę.
- I ozdoby.
Sherlock westchnął. John nie widział go przez grube gałązki, więc zabrzmiało to tak, jakby to drzewko było rozczarowane jego niezdolnością dostrzegania rzeczy oczywistych.
- Tak John, i ozdoby też. Gotowy do podniesienia?
W rogu pokoju po prawej stronie biblioteczki, na wprost okna, Sherlock umieścił stojak. Czarne skórzane krzesło i stół zostały przesunięte, żeby zrobić więcej miejsca temu gigantowi wśród choinek. Udało im się wstawić ją na miejsce, tylko trochę przeklinając, mimo że sweter Johna, tak jak włosy Sherlocka zostały całkowicie pokryte igłami.
Cofnęli się by podziwiać efekty swojej ciężkiej pracy.
- Dobrze wygląda – stwierdził John i drzewko natychmiast się przewróciło.
Następne dwadzieścia minut dwóch dorosłych mężczyzn spędziło na walce o to, by drzewko stało prosto dłużej niż trzydzieści sekund. Udało im się, gdy w końcu praktycznie zaklinowali jego połowę w biblioteczce stojącej za nim i przywiązali w różnych miejscach sznurkiem. Lekko pochylało się w lewo, ale przynajmniej nie wyglądało, jakby miało spaść do kominka i spalić 221b do fundamentów – to był przypadek „pieprzyć, jakoś to będzie".
- Teraz musimy je ozdobić. – Wzrok Sherlocka powędrował ostrożnie ku pudełkom. Wyglądał, jakby lada chwila miał dostać reakcji alergicznej na świecidełka. I znów, John zastanowił się, dlaczego na bogów Sherlock kupił choinkę – było to tak absurdalnie sprzeczne z jego zwykłym zachowaniem. Ale kiedy Holmes zaczął się przymierzać do zawieszenia pierwszej bombki na gołym drzewku, wszelkie rozważania na temat jego dziwacznego zachowania uleciały Johnowi szybko z głowy.
- Hej, chwileczkę, co ty wyprawiasz?
- Dekoruję choinkę? – Po raz pierwszy Sherlock wyglądał na zbitego z tropu.
- Cóż, robisz to w sposób zdecydowanie nielogiczny – zauważył John, głównie dlatego, że implikowanie, jakoby Sherlock nie postępował logicznie, w każdej sytuacji wywoływało u rzeczonego zgrzytanie zębów.
Sherlock wyglądał na zirytowanego, ale raczej trudno się obawiać kogoś, kto ma twarz wysmarowaną brokatem.
- Najpierw światełka, potem łańcuchy, na końcu bombki. To jedyny sposób.
- To twój sposób – odparł Sherlock, ale podał bombki Johnowi i zaczął grzebać w jednej z toreb. John prawie z niedowierzaniem przyglądał się trzymanej ozdobie. To musiał być zbieg okoliczności, ale…
- Sherlock, skąd je wytrzasnąłeś?
- Ze sklepu.
- Jasne… - John patrzył na nie, obracając w dłoniach. Były szklane i stare, bardzo stare. Świeciły złotem, różem i błękitem, ozdobione wzorem z białych płatków śniegu, dokładne repliki tych, które pamiętał z dzieciństwa, tych, które babcia dała mamie, tych należących do jego prababci. Zajrzał do pudełka, z którego wyjął je Sherlock i zobaczył ich więcej: czerwonych, srebrnych, zielonych, fioletowych, niektóre w kształcie gwiazd, inne okrągłe, w kształcie latarni i łezek. Nie wierzył własnym oczom, ale patrzył na pudełko pełne wspomnień z dzieciństwa. Niespodziewanie coś ścisnęło go w gardle, a w oczach pojawiła się niespodziewana wilgoć.
- John? – Cichy, lekko zachrypnięty baryton głosu Sherlocka przywołał Johna z powrotem z lat 70-tych i 80-tych, ze wspomnień gdy razem z rodzicami i siostrą śmiejąc się radośnie dekorowali drzewko, i gdy tata podnosił jego albo Harriet, żeby założyli gwiazdę na czubku…
John zamrugał gwałtownie, pozbywając się niechcianych łez i odwrócił się do Sherlocka, który obserwował go, prawie nieufnie.
- Tak?
- Czy możesz mi pomóc z tymi lampkami?
John odchrząknął przeczyszczając gardło i uśmiechnął się.
- Jasne.
Światełka nie były tak gustownie przejrzyste jak te, które można było kupić w Habitat. Były krzykliwe i wielokolorowe. Takie, jakie sprawiały, że drzewko świeciło nienaturalnymi barwami, odbijającymi się na ekranie telewizora, gdy wszyscy się zbierali, by obejrzeć przemówienie królowej, a ona wyglądała jakby uczestniczyła w wyjątkowo tandetnej dyskotece. Były też dokładnie takie same, jak te, które Watson senior zakładał na choinkę - te, które odłożone na rok plątały się tak strasznie, że tata Johna spędzał długie godziny, narzekając i rozplątując je swoimi doskonałymi palcami chirurga.
