Krótka historia o tym, jak pewne drobiazgi dodają nam odwagi.
Alexander
Alec nie był nikim strachliwym czy słabym, wręcz przeciwnie. Mimo tego, że jego specjalnością było odgrywanie tarczy, nie był słaby, ani tym bardziej bezbronny.
Jednakże tego dnia... czuł się sparaliżowany strachem. Po jego skórze sunęły palce Magnusa, powoli namawiając go na rozluźnienie się. Nie czuł pewności siebie, tylko niespokojnie poddawał się czarownikowi.
Ufał mu. Bał się tylko tego, że go rozczaruje.
-Alexandrze, spójrz na mnie - poprosił ciepły głos przy jego uchu.
Spojrzał na Magnusa, widział jego uśmiech i szczery zachwyt... Mężczyzna nie szydził z niego, nie naśmiewał się, nie czuł się rozczarowany. Wręcz przeciwnie.
Jego wargi przyssały się do bladej szyi, całując zachłannie kolejne milimetry skóry i zdobiąc ją malinkami.
Nie ważne co się dzieje, wyszeptał cicho Nefilim w duchu. Ważne, że znów jesteśmy razem.
-Alexandrze, Alexandrze...
Mruczał na swój koci sposób ciemnowłosy mężczyzna i dotykał jego skóry smukłymi palcami..
Alec nie był do końca pewny, co się dzieje i co sprawia mu zadowolenie, wiedział za to, że Magnus wciąż powtarza jego imię. W sposób pełen miłości, zadowolenia, oddania, podniecenia, zachwytu... Tak jakby zdradzał największy sekret i równocześnie składał najcenniejszą przysięgę...
Tak, jak wymawiał tylko jego imię, bo tylko on potrafił roztopić maskę samotnego czarownika i odsłonić jego czułe, pełne bolesnych wspomnień, i zdolne do szczerej, wielkiej miłości oblicze.
Bo wszystko co się działo, działo się dlatego, że przypadkiem się spotkali.
Oni. Czarownik i niebieskooki Nocny łowca.
Magnus i Alexander.
