Uwagi: Ameryka z Kanadą, bo mogę. Forma 5+1 czyli pięć scenek z wybranym motywem przewodnim i ostatnia, która nie pasuje do całości. Pomysł zaczerpnięty z innego opowiadania (bo to ja, oryginalność zaginęła w buszu) autorstwa Ardw 3
Duma
Jeden.
Ameryka był z siebie bardzo dumny, gdy wymachiwał kartką pokrytą dziecinnymi rysunkami przed nosem Anglii. Śmiał się i gadał naprzemian, krążąc wokół starszego kraju tak długo, dopóki jego dzieło nie zawisło na zaszczytnym miejscu. Wtedy zawsze biegł po Kanadę, ciągnął go do pokoju, w którym oprawiony w ramkę widniał jego obrazek i pokazywał mu palcem.
- Patrz! Podobało mu się! To ty, ja i on! Prawda, że ładne? – zalewał brata potokiem słów, nie czekając na rzeczywiste potwierdzenie.
Temat zmieniał szybko i po chwili już go nie było. Matt nigdy nie potrafił na nim nadążyć, zostawał w tyle wpatrując się w białą kartkę, na której wysoki, patyczkowaty ludzik o zaznaczonych żółtą kredką włosach i dwóch czarny, grubych prostokątach na okrągłej twarzy, trzymał za kreskowatą rączkę mniejszego ludzika. Obok nich stał jeszcze jeden, znacznie mniejszy od pozostałych, ledwie widoczny w cieniu starszego brata. Ale Kanada nigdy nie narzekał.
Był naprawdę szczęśliwy.
Dwa.
Duma nie opuszczała go gdy razem bawili się na świeżym powietrzu. Wystarczyło, że Alfred dostawał w dłoń piłkę i świat sportu pochłaniał go całkowicie. Biegał szybko, wspinał się zwinnie, wszędzie było go pełno, a robił przy tym tyle hałasu, że służba wychylała się z okien, by sprawdzić co się dzieje. Matt nie nadążał za nim, potykając się o wystający korzeń, kamyk na drodze, czy o własne nogi, gdy próbował biegać tak szybko jak brat. Był znacznie cichszy i czasami ginął po drodze, gdy Ameryka pruł przed siebie, nie zważając na żadną, wyrastającą przed nim przeszkodę. Bieg zazwyczaj kończył się na Anglii, który ze śmiechem łapał małego chłopca, by w następnej chwili przeturlać się na ziemię, trzymając go w powietrzu. Kanada odnajdywał ich po dłuższej chwili, czerwony na twarzy, łapiąc oddech i opierając się o stare drzewo, po którym zsuwał się w zmęczeniu by wreszcie wylądować na trawie.
A potem śmiał się z nimi, choć nigdy nie potrafił rzucać piłką tak daleko, wspiąć się tak wysoko i pobiec tak szybko. Nie umiał dorównać bratu, ale nigdy nie narzekał.
Przynajmniej najlepiej z nich gotował, choć Alfred zawsze chciał za dużo naleśników.
Trzy.
Nadszedł jednak dzień, w którym duma Alfreda stała się inna. A wraz z nią nadszedł wojenny mundur i zarzucony na ramię bagnet. Odgłos strzałów mieszający się z krzykami, ból i cierpienie walczących, które przeszywało ciało zimnym dreszczem. Ale duma przyniosła coś jeszcze, tamtego dnia w deszczu, gdy Alfred, nie, Stany Zjednoczone, stał nad klęczącym przed nim Anglią.
Tamtego dnia dumą Ameryki stała się jego niepodległość, a rodzina malowana niegdyś dziecinną ręką na kawałku papieru przestała istnieć. Nie było patyczkowatego ojca o grubych brwiach, który trzymał za rączkę mniejszego chłopca z kresek. Nie było też stojącego obok nich drugiego dziecka, mniejszego i ledwie zauważalnego.
