To rozdarte huraganem, ponure, puste miejsce


Ponownie stojąc pośród niskich traw, spoglądając w oczy chłodnej, szarej krze, kołyszącej się na łamach głębokiego jeziora, myślisz o tym, co przeminęło, pamiętając tak dobrze, jakby stało się to zaledwie dnia poprzedniego, że właśnie w tym miejscu, pomiędzy furią a irracjonalnością, zabiłeś po raz pierwszy.

Jeszcze żył, kiedy odsunąłeś ostrze od jego gładkiej szyi bez zmarszczek ani zasklepionych blizn (jedyne blizny, jakie nosił, istniały w jego sercu), wymalowawszy promienny uśmiech na jego delikatnym gardle i spojrzałeś w jego rozszerzone, ciemnoniebieskie oczy wypełnione strachem.

Nie pamiętasz jego imienia - Kevin czy Carl, jest ci wszystko jedno - wówczas liczyło się jedynie to, że zdradził, i choć jedyne, fundamentalne przewinienie leżało w ramionach Remusa Lupina, który popełnił omyłkę, przeprowadzając rekrutację nowych członków dla waszego zgromadzenia osób z naiwną wiarą, nazywającego się dumnie Zakonem Feniksa, wiedziałeś, iż nie potrafiłbyś dokonać egzekucji swego wiernego druha, dawnego przyjaciela twojego grzesznego ojca ze skazą zamiast serca, nawet jeśli pięć siódmych populacji czarodziejskiej zawyłoby jak stado groźnych bestii z oburzenia i paląc pochodnie, skandowało „zgładzić wilkołaka" przed starym, walącym się domem Tonksów, w którym tymczasowo zatrzymał się winowajca.

Słyszałeś wiatr ślizgający się pomiędzy twymi włosami, gdy drżącą ręką ocierałeś ostrze z resztek krwi o rękaw własnej szaty, jednak szkarłatne krople trzymały się sztyletu jak pot twego czoła. Nie żałowałeś swojego czynu, nawet jeśli twoje palce drżały, a wiatr kotłował się w ustach jak smoła, utrudniając oddychanie.

Jej obcasy zaryły miękką ziemię - nie potrafisz pojąć jakim cudem to usłyszałeś, ale jesteś pewien, że usłyszałeś to - odwróciłeś wzrok od strumienia lepkiej krwi, która zbrukała twoje dłonie i spojrzałeś przez ramię w jej czarne jak Śmierć oczy, tak niepodobne do oczu jej kuzyna. Kto wie, czy nawet nie poczułeś zrozumienia, dostrzegając w nich obłęd, z którym nawet się nie kryła - to, co miało miejsce po twym akcie przemocy, pamiętasz, jakby mgła osiadła na twych wspomnieniach jak wina - zaciągnęła się papierosem, który zasyczał we wieczornej ciszy jak instrumentalny koncert cykad i przestąpiła dzielącą was odległość, nie starając się nawet odszukać różdżki w połach swej ciemnej, obsydianowej szaty. Wyciągnęła szyję, spoglądając ponad twoją skuloną na ziemi postacią w wygasłe oczy twej ofiary i strzepnęła popiół z papierosa na stygnące ciało.

- Kto mógłby zrozumieć, czemu mają służyć następne wybory na ministra? - rzekła Lestrange z domu Black à propos czegoś innego, zaciągnęła się dymem po raz ostatni i rzuciła niedopałek na spoczywające obok ciebie truchło.

Jej uśmiech był mroźny, rozniecił w twej duszy kolejną lodowcową epokę, a następnie oddalił się razem z nią brzegiem jeziora i został strawiony przez głębokie cienie Zakazanego Lasu.

Miało to miejsce pół roku temu - wciąż nie potrafisz odgadnąć sposobu, w jaki owa dama w czerni dostała się na tereny Hogwartu, mimo zabezpieczeń nałożonych przez dyrektora.

Dumbledore się starzeje - szepczą po kątach przejęte głosy, nie rozumiejąc, jaki chaos wywołują tym samym w twoim sercu buchającym trującymi wyziewami nienawiści.

Wycofujesz się z kręgu wspomnień i powolnym krokiem wracasz do zamku, szczelniej opatulając się peleryną (nawet nie zbliża się jeszcze jesień - mimo to dni są coraz chłodniejsze, a niebo przyobleka szara warstwa kłębiących się chmur - wolisz nie zastanawiać się nad tym, iż mogłoby to być coś więcej, poza pogodową anomalią), szary dzień, tak podobny do reszty szarych dni ostatnich miesięcy, spogląda ci w twarz i szepcze wiatrem wprost do twego ucha, że załatwianie po cichu, za plecami Zakonu, spraw wewnętrznych niczego nie uprości, a ty uśmiechasz się chłodno i karzesz mu zamilknąć i nie wypowiadać się w kwestiach współistnienia człowieka z człowiekiem.

Czeka na ciebie u wrót wejściowych jak strażnik u bram niezdobytej twierdzy (Hogwart ma w sobie coś z nieosiągalności, trwa na przestrzeniach dziejów niczym monumentalny pomnik wolności), a kiedy przechodzisz obok, z obojętnością woskowego manekina pozdrawiając go skinięciem głowy, dorównuje ci kroku.