Rozwiesili je, a potem przeżyli chwilę grozy, gdy Sherlock podłączył je do prądu i czekali aż lampki błysną raz, a potem się spalą. Ku ich zaskoczeniu nic takiego się nie stało i Holmes wydał pomruk zadowolenia, kiedy okazały się w pełni sprawne. John poczuł przypływ sympatii do swojego niezwykłego przyjaciela i tego nieoczekiwanego gestu.
Nieco ponad godzinę później siedzieli na podłodze, plecami oparci o kanapę i patrzyli na drzewko będące dokładną repliką tego, które John pamiętał z salonu rodziców przez cale dzieciństwo i nastoletni wiek. Z powodu zawodu ojca, lekarza wojskowego, często się przeprowadzali, z Yorku do Aldershot, potem do Salisbury. Przez krótki okres mieszkali w Hillsborough Barracks w Sheffield i w jeszcze kilku miejscach, które John ledwo pamiętał. Kwatery wojskowe były standardowe: użytkowe budynki, trzy sypialnie, łazienka, ale bez fanaberii. Szczerze mówiąc, w większości tych domów Watsonowie mogliby być gdziekolwiek w kraju. Jednak, mimo że lokalizacja się zmieniała, ale choinka i dekoracje nigdy.
John zrobił im obu herbatę i kanapki z serem. Był raczej zadowolony, że Sherlock zjadł przynajmniej to, choć w połowie jedzenia wydawał się już nim znudzony. Holmes nadal patrzył na drzewko z dziwnym wyrazem twarzy. U każdej innej osoby byłaby to zaduma, u Sherlocka… Tak, to zdecydowanie była zaduma.
John stuknął go ramieniem w ramię. Gdy siedzieli na podłodze, byli mniej więcej na tym samym poziomie - Sherlock większość swojego wzrostu zawdzięczał właśnie nogom. W tej chwili jego niewiarygodnie długie kończyny były zgięte w kolanach, a łokcie opierały się na nich. Ubrane w skarpetki stopy oparł na podłodze i wyglądał niewiarygodnie… ludzko.
Popatrzył na Johna i uśmiechnął się samymi wargami tym swoim dziwnym uśmiechem, wyglądającym tak, jakby teoretycznie wiedział jak to się robi, ale raczej nie czuł się z tym zbyt pewnie.
John zawsze lubił ten uśmiech. Pojawiał się, gdy Sherlock był na tyle zrelaksowany, żeby nie szczerzyć na siłę zębów, jak w tych chwilach, gdy triumfalnie rozwiązywał jakąś sprawę, nie był to też ten uśmieszek wyższości i zadowolenia z siebie, gdy zyskiwał nad kimś przewagę (co się dosyć często zdarzało). To był szczery uśmiech kogoś, kto nie używa go zbyt często, i był skierowany do Johna Watsona. Trudno było nie poczuć się miło.
- Dobrze się czujesz?
- Tak… Nigdy tego nie robiłem – odparł Sherlock, patrząc na drzewko i coś ścisnęło Johna w gardle.
- Serio? Nigdy nie ubierałeś choinki? – spytał John z niedowierzaniem.
- Nie… Matka zawsze na święta wynajmowała dekoratora, żeby przyozdobił dom. – Sherlock splótł palce razem. – Kiedy przyjeżdżałem z internatu choinka już stała, elegancko przystrojona. – Sherlock uniósł kąciki warg w górę. – Nic podobnego do tego.
W jakiś sposób to krótkie spojrzenie w przeszłość Sherlocka wyjaśniało cholernie dużo o człowieku. Jak ktoś może dorosnąć i… będąc tak starym jak Sherlock nigdy nie dekorować własnej choinki? To po prostu przygnębiające, nawet jeśli byłbyś (a John szczerze wątpił, że Sherlock był) wysoce funkcjonalnym socjopatą. Holmes musiał odczytać coś w jego wyrazie twarzy, bo przestał się uśmiechać i zaczął wyglądać na zaniepokojonego.
– John?
- Nie, nic takiego. – John oblizał wargi i potarł brwi. Sherlock wyglądał, jakby miał zamiar powiedzieć coś więcej, ale w tej chwili Robert Palmer zaczął znów śpiewać w kieszeni płaszcza Johna.
- Nie mógłbyś mi chociaż powiedzieć, jak to zmienić? – spytał, gdy Sherlock śmiał się z niego przetrząsającego kieszenie płaszcza w poszukiwaniu komórki.
- A jaka z tego byłaby zabawa? – Sherlock uniósł brwi kpiąc niewinnie i napił się herbaty, gdy John otwierał wiadomość.

