Hej, hej:). Kilka słów. Jestem zadowolona z tego rozdziału. W T:TSCC zbliża się Wielki Finał, więc u mnie też musi. Dziękuję za reviewy i zapraszam do czytania!:*
STRATA
Wpatrywałam się w Johna; zaciskał palce na metalowych kratach. Na jego twarzy malował się strach; to był strach o mnie. Nie bał się o siebie, a przecież powinien! Był zbyt ważny dla Przyszłości, dla nas wszystkich, żeby bać się o kogoś innego.
To, co miało stać się moją siłą, zadecydowało teraz o mojej klęsce.
Usłyszałam kroki; John zmarszczył brwi. Odwróciłam z trudem głowę.
Do pomieszczenia wszedł Damien z pistoletem w dłoni i wycelował w uwięzionego chłopaka.
Pojedyncza zła spłynęła po moim policzku. Zawiodłam.
48 GODZIN WCZEŚNIEJ
Robiło się coraz cieplej. Stałam w dżinsowej kurtce i przyglądałam się zgromadzonym w parku ludziom. Widziałam Sarę rozmawiającą z jakąś kobietą. John zatrzymał się obok mnie.
- Nigdy nie byłam na pogrzebie – powiedziałam cicho.
Skinął mi głową.
- Rozejrzę się – rzucił, odchodząc powoli.
Jego miejsce obok mnie zajęła Cameron. Czułam na sobie jej wzrok.
- Nie zachowujesz się normalnie, kiedy jesteś blisko Johna – powiedziała beznamiętnie.
- Ja nigdy nie zachowuję się normalnie – mruknęłam.
- Twoje serce bije szybciej, pocisz się, zmienia się barwa twojego głosu. Kochasz go?
Prychnęłam, krzyżując ramiona na piersiach.
- Trudno go nie kochać, prawda? – zapytałam, widząc, jak rozmawia z jakąś dziewczyną.
- Nie wiem.
- Kiedy Theo czegoś nie wiedział, pytał: „a ty?".
- Zapytałam, czy go kochasz. Wcześniej.
Wzruszyłam ramionami. Nie miałam ochoty na rozmowę z nią. Odeszłam kawałek. Przez chwilę spacerowałam między rozstawionymi zdjęciami. Wreszcie zatrzymałam się przy jednym. Przedstawiało rudowłosego mężczyznę pod trzydziestkę. Miał sympatyczny uśmiech. Miał.
- Znałaś Jeffa? – Usłyszałam nagle; obejrzałam się. Rudy chłopak stanął obok mnie.
- Nie – przyznałam.
- Tak myślałem. Nie jesteś stąd, prawda? – Kiwnęłam głową. – Nazywam się Colin Michells.
- Erica Williams. – Wymieniliśmy uścisk dłoni. – To twój brat?
- Tak, był bardzo dobrym człowiekiem. Na pewno też byś tak powiedziała, gdybyś go poznała.
Kiwnęłam głową, uśmiechając się łagodnie.
- Czym się zajmował?
- Był programistą. Najlepszym, jakiego znałem.
- Pracował w fabryce?
- „Wymarzona fucha", tak mówił o tej robocie, „zabiłbym dla tej posady"... - Głos Colina zadrżał.
- Przykro mi – zapewniłam go. Pokiwał głową, wycierając oczy wierzchem dłoni.
- Masz ochotę na kawę?
- Chętnie. – Uśmiechnęłam się łagodnie.
Zaprowadził mnie do małej kafeterii niedaleko. Zaczął opowiadać o Jeffie; czułam, że ma taką potrzebę. Wygadać się, wypłakać. A ja byłam do tego odpowiednia: ktoś spoza miasta, ktoś nie znający nieboszczyka i nie mający pojęcia o jego wadach i „mrocznej" stronie, którą ma przecież każdy. Myślałam o fabryce i o tym, co było na tyle ważne do ukrycia, że wysadzono cały budynek i zabito pracowników. Słuchając Colina, wracałam także myślami do Gabriela. Jego chip nosiłam na szyi. Żeby pamiętać o tych, którzy poświęcili wszystko dla przyszłości.
***
- Byłaś niesamowita. – Marie skończyła zakładać opatrunek na moim drugim kolanie.
- Mam dużą znośność bólu. – Uśmiechnęłam się, zakładając spodnie.
- Ale chodziło mi o to, jak zachowałaś się podczas ataku. – Posłała mi promienny uśmiech. – Niczego się nie boisz, prawda?
- To kwestia dyskusyjna. – Przeczesałam włosy palcami. Lubiłam, kiedy ktoś mnie chwalił.
Marie wstała i spojrzała w stronę stojącego przy wejściu do jaskini Adamsa.
- Przepraszam za Jamesa – powiedziała smutno. – Nie jest zły. Po prostu... czasem go ponosi.
Kiwnęłam głową. Kobieta poszła w jego stronę. Patrzyłam, jak go obejmuje i przytula się do jego pleców. Theo usiadł ciężko obok mnie. Jego wzrok powędrował za moim spojrzeniem. Milczeliśmy.
Adams objął kobietę i zaczęli się całować. Uśmiechał się, trzymając ją w ramionach. Spadną razem.
Nagle poczułam na ramieniu dłoń mojego terminatora. Cyborg przytulił mnie bez słowa.
- Nie trzeba, naprawdę – mruknęłam.
- Za dziesięć minut ruszamy dalej. – Orlando zmierzył wzrokiem naszą szóstkę.
- Za piętnaście – rzucił Adams; on i Marie minęli nas idąc w głąb jaskini. Bradley zmarszczył brwi.