- Dumbledore, jakże wspaniałomyślnie, zaczął wyznawać liberalizm i sądzi, że odwołując wszelkie pakty z istotami magicznymi pokroju wilkołaków czy centaurów, zyska w podzięce za wolność, równość i braterstwo ich dozgonną wdzięczność i w chwili niespodziewanego szturmu na mury zamkowe, zwrócą się, owe istoty cienia, przeciwko Czarnemu Panu z okrzykiem bojowym na ustach - wyrzuca swoją niewiarę w przyszłość na twoje skronie, na co odpowiadasz mu prychnięciem, które z pewnością brzmi w jego uszach jak próżniactwo.

Kurz na ścianach i w twoich zielonych oczach mówi wiele o nowo zaistniałym liberalizmie władz najwyższych.

- Musisz czuć się tu, doprawdy, samotnie, skoro przelewasz własne troski w moje uszy - oceniasz zaczepnie, wiedząc, że burzysz mosty, których postawienie kosztowało go zepchnięcie na dalsze tory swej zakorzenionej głęboko dumy, odczuwając tym samym satysfakcję, która aż mierzwi zmysły.

Rzuca ci szybkie spojrzenie pełne niekrytej niechęci, którego sądzi, że nie dostrzegasz (ponieważ umysł, który przyćmiewa niekompetencja, nie może postrzegać wiele), przyspiesza kroku, jakby sądził, iż wykaże tym pełnię władz fizycznych (to jedynie kwestia biologii, że samiec samca pragnie zdominować) i udaje, że twój głos odbił się od ścian, nie trafiając do jego zmysłu słuchu.

Jego oczy przywodzą ci na myśl dwie czarne dziury wirujące gdzieś w centrum Wszechświata, jego oczy to granice czasoprzestrzeni, z których padająca wiązka światła nie ma prawa się wydostać - wrota do piekieł połykające istnienie i trawiące je w beznamiętności, prześwietlając duszę i dokonując krótkiego bilansu wartości.

Wzruszasz ramionami, gdy jego ciało wpływa na wyższe kondygnacje niczym duch, nie starając się go przegonić, nie starając się zrównać z nim kroku, przez co wspinając się za nim po schodach, jesteś zmuszony obserwować pochód własnych stóp, aby nie nadepnąć na ciągnącą się za nim jak widmo, lejącą się w górę stopni (wbrew wszelkim prawom fizyki), ciemną szatę, wzbijającą z nich tumany kurzu i pyłu (ciekaw jesteś, czy skrzaty domowe ogłosiły strajk ogólny po ostatnich poczynaniach dyrektora związanych z tak wysokim położeniem magicznych stworzeń w owej wojnie czarodziejów - nie zaskoczyłbyś się).

- Wiesz, to niesprawiedliwe - odzywasz się jedynie dlatego, żeby nie myśleć o kuriozalnych poczynaniach starego lidera tej wojny. - Wszędzie jest magia, a musiałem przyjechać aż do Szkocji, żeby ją odnaleźć.

Migotliwe, ciepłe światło świec tańczy na jego twarzy, wyciągając z niej cienie jak z obrazu, kiedy obraca szyję, by zerknąć na ciebie przez ramię.

- Co masz na myśli? - pyta chyba tylko po to, by podtrzymać konwersację, ponieważ pusta obojętność w jego oczach twierdzi, iż niewiele ciekawości wzbudza w nim twoja wypowiedź.

- Widziałeś kiedyś grę światła przy nadmorskim zachodzie słońca? Bo ja widziałem. Widziałem niekończącą się magię polarnych zórz, chociaż znalazłem się w sieci wysokich szerokości geograficznych całkowicie przypadkowo, myląc docelowe miejsce aportacji. Przez ponad godzinę podziwiałem taniec barw na błyszczącym zachwytem, ciemniejącym, nocnym tle, tracąc zupełnie poczucie zmienności czasu, a kiedy wróciłem, odkryłem, że moja droga przyjaciółka Hermiona, ze łzami na policzkach i łzami w sercu, zdążyła już rozgłosić moje niefortunne, przypuszczane rozczłonkowanie podczas nieudolnej teleportacji - mówisz, po czym żałujesz, że powiedziałeś, ponieważ w czasach wojny najlepiej kontemplować piękno w samotności, szczególnie gdy jest się jednym z liderów, inaczej zasłużyć można jedynie na krzywe spojrzenia, krytyczne wydęcia warg i myśli, których nie słyszysz, lecz gdybyś słyszał, zapewne zwymiotowałbyś na pogardliwe brzmienie nieskąpych epitetów obarczających twoją (nieodpowiedzialność) wolną wolę i (tępe naiwniactwo) dalekosiężne marzenia.

Do końca spaceru korytarzami ku siedzibie władzy najwyższej zapobiegawczo nie mówisz już nic.


-VVV-


Być może dyrektor miał rację, twierdząc, że jego ścienny zegar, patrząc obiektywnie, działał nienagannie, lecz cokolwiek, wobec powyższego, odmierzał, z pewnością nie był to czas.

Częstuje cię kawą (cóż za anomalia - podświadomie zaczynasz podejrzewać, że kryje się w tym jakiś dalekosiężny spisek i nie przełykasz ani kropli czarnej cieczy, w której światło świec odbija się jak gwiazdy) i splata palce, jakby były pnączami winorośli, przypatrując ci się bez słowa, w oczekiwaniu na trzęsienie ziemi, tornado, bądź też inny kataklizm (z pewnością musi przeżywać szok, gdy zamiast uniesienia głosu, unosisz brew, bezsłownie pytając o powód jego wezwania).