HW: Już mu powiedziałeś? xoxo

John westchnął.
– Jakiś problem?
– Harry.
– Ach.
– Mm.
John odpisał:

JW: Słuchaj, ty niewdzięczna jędzo, właśnie wydałem jakąś szaloną ilość pieniędzy na szal dla ciebie. Więc czy mogłabyś przestać? To jest irytujące. x

Wsunął telefon do kieszeni i rzucił spojrzenie na drzewko. Wyjątkowy zestaw niegustownych kolorów i dekoracji spowodował, że na usta wypłynął mu bezwiednie uśmiech.
- Wiesz, bardzo mi przypomina te choinki, które mieliśmy, jak byłem jeszcze dzieciakiem – powiedział John i poczuł na sobie spojrzenie Sherlocka. Odwrócił się żeby spojrzeć na przyjaciela, który wyglądał na niesłychanie zadowolonego z czegoś.
- Co?
Sherlock uśmiechnął się znów tym swoim uroczym uśmiechem.
- Nie, nic.
- Z tobą to nigdy nie jest „nic".
Sherlock nadal się uśmiechał.
- Faktycznie.
- Musiałeś kupić to wszystko w jakimś sklepie z antykami – zauważył John.
Sherlock uśmiechnął się w kubek herbaty i wypił kolejny łyk. To mogło znaczyć wszystko. Nim John mógł zadać kolejne pytanie, Rob znów zaczął śpiewać.

HW: Założę się, że to była miłość od pierwszego wejrzenia... xoxo

John westchnął i wyłączył telefon. Dlaczego w tych dniach pisze do niego tylko Harry? Harry i Sherlock, i okazjonalnie Mycroft. Boże, powinien częściej wychodzić z domu.
- Pokłóciłeś się z nią? – Sherlock nadal siedział na podłodze, ale skrzyżował nogi i wyglądał teraz jak niezdarny pięciolatek, zwłaszcza, że nadal miał na twarzy brokat i pełno igieł we włosach i na ubraniu.
- Nie, po prostu Harry jest… Wiesz. Świąteczne sprawy. – John wziął czytaną właśnie książkę i usiadł obok Sherlocka. Otworzył na właściwej stronie i próbował czytać, ale odkrył, że nadal myśli o tej wiadomości.
„Miłość od pierwszego wejrzenia" zawsze wydawała się Johnowi głupim powiedzeniem. Musisz naprawdę kogoś poznać, żeby choć rozważyć, że możesz być w tym kimś zakochany.
Przywołał mentalny obraz Sherlocka, tylko po to, żeby udowodnić Harry, że się myli. Jego pierwszym wrażeniem było: „Dziwna twarz.", szybko zastąpione przez „Wysoki. Cholernie wysoki." Potem zauważył dokonały gust w doborze ubrań, zdecydowanie lepszych niż to, co John nosił na co dzień. Potem zwrócił uwagę na włosy Sherlocka, o które tak naprawdę był trochę zazdrosny, spodziewając się, że sam odziedziczył Watsonowską skłonność do łysienia. Jego twarz też nie była „dziwna", zwłaszcza kiedy nie była oświetlona od dołu - facet miał po prostu strukturę kości zdającą się przeczyć prawom grawitacji i eterycznie bladą skórę. I oczywiście jego oczy, które były absurdalnie piękne, i jeśli John zobaczyłby je u kobiety, najprawdopodobniej poprosiłby ją…
Och.
O rany.