Wywróciłam oczami.
- Nieco dalej w lewej odnodze korytarza jest źródło – Orlando podał mi kilka manierek – zajmij się tym, kotek. Ja spróbuję jeszcze raz skontaktować się z bazą.
- Tak jest, sir. – Podniosłam się z uśmiechem.
Theo poszedł za mną. Jak zwykle. Rozglądałam się za Adamsem i Marie, ale nigdzie ich nie widziałam. Wreszcie znalazłam zbiornik wody. Zaczęłam napełniać manierki, pochyliwszy się nad strumieniem. Nagle usłyszałam coś jakby szept. Podniosłam oczy.
Byli po drugiej stronie ogromnej pieczary. Kompletnie ubrani. Opierał ją o płaską ścianę i gdyby nie wyraz jej twarzy, pomyślałabym, że tylko się przytulają. Miała zamknięte oczy i szeroko rozchylone usta. Widziałam, jak mężczyzna się porusza. Marie objęła mocniej jego kark; jej noga oplotła jego. Coś powiedziała. Jej palce chwyciły mocno kaptur jego żołnierskiej bluzy. Odwróciłam wzrok. Theo jednak nadal wpatrywał się w tą intymną scenę.
- Nie patrz – szepnęłam zażenowana, ciągnąc go w dół za rękę, żeby przykucnął.
- Dlaczego? – Podałam mu pełne manierki.
- Bo się nie patrzy.
- Patrzyłaś przecież. Dlaczego, skoro się nie patrzy?
- Nie wiedziałam, że... tak można. W ubraniach i na stojąco.
- To fizycznie możliwe. Na stojąco. Ale ludzie zupełnie ubrani nie mogą kopulować.
- Theo – mruknęłam, rumieniąc się – zamknij się, okej?
- Okej – odparł głucho.
Przemyłam twarz zimną wodą i cicho wycofałam się z powrotem na korytarz.
Słońce schodziło coraz niżej, kiedy ruszyliśmy wąwozem w stronę cysterny.
Nic nie mogłam poradzić na to, że cały czas gapiłam się na złączone ręce Marie i Jamesa. Kochali się.
Za moimi plecami Alice i Nicky rozmawiały cicho. Odkąd Adams nazwał Theo „blaszakiem", straciły nim zupełnie zainteresowanie i ciągle trzymały się w stałej odległości od naszej nierozłącznej dwójki.
Orlando wyznaczył pozycje. Wreszcie znaleźliśmy cysternę. Sprawdziłam broń, a potem ruszyłam za Marie w stronę auta. Theo i James ubezpieczali nas. Orli, Nicky i Alice miały sprawdzić pojazd z drugiej strony. Piasek chrzęścił pod moimi butami, kiedy szłam do dużego samochodu. Ostrożnie przekradłyśmy się wzdłuż niego i Marie gestem ręki kazała mi się zatrzymać. Uniosłam broń. Kobieta podeszła pod drzwi kierowcy i sprawdziła klamkę; ta nie ustąpiła. Zajęłam nową pozycję nieco bliżej. Marie zamieniła karabin na pistolet i weszła na schodek do szoferki. Zajrzała do środka przez szybę.
- Jest cyborg – powiedziała. – Wyłączony.
Odwróciłam się i uniosłam podniesiony kciuk w stronę naszych snajperów.
- Zaraz... – Usłyszałam; Marie przysunęła dłonie do szyby, przysuwając się bliżej. – Coś...
I wtedy usłyszałam zgrzyt rozrywanego metalu. Broń wypadła mi na ziemię.
Z pleców Marie wystawała sztywna ręka, z której obficie kapała krew.
Za sobą usłyszałam nieludzki krzyk. Tymczasem ramię się cofnęło. Kobieta upadła ciężko na ziemię. Drzwi cysterny zostały otwarte z taką siłą, że odpadły od auta. Ze środka wyskoczyła terminatorka. Z jej potylicy wisiał długi kabel. Ruszyła w moją stronę.
- Padnij, Erica! – Usłyszałam głos Orlando.
Zanim rzuciłam się na ziemię, posypały się strzały. Kule świszczały tuż nad moją głową. Osłoniłam ją ramionami.
- Adams, przestań! Możesz trafić Ericę!
Wtuliłam twarz w miękki piasek najmocniej, jak tylko się dało. Wreszcie strzały ustały. Podniosłam lekko oczy znad poziomu piasku, akurat żeby zobaczyć Ostrze w akcji. Terminatorka została przecięta po skosie. Zwaliła się na ziemię, nadal ruszając kończynami.
- Marie, MARIE!!! – Adams dopadł ukochanej. – O, Boże, o, Boże!...
Wiedziałam, że kobieta nie żyje. Cyborg przebił ją na wylot.
Theo dźwignął mnie z ziemi i pomógł stanąć na nogach. Sprawdzał, czy nie jestem ranna. Mógł zapytać, ale nie sądziłam, czy uda mi się wyrzucić z sobie chociaż krótkie „nie". Łzy leciały mi same.
Podpułkownik James Adams siedział w przesiąkniętym krwią piasku, tuląc do siebie nieruchome ciało ukochanej kobiety. Czułam jego ból. Tak mi się przynajmniej wydawało.
- Będzie chciał spaść – szepnęłam do Theo. – Żeby do niej dołączyć.
Jakby w odpowiedzi Adams zaczął szukać dłonią swojej broni. Nikt się nie ruszył.
- Marie... – załkał cicho. – Marie...
***