- Jesteś z pewnością sfrustrowany, że odsunąłem cię od zadań w terenie, Harry. - Uśmiech jest ciepły i pytający, rodzący więcej niepokojów w twoim umyśle, niż rozpadające się struktury ministerstwa.

- Jedynie zaskoczony - odpowiadasz zgodnie z prawdą, nie siląc się na szczegółowe wdrażanie swoich odczuć (oczywiście dla dyrektora taka oszczędność w słowach jest stanowczo niewystarczająca).

- Zaskoczony? - powtarza z nutą przezorności w głosie.

- Zdziwiony z powodu własnych, wstępnych założeń, stosunkowo różniących się od otrzymanych, końcowych poleceń.

Wzdycha i kręci głową w manifestacji swego zgorzknienia zawodowego, po czym sięga po szkatułkę przetrzymywaną w centralnym punkcje pedantycznie uporządkowanego biurka.

- Dropsa cytrynowego, mój chłopcze?

- Podziękuję.

Zerka na ciebie tak, jakby odmowa jego kwaskowemu przysmakowi była co najmniej barbarzyństwem na skalę międzynarodową, po czym wyjmuje dwie, żółtawe kapsułki na raz, obracając nimi między palcami jak żetonami w największych kasynach Las Vegas.

- A ja sobie nie odmówię, pozwolisz, Harry?

- Proszę się nie krępować.

Zastanawiasz się chwilę, czy ta konwersacja dokądś was zaprowadzi, obserwując obojętnie jasne rysy biegnące poprzez ciemny, drewniany blat jego biurka, myśląc, iż nawet twe spotkanie z byłym Mistrzem Eliksirów nie było tak kuriozalnie drętwe, pachnące niewygodą i niedopasowaniem.

Jego westchnienie czujesz głęboko w kościach, i choć starasz się tego nie okazać, drobinki szronu biegną w górę twego krwionośnego układu, niebezpiecznie zmierzając w kierunku pompującego gorącą krew serca. Jego słowa rozpalają twe żyły, jakby wtłoczono w nie adrenalinę, osiadają pod skórą i ryją miliardami kolczastych łodyg o twoje mięśnie drżące jak u zwierzyny złapanej w pułapkę.

- Chciałbym, żebyś na jakiś czas zatrzymał się w Kwaterze Głównej. W ramach zapewnienia ci bezpieczeństwa, naturalnie, do wnętrza starej posiadłości Blacków nie dostanie się nikt niepowołany. - Wreszcie dociera do kwestii, dla której zostałeś wezwany, a ty starasz się nie wykrzywić cynicznie warg, doskonale rozumiejąc podstawy, na jakich oparł swoją decyzję (chociaż wciąż nie potrafisz pojąć, w jakim kierunku biegną jego myśli - czyżby uważał, iż jesteś zdeprawowanym, niebezpiecznym osobnikiem i z tego powodu należy odizolować cię od społeczeństwa - które, jak wiadomo, milcząco i zgodnie aprobuje wszelakie poczynania jego starczych, pomarszczonych jak skórka brzoskwini palców, wobec czego nie stanowi przeszkody dla jego błyskotliwych planów). Reasumując jego decyzję, stary dyrektor z pewnością przechodzi kryzys wiekowy, skoro spekuluje, iż porzucając cię na Grimmauld Place, ograniczy twoją pomysłowość - wyjdziesz z kamienicy, kiedy tylko najdzie cię ochota, jeśli nie wejściowymi drzwiami, to przez balkonowe okno. Nikt nie odciągnie zwierzęcia od jego łowów - są one zapisane w jego kodzie genetycznym, domagają się spełnienia, wyją z tęsknej furii niczym wilk w stronę księżyca - jesteś w stanie usłyszeć ich zew; pomiędzy tobą a nimi istnieje magnetyczne przyciąganie niemożliwe do zignorowania.

Na tę chwilę, nie wybiegając myślami za daleko, przekonany, że wówczas srarszawy czarodziej byłby zdolny je przechwycić, przytakujesz skinieniem głowy, podejrzewając, iż wzbraniając się przed jego decyzją, niczego sobie nie ułatwisz.

- Tak, z pewnością, to najbezpieczniejsze miejsce na obecne czasy - oceniasz bez przekonania, a on uśmiecha się szczerze i promiennie, patrząc na ciebie, jak próbował spojrzeć bazyliszek, zanim feniks (jak na ironię) jego własny wydrapał bestii oczy. Unosisz brwi, sugerując mu tym samym, iż nie sprawi to bynajmniej, że padniesz za moment martwy u jego stóp. Szanujesz ogromną mądrość i wiedzę Dumbledore'a, jednakże czasem zdaje się on być tak irracjonalny, że zastanawiasz się, jakim cudem posadzili go niegdyś na najwyższym szczeblu Wizengamotu.

- Oczywiście nie zostaniesz tam sam z czterema ścianami, jakżebym mógł być taki okrutny - dopowiada, rozgryzając kolejną dawkę dropsów, które zgrzytają pod jego zębami jak łamane kości; powstrzymujesz się od zarycia paznokciami w jego biurko (oczyma wyobraźni widzisz w strukturze blatu równy rząd półksiężycowych zarysowań), którego nogi, na twoje oko, już dawno przestały promienieć stabilnością i przygryzasz wnętrze prawego policzka (zaciskasz zęby odrobinę za mocno - czujesz teraz metaliczny posmak krwi na języku, ale nie jest to coś, czego już byś nie doświadczył).

