Ambicje Xanxusa

Xanxusa znam praktycznie od urodzenia, choć czasy, gdy był w Vongoli były jak długi rejs po oceanie bez możliwości kontaktu. Zresztą on nie chciał mieć do czynienia z ludźmi ze swojej przeszłości, jakby wstydził się pierwszych lat życia.

Mieszkał z matką w domu naprzeciwko. W przeciwieństwie do mnie nie miał rodzeństwa, jego ojca nikt nie znał. On sam powtarzał to, co powiedziała mu rodzicielka, że jest synem Dziewiątego Vongoli. Póki nie skończył dziewięciu lat, dzieciaki się z niego wyśmiewały, ale z wiekiem Xanxus stawał się coraz silniejszy i ambitniejszy, ale nie okrutny. Bezwzględny owszem, ale nigdy nie bawiło go bezmyślne okrucieństwo. Później niewielu było takich, którzy by mu się przeciwstawiali.

O Vongoli mieliśmy pewnie przekłamane marzenia, była dla nas czymś niezwykłym, uśmiechem losu, który mógłby zabrać nas z tej biedy. Nie brakowało nam nigdy chleba, ale jak wielu pragnęliśmy czegoś więcej. Moje relacje z Xanxusem były chyba dobre, ale nie ścisłe. On zawsze chadzał własnymi drogami, czuł się lepszy od wszystkich wokół, lecz nigdy nie dał mi odczuć, że jestem kimś niepotrzebnym. Jako jedyny rozumiał moje marzenie bycia zabójcą. Szermierz czy nożownik – to nie miało znaczenia. Chciałam po prostu posmakować władzy nad innymi. Tylko on nie powtarzał, żebym przestała być śmieszna, że i tak tu zostanę i będę rodzić dzieci jakiemuś fagasowi jak moja matka.

Odszedł bez pożegnania. Pewnego dnia w okolicy pojawił się Dziewiąty i zabrał go, oznajmiając, że to jego syn. Xanxus nigdy mi nie obiecywał, że mnie stąd zabierze, ale liczyłam choćby na jeden głupi list z pytaniem o zdrowie. Nigdy nie napisał. Stał się tylko cierniem w mym sercu.

Słyszałam o nim wiele rzeczy, niektóre pewnie nieprawdziwe. Wszystko to jednak plotki. Jego życie stało się lepsze, ale on wciąż chciał więcej. Z roku na rok jego ambicje rosły i pożerały to, co z niego zostało.

Od naszego ostatniego spotkania minęło dwadzieścia pięć lat. Szmat czasu, wiele się zmieniło. Ja też się zmieniłam – po moich marzeniach pozostał niesmak. Moje dzieci rosły i szły w świat. Pierwszy raz zaszłam w ciążę w wieku piętnastu lat, rok później byłam już żoną chłopaka, z którym wpadłam. Nie był najlepszym partnerem, pił, nie pracował, bił mnie i dzieciaki, które płodził jedno po drugim. Nigdy się nie skarżyłam, nie prosiłam o pomoc. Ktoś w tej patologii musiał mieć siłę, by wytrzymać. Nie było łatwo, ale się udało. Dziesięć lat temu zapił się na śmierć, pozostawiając mnie z piątką dzieci. Wszystko stało się trochę łatwiejsze. Przetrwałam, ale byłam wrakiem.

Wieszałam pranie, gdy mój najmłodszy, jedenastoletni syn Paolo przybiegł z wystraszoną miną. Mimo że nie brakowało mu odwagi, wtulił się we mnie mocno.

– Przy furtce stoi straszny człowiek – powiedział.

– Poczekaj tu na mnie.

Przeszłam przez dom, z kuchni zabierając nóż. Od czasu do czasu pojawiali się ludzie innych mafii, żeby zaczepić Vongolę. Przy tym obrywało się szarym mieszkańcom.

Rzeczywiście przy furtce stała obca postać. Czarnowłosy, postawny mężczyzna w rozpiętej u góry koszuli i czarnych spodniach. Moją uwagę przyciągnęły jego czerwone oczy – rozpoznałam je od razu. Nikt inny nie miał takiego spojrzenia.

– Xanxus – wyszeptałam.

– Sara.

Wpuściłam go do środka, cała złość wyparowała ze mnie, gdy mu się przyjrzałam. Był wrakiem człowieka, na pewno nie chłopcem, którego znałam. Rozmawialiśmy długo i szczerze. Śmiał się z własnych porażek, przeklinał cele. Jego ambicje go zgubiły, Vongola będąca całym światem odepchnęła. Mówił, że nowy szef prosił go, żeby został, ale nie chciał. Po tych wszystkich latach Vongola przestała mieć dla niego znaczenie. Zniszczyła go i wrócił do domu, do świata, z którego się wyrwał. Ambicje zabiły Xanxusa, pozostawiając wrak człowieka, który nic już nie cenił i niczego nie kochał. Wrócił, bo nie miał, dokąd iść...