Była tylko kolonia, teraz już państwo, patrzące z góry na pokonanego kolonizatora. Na krótką chwilę jasne spojrzenie uniosło się do góry i spoczęło na drugiej kolonii, zbierającej się powoli z błotnistej ziemi.
Też możesz być wolny jeśli tylko chcesz. Musisz walczyć Matt.
Pamiętał te słowa, ale nigdy tego nie zrobił. Lubił Anglię, nawet gdy ten często o nim zapominał i nie patrzył na niego tak jak dawniej. Za bardzo przypominał Alfreda, a wspomnienia za bardzo bolały. Nie było już rodziny, szczęścia i starego drzewa w ogródku wspólnej posiadłości.
Ale Kanada nigdy nie narzekał.
Po prostu pewnego dnia poprosił Anglię cicho o zgodę.
Cztery.
Kiedy nadeszły druga wielka wojna, która pociągnęła za sobą cały świat, Ameryka też był dumny. Dumny chłodem wobec Europy, pobłażliwością silnego państwa, które patrzy na zabawę słabszych z odległego kontynentu. Z uśmiechem na ustach, z nieustępliwością w oczach i odmową, na każdą rozpaczliwą prośbę jaka nadeszła ze Starego Świata.
A potem jego duma została zraniona i Ameryka przystąpił do wojny, rzucając długi cień na wszystkich, który znaleźli się w jego zasięgu.
Był silny i wszyscy przekonali się o tym bardzo szybko. Był bohaterem.
Kanada też walczył, pomagając Anglii. Od samego początku. Na wszystkich frontach. Cichy duch, niezauważany przez nikogo. Przemykający wśród nieprzyjaciela, zadający straty, których nikt się nie spodziewał. Potrafił wygrać walki, o których nikt nie pamiętał. Zdobyć miasta, w których potem pojawili się amerykańscy żołnierze.
Niemcy bali się jego wojska, ale to o Ameryce powstały setki książek.
Ale Kanada nigdy nie narzekał.
Cieszył się, gdy wojna nareszcie się skończyła.
Pięć.
Ale najważniejsze było to, że ta duma nigdy nie znikała. Zawsze pojawiał się kolejny powód, kolejna rzecz, która pozwalała Ameryce przyćmić brata, a wraz z nim wszystkie inne kraje. Dlatego Alfred był dumny ze swojej ekonomii, z rosnących słupków na wykresach, z amerykańskiego snu i rzędów jasnych domów na idealnych osiedlach. Był dumny z pnących się do góry wieżowców, które tworzyły ogromne miasta. Był dumny z wojen, które wygrał. Ze wszystkiego był dumny po trochu i choć jego prawdziwe imię brzmiało Stany Zjednoczone, wszyscy nazywali go Ameryką.
A Kanada też był częścią Ameryki, mniej ważną czy potężną, ale nadal istotną. Nawet jeśli inni o nim zapominali, nawet jeśli brat nie zwracał na niego uwagi. Wciąż był i istniał.
I nigdy nie narzekał.
Nie miał na co. Był szczęśliwym, spokojnym krajem.
Pięć + jeden.
Kanada też miał swoją dumę, która płonęła jasnym ogniem, czerwienią i złotem, rozjaśniając ponurą, chłodną noc. Pochłaniała dumę Alfreda, pożerała ją wygłodniałymi jęzorami, obracała w czerń, proch i pył. Szalała jak nigdy dotąd, spuszczona ze smyczy łagodności i opanowania, odbijała się na spokojnej twarzy zacięciem. Była obecna w jasnych oczach płomieniem, który przypominał ten obracający w zgliszcza Biały Dom.
I Ameryka upadł na kolana.
A Kanada stał i patrzył; wyprostowany, sztywny na czele niewielkiej armii, która zdobyła Waszyngton – serce Ameryki. Niektórzy rzucali żarty, inni wołali zwycięsko, byli i tacy co milczeli i chyba to milczenie było najgorsze.
Bo to Ameryka wystrzelił pierwszy.
Ale Kanada nigdy nie narzekał.