Krew w ustach przynosi pewne ukojenie, pozwalasz jej spłynąć do gardła jak szkarłatowi wytrawnego wina.

Oczywiście - nigdy mu tego nie powiesz. - Któż śmiałby zaprzeczyć, że wielki Albus Persiwal Wulfryk Brian Dumbledore jest na wskroś wyrozumiały, wręcz promieniejąc wspaniałomyślnością (jesteś bardzo litościwy, mój Panie - mamroczą Śmierciożercy, czołgając się u stóp Wielkiego, Mrocznego Lorda). - Odnosisz wrażenie, iż on i tak wie, o czym myślisz, nawet jeśli zastawiasz się barierami stworzonymi z wyobrażeń, sam nie znając dokładnej mocy i rangi ich niematerialnej struktury; cmoka z niesmakiem i bębni palcami o porysowany blat biurka.

- Nie spróbowałeś kawy.

- Nie wyraziłem też chęci jej otrzymania, ale pan miał na ten temat co innego do powiedzenia - prostujesz, jakby było to bardziej oczywiste od potrzeby nazewnictwa zaklęć.

Milczy przez chwilę, zdając się zastanawiać nad twymi słowami, a ty powstrzymujesz się od przewrócenia oczami, udając, że oddech nie chwieje się w twoim gardle balansujący na granicy frustracji i zniecierpliwienia.

- Jak mówiłem, nie zostaniesz tam na własną rękę - kontynuuje swoją wizję przyszłości, uznając ją najpewniej za sprawę pierwszorzędną, a ty uśmiechasz się sztucznie, udając, iż wielce ciekawi cię, któż to taki został skazany na to więzienie wraz z tobą. - Wyznaczyłem ci opiekuna, który dopilnuje twojego bezpieczeństwa.

Uśmiech staje się chłodny, przeglądasz się w jego źrenicach, nie potrafiąc pojąć, czy w owej starzejącej się głowie jest zakorzeniony sentymentalizm czy potrzeba inwigilacji. Błękit jego oczu mętnieje z każdym dniem (przez myśl przemyka ci, że czerpie on swój koloryt z odległego nieba, a skoro w powietrzu wirują popioły, odzwierciedlają się one także w jego oczach), a jego dłonie wydają się jeszcze starsze i bardziej pomarszczone, niż zaledwie kilka dni temu (niknie z każdą minutą, jakby mrok opadający na ziemię jak kurz, przyduszał jego szyję i kradł oddech).

- Któż to taki, jeśli mogę spytać? - odzywasz się, kiedy nie wykazuje większego zapału do ujawnienia przed tobą tej kwestii, a ty wiesz, jeszcze zanim usłyszysz nazwisko, że przychodzi ten czas, w którym nadchodząca apokalipsa wydawałaby się świetlaną przyszłością.

Odwraca zmęczone, popielate oczy, zdając się rozumieć, jaki cios zada twojemu młodemu sercu, a ty, choć trudno w to uwierzyć, przez krótką chwilę czujesz się, jakby wszystkie lata, które ma ów człowiek siedzący naprzeciw ciebie na swoim nieubogim koncie, spadły na twoje ciało jak śnieżna lawina, na łeb i na szyję, łamiąc kark i wykręcając nadgarstki.

- Moim zamysłem było, aby towarzyszył ci w kolejnych dniach profesor Snape, jako że okoliczności nie pozwalają mu na dłuższe odgrywanie roli mojego szpiega w szeregach wrogów.

Milczenie jest balastem, który omal nie zwala cię z nóg (z perspektywy czasu nie potrafiłeś ocenić, co było podporą, dzięki której nie upadłeś na twardą posadzkę, łamiąc palce, gruchocząc swe młode kości), spoglądasz długo na filiżankę z porcelany stojącą na wyciągnięcie ręki, będąc na poziomie rozważań, czy jeżeli rozbijesz ją o krawędź biurka, to czyż jej co większe odłamki nie miałyby ostrych, szorstkich krawędzi, które można by zanurzyć w starczej dłoni jak w margarynie (margaryna - kolejny zamiennik - i to jakiej jakości? - jakby kostka masła nie była wystarczająca).

Prawie nabierasz się na złudną nadzieję, która podszeptuje ci, że ów stary, zgorzkniały mężczyzna za moment, z satysfakcją wymalowaną na policzkach wyśpiewa - prima aprilis - mimo iż kolejny kwiecień nadejdzie nie prędzej, niż w towarzystwie nowego roku, lecz, niestety, powaga w jego niebieskich oczach powoli odbiera ci resztki wytęsknionej otuchy.

Masz ochotę go przekląć - ale nie przeklinasz - bo za wszystko na tym świecie trzeba płacić, a twoje konto nie jest nieskazitelne, mimo nowości wypisywanych na ostatni, gorący temat twojej rzekomej niewinności w brukowanych szmatławcach (skoro chcą w tobie widzieć białe okno nieskazitelności, czystą tabulę rasę, to kimże jesteś, aby wyrywać im z rąk te mgliste marzenia?).

- Snape - powtarzasz cicho, posyłając sztuczny, pełny ugody uśmiech w stronę dyrektora. - Oczywiście.

- Tak, profesor Snape - poprawia cię starszy mężczyzna, a ty odczuwasz, jak krew zaczyna bulgotać w twoich żyłach jak wywar stojący na pełnym ogniu. Sięga po swoją filiżankę i unosi ją, spoglądając na ciebie znad jej zaokrąglonej krawędzi, ślizgając się spojrzeniem po rysach twej twarzy jak po lodzie na zamarzniętym jeziorze. - Harry, czy dobrze się czujesz? - pyta, zdając się rozszyfrowywać twoją mimikę z prostotą rozwiązywania sznurowadeł, a ty silisz się, aby szerokie wygięcie warg nie spłynęło z twojej twarzy jak akwarela z płótna przy ulewnym deszczu.

- Jak najbardziej, dziękuję za troskę. - Skinienie głowy, masz nadzieję, nie będzie przejawem cynizmu, szczególnie gdy błyskotliwość jego planów polega na zamknięciu cię z istnym diabłem w posiadłości, której ściany krzyczą głosem twego, nieco oszalałego, chrzestnego ojca, twierdząc, że stałeś się łotrem, zabójcą i człowiekiem przesiąkniętym złem jak elektrownia jądrowa promieniami gamma.

Przez chwilę mierzycie się wzrokiem, wasze spojrzenia kotłują się nad drewnianym blatem jak burza z piorunami, by niespodziewanie dla ciebie dyrektor w ostateczności pierwszy odwrócił wzrok niczym uciekinier więzienny.

- W porządku - mówi z rezygnacją.

- W porządku - powtarzasz, nie wiedząc, po co masz te krótkie sny, w których topisz go w głębokim jeziorze, gdzieś w środku ciemnego lasu, pełnego sosen kołyszących się na wietrze jak szyje widzów intrygującego spektaklu, skoro jedyne co potrafisz uczynić, gdy rozdrażnienie ściska twoje gardło, to przyznać mu prawo do decydowania o twoim losie.


-VVV-


Uniemożliwia ci wypłatę najniklejszej kwoty z własnej skrytki (bo to niebezpieczne w tych czasach), wobec tego postanawiasz się zadowolić drobnymi, które mógłbyś znaleźć przy zwłokach jakiegoś nieszczęśnika (tylko zwłok jeszcze ci brakuje), a potem wzywa do siebie swojego niedzisiejszego szpiega, twierdząc, że powinniście wyruszać bez zwłoki w owo jasno określone miejsce, a on zadba osobiście o dostarczenie wam własnych bagaży (po minie czarnookiego mężczyzny szybko wnioskujesz, że z tą właśnie chwilą został uświadomiony, iż awansował do rangi złota, które należy zamknąć niczym w sejfie bankowym - dla osobistego bezpieczeństwa, oczywiście).

Sytuacja, na pierwszy rzut oka, jest więcej, niż godna pożałowania, a gorący, pełen niezmierzonej furii sprzeciw Snape'a wydaje ci się sceną wyjętą z filmu komediowego, toteż na pytanie, które wypada z jego ust, pozwalasz sobie udzielić wyczerpującej odpowiedzi (pewnie sobie myśli, że jesteś niewychowanym, rozpuszczonym gnojkiem, ale nie zaprzątasz sobie tym głowy).

- Szpieg, który został zdemaskowany, niechybnie spadł ze swojej rangi szpiega, tym samym stał się chwilowo, jakby to rzec, niedysponowany.

Spojrzenie czarnych oczu karze ci milczeć pod groźbą bolesnej śmierci, więc ani przez moment nie wątpiąc w autentyczność tej pogróżki, odwracasz głowę, udając nagłe zaintrygowanie jednym z dziwacznych instrumentów, które Dumbledore licznie przetrzymuje w swoim gabinecie (gdybyś był dyrektorem o nieprawdopodobnej manii zbieractwa przedmiotów ponadnaturalnych, zorganizowałbyś sobie schowek sąsiadujący z pracowniczym lokum do przetrzymywania takichże skarbów - ale najwyraźniej nie każdy jest na tyle błyskotliwy, żeby wymyślić coś ciekawego w ramach utrzymania ładu we własnej kancelarii).

- Nie myślcie, że to jest jakiś rodzaj kary, ja jedynie pragnę waszego dobra. - Cierpliwość dyrektora jest bulwersująca, masz nadzieję, że kiedyś skłonność do zrównoważenia psychicznego zaprowadzi go wprost na drugą stronę życia (spokojnie, ten most bujany nie runie, jeżeli stąpać po nim będziemy cierpliwie).

Stoisz po stronie, której wódz cierpi na poważną, przewlekłą chorobę ujawniającą się w wieku podeszłym, której syndrom objawia się w przekonaniu, że wszystkiego już w życiu się doświadczyło i niejedno przeszło (z bliznami), wobec czego jest się (pod koniec życia) jednostką nieśmiertelną.

- Nie, gdzieżbyśmy śmieli tak pomyśleć. - Nie rozumiesz, dlaczego nie odpuszczasz, skoro wiesz, że z pewnością nie może to być dobre dla zdrowia i życia (żaden konsultant nie zdołał się ostrzec). - Zamknięcie przed światem, odizolowanie od społeczeństwa i skazanie na towarzystwo znienawidzonego kompana jest doprawdy wspaniałomyślne z pańskiej strony. Kiedy się zdołamy odwdzięczyć?

- Harry, mój drogi, bo jeszcze pomyślę, że to była groźba - chichocze dyrektor, trzęsąc się z rozbawienia jak osika, a w twojej głowie jak wyzwoleńcze hasło, są skandowane trzy krótkie słowa.

To była groźba.

- Zamknij się, Potter. - Nie wiesz, czy zdanie, które Snape wycedził przez zęby, tyczy się twoich myśli czy aby uprzedniej wypowiedzi, ale postanawiasz, iż głupotą byłoby niedostosowanie się do owego gniewnego polecenia i jedynie wzruszasz ramionami, obserwując chmury kłębiące się za oknem jak para buchająca z rozpędzonej lokomotywy.

- Severusie, prosiłbym cię o zachowanie zimnej krwi, chciałbym wytłumaczyć moje decyzje, nie pozostawiając niejasności, bez niepotrzebnych ekspresjonizmów rzucanych w twarz panu Potter'owi.

- Doprawdy, nie pojmuję, na jakiej podstawie zakłada pan, profesorze, że ktokolwiek w tym pomieszczeniu miałby być niespokojny - odzywasz się, zanim ugryziesz się w język, wiedziony szumem zrodzonym z rozdrażnienia, który zdaje się prowadzić cię za rękę jak dziecko poprzez mgłę (ludzie, którzy przyjdą po tobie, będą stworzeni do życia w pokoju, ponieważ ty powinieneś być przykładnym wojownikiem, który zadba o przecięcie wszelkich lin, jakie łączą zło ze światem).

Dumbledore bębni palcami w blat, a ty zastanawiasz się, czy za moment nie nabawisz się od tego migreny. Zanim zdążysz się o tym przekonać, dyrektor otwiera jedną z szuflad, wyciąga z niej jakieś stare sznurowadło i z uśmiechem pełnym niewypowiedzianej satysfakcji wciska ci ów śmieć w rękę.

- Chcę, byś wiedział, Harry, iż moje decyzje są nieodwołalne i podyktowane względami twojego własnego dobra. Otwarte starcie jest z całą pewnością nieuchronne, jednakże do tego czasu wolałbym, żebyś pozostał w ukryciu. Musisz wiedzieć, że nigdzie nie będziesz tak bezpieczny, jak pod zaklęciem Fideliusa...

- Które już raz mnie chroniło, po czym zawiodło, okazując się niewystarczające - zauważasz logicznie, obserwując go znad sztucznego, przesłodzonego uśmiechu.

Dumbledore przymyka oczy i ukrywa twarz w dłoniach jak człowiek wyzbyty nadziei na lepsze życie.

Ciekaw jesteś, czy podejrzewa, kto zgładził Peter'a Pettigrew (jeżeli czegoś się nauczyłeś w trakcie tych licznych, dziwacznych spotkań herbacianych, to właśnie tego, iż Dumbledore, nie wiedzieć jakim sposobem, zdaje się mieć rozeznanie we wszystkim, co rozgrywa się w promieniu najbliższych kilkunastu mil od szkockiego zamku, wznoszącego się na wyżynach - gdy zapytałeś go pewnego chłodnego wieczora, jaka jest tajemnica jego wszechwiedzy, odparł z iskrami rozbawienia w błękicie oczu, przywodzących na myśl spokojne fale na oceanie, iż zawsze lubował się w zawieraniu nowych przyjaźni na tle okolicznych wiosek).

Tamte nieduże, wodniste oczy, zerkające na świat zza krzaczastych brwi nie miały w sobie odwagi, kiedy strącałeś ową zbrukaną zdradą duszę do piekła (spadł w otchłanie głową naprzód, uciekając z przestrachem - jak zazwyczaj - od konsekwencji swoich haniebnych czynów z prędkością strusia gnającego po przekątnej zakurzonych, zaniedbanych pól - a szkoda). Nie przeznaczyłeś na niego ni okrucha magii - nie zasługiwał na czary, nie był ich wystarczająco godzien - udusiłeś do mugolskim kablem antenowym, który wyniosłeś z malowniczego domku letniskowego z okolic pojezierza - jakaś wzburzona, rozczarowana rodzina z pewnością przeklinała dzień, w którym się urodziłeś.

Dyrektor spogląda na ciebie przez palce, jakby twoje oczy miały zdolność przeistaczania w kamień (wcale byś się nie zdziwił), a ty próbujesz sam siebie przekonać, że jego wiedza o twoich poczynaniach jest znikoma, czym albo okłamujesz własny umysł, albo wykazujesz się ignorancją godną rodowitego Puchona. Obdarzasz go pociesznym wygięciem warg, owym miękkim wyrazem twarzy, który wywoływał rumieńce u niejednej, nastoletniej panienki przechadzającej się wieczorną porą, pod przykryciem gwiazd, po ściemnionych błoniach.

- Proszę się nie zadręczać, to była jedynie luźna myśl ciekawskiego uczniaka, wiadome jest oczywiście, iż skaza nie tkwiła w zaklęciu, a w nieodpowiednim doborze osób wtajemniczonych.

Widząc wyraz jego twarzy, czujesz lekkość w sercu, tak nagłą, iż masz ochotę rozluźnić kołnierzyk i rozkoszować się tym stanem, póki trwa - kąciki twoich warg sunął do góry (masz nadzieję, że tego nie dostrzega), a oczy migoczą światłem pierwszy raz od tygodni - któż mógłby przewidzieć, iż wbijając szpilę w te pomarszczone skronie, poczujesz taką rześkość w mięśniach i stawach?

Snape musi wiedzieć, że bawisz się za dobrze - zbliża się ku tobie jak początek końca, jego głębokie oczy zioną czernią nieodkrytych przestrzeni na pograniczach kosmosu i niewiadomego - długie, szorstkie palce spoczywają na twym ramieniu, z pozoru tak niewinne, tak niegroźne, ale w momencie, w którym naciskają na skórę, przebiega poprzez twe kości fala promieniejącego bólu (opuszki wciskające cielesną powłokę pomiędzy sąsiadujące kości jak modelinę) rozchodzącego się po całym ciele z szybkością większą od prędkości światła.

Ciekawe, czy myślał o tym, jakie fizyczne cierpienie przeszywa twoje ciało jak kopnięcie prądu bądź porażenie gromem, ciekawe, czy w twym milczeniu doszukał się krzyku, ciekawe, czy ujrzał reakcję twego organizmu na rozgrzanej skórze twojej twarzy, w krótkim przebłysku w oczach?

Jeśli największe okrucieństwo można zawrzeć w kilku słowach, trzeba nauczyć się nimi żonglować jak cyrkowymi piłkami, uważając, aby żadne ze słów nie wzleciało za wysoko bądź nie spadło z hukiem na zimną ziemię. W sztuce retoryki zupełnie jak w kuglarstwie należało posiadać nieprzemijającą zręczność, bez niej niewiele można osiągnąć, nawet mimo największych starań.

Spoglądasz na liche sznurowadło trzymane w dłoniach i przeciągasz go powoli między palcami, wyczuwając na skórze nierówności w jego strukturze.

- To, doprawdy, niezmiernie przygnębiające, że natura człowieka każe mu odsunąć od siebie wszystko to, na czym najbardziej mu zależy właśnie wtedy, gdy najbardziej potrzebna jest obecność tejże rzeczy, czynności, nawyku, osoby. Nie sądzi pan, dyrektorze? - wypowiadasz czystym, dźwięcznym głosem, który sprawia, iż starzec o brodzie siwej jak twoja przyszłość wzdryga się jak za sprawą zaklęcia i wbija w ciebie oczy, w których łzy pojawiają się jak srebrzyste perły lśniące na słońcu. Obdarzasz jego zbolałą twarz nieszczerym, troskliwym uśmiechem, bawiąc się splątanym sznurowadłem. - Jakie hasło uaktywni świstoklik, szanowny panie dyrektorze? - pytasz przesłodzonym tonem, mając nadzieję, iż na długo zapamięta to pożegnanie.

Szybko okazuje się, że Dumbledore nie zamierza ci ułatwiać niczego więcej.

- Znasz hasło, Harry - szepcze; po raz pierwszy od początku rozmowy spoglądasz na niego, nie patrząc tym samym poprzez niego. Przyglądasz się jego twarzy, której kilkadziesiąt procent powierzchni pochłaniają głębokie zmarszczki oraz dłoniom o suchej, złuszczającej się skórze; Voldemort także twierdził nie tak dawno (czas biegł z każdym dniem coraz wolniej - mimo iż z początku sądziłeś, że będzie całkiem na odwrót), że znasz hasło (hasło było zaklęciem, a zaklęcie składało się z dwóch słów, tworzących spójną frazę).

Snape prycha jakoby rozjuszona bestia rodem ze starożytnych baśni i studiując wzrokiem powyciągane, pełne supłów sznurowadło, które gniesz między opuszkami niczym mapę Oceanu Atlantyckiego, przykrywa twoją dłoń smukłymi palcami i unosi podbródek, by z niejaką dozą wyzwania zajrzeć wprost w krańce twoich oczu (jego spojrzenie uderza w głębinę twej mentalności jak kamień opadający na piaszczyste dno). Widzisz oczekiwanie na jego skroniach, plączesz się w labiryncie pary obsydianów, rozumiesz, iż jest to próba twojej błyskotliwości, ale i rozeznanie w obszarze twej własnej wiedzy - prychasz niczym rozjuszony kot i czujesz, że niewiele cię obchodzi, co myślą o tobie inni czarodzieje, przyzwyczaiłeś się, iż ludzka zdolność postrzegania jest napiętnowana skazą (oczy dostrzegą jedynie to, co już od dawna pragną ujrzeć - jeśli się uprą, żadna magia tu niczego nie wspomoże), toteż podejmujesz szybką decyzję i splatasz wasze palce w szczelny uścisk, czując, jak lichy sznurek wpija się w wewnętrzną stronę twojej dłoni jak scyzoryk (w głębi serca liczysz na to, iż odciśniesz jego kształt na ziemistej skórze mężczyzny - wyobrażasz sobie włókna przeszywające blady naskórek jak igły).

- Avada Kedavra - wypowiadasz płynnie słowa, które nic nie znaczą, a zarazem potrafią zdziałać tak wiele; gwałtowne szarpnięcie rzuca twym ciałem (czujesz się tak, jakby twoje wnętrzności skręcały się i rozdrabniały jak przeciśnięte przez sokowirówkę), miraż barw rozciąga się przed twymi oczami jak wachlarz, a głuchy pisk dzwoni w uszach jak fałszywe brzdęki organów kościelnych.

Gdybyś miał wskazać jeden, konkretny moment w całym procesie teleportacji, który jako tako tolerujesz, z pewnością twój wybór padłby na nieudolne w twym wykonaniu lądowanie, gdy nogi uginają się pod tobą jak stworzone z waty, a żołądek nareszcie postanawia wrócić na swoje pierwotne miejsce, minimalizując prawdopodobieństwo twojego zwrócenia gromadzonego przez cały dzień pokarmu.

Unosisz się na ramionach jak przegrany skazaniec i rozglądasz po milczącej i posępnej sieni, która lata swojej świetności ma już dawno za swymi plecami. Ta posiadłość krzyczy. Przemawia głosami tak wielu, o tak różnych intonacjach i tak różnym akcencie, a ty pośród nich wszystkich potrafisz wsłuchać się jedynie w jeden, nienależący do najprzyjemniejszych, nazbyt ochrypnięty, przywodzący ci na myśl dziki warkot bezpańskiego kundla, a mimo to najbliższy twemu rozbitemu, krwawiącemu sercu.

Wokół ciebie tumany kurzu wirują jak płatki śniegu, ciche jęki znękanych dusz sączą się poprzez szczeliny w kamiennej posadce i odbijają echem od pustych ścian i wysokiego sufitu. Spoglądasz w głąb czarnej jak nazwisko rodowe właścicieli posiadłości i widzisz szkielet: tworzą go wysokie ściany i puste meble, wysokie ramy okalające dystyngowane portrety majestatycznych postaci zbudowanych ze wspomnień, które jeśli tylko były w stanie, będąc uwiecznionym także w innych miejscach ogromu tego świata, pouciekały jak najdalej od owego zapomnianego przez bóstwa miejsca - mówi się, że stare, wiekowe rezydencje posiadają dwa niezwykłe przymioty: historię oraz duszę; ten dom, pomimo niewątpliwego rozporządzania bogatą historią, nie miał w sobie żadnej duszy - przywodził ci na myśl zapomniane cmentarzysko, monumentalny sarkofag, w którym przyjdzie ci umrzeć za życia.

Nie rozumiesz, dlaczego pozwalasz im siebie tłamsić, dlaczego nie bronisz się, kiedy tak dotkliwie uderzają w najbardziej czułe punkty twojej egzystencji. Ślizgasz się wzrokiem po pustych ścianach, szukając na nich śladów swojego chrzestnego ojca i widzisz go wszędzie - w porzuconej, starej gazecie spoczywającej na zakurzonej półce, pomiędzy porysowanym wazonem a parą osamotnionych guzików, których kolor zdążył spłowieć, przybierając bury odcień nieszczęścia; na ścianie, koło odskrobanego tynku, gdzie zatłuszczone, brudne plamy układają się w labirynt papilarnych linii, w parze butów wciśniętych do niskiej szafki, której drzwiczki chwieją się na jednym zawiasie, wyglądając, jakby miały odpaść po najlżejszym muśnięciu jasnego drewna palcami. Cisza rodzinnej posiadłości Blacków jest hałaśliwa, dzwoni ci w uszach jak daleki odgłos mechanicznej piły (zaczynasz rozumieć, dlaczego żadna roślina nie utrzymała się w tym domu powyżej tygodnia), spoglądasz w głąb korytarza, widząc kuchnię, w której szukasz okien, których nie ma, a może są, ale zbyt grube narzuty kurzu osłaniają je jak mgła, chroniąc przed ciekawskimi spojrzeniami intruzów (tak właśnie się czujesz - jak intruz - i myślisz, że Syriusz czuł się tu tak samo - trochę zbyt długo i zanadto cynicznie wypowiadał się o dobytku swojej przeuroczej matki, pozostawionego mu, pomimo całkowicie odmiennej decyzji zawartej w testamencie, który przepadł nie wiadomo gdzie i nie wiadomo dlaczego - gdybyś lubował się w zakładach, postawiłbyś cały majątek na twierdzenie, iż szanowny dyrektor Dumbledore umoczył we wspomnianym zapisie swoje sękate szpony - oczywiście niosło to za sobą kilka, nieprzewidzianych konsekwencji, jednakowoż chwała prawu, że ludzkość wymyśliła przywilej o szlachetnej nazwie dobrodziejstwo inwentarza).

Słyszysz szelest szat Mistrza Eliksirów, kiedy (całkowicie ignorując twoją obecność) wymija cię z mimiką teatralnego manekina przyspawaną do twarzy, kierując swoje kroki do kuchni, jakby był w tym domu jedyną żywą jednostką (w pewnym sensie tak właśnie jest); uśmiechasz się w niepojętym, chłodnym rozbawieniu i bez pośpiechu dźwigasz swoje ciało do pionu - krok za krokiem, przesunięcie stopy, uniesienie kolana podążasz za nim, bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej myśląc o sobie, jak o napędzanej inną siłą zabawce.

Pomieszczenie nie wiadomo czemu nazywające się kuchnią przypomina dawno porzucony składzik porcelany, z naręczem pyłu spoczywającego pod oknami. Przesuwasz palcami po blacie stołu, zbierając opuszkami palców kurz jak magnes przyciągający opiłki żelaza. Na podłodze stoją zwiędłe paprocie - oto jest pejzaż prawdziwej martwej natury - które przeżyły kilkaset lat w dziejach świata i ani miesiąca w ciemnym, milczącym domu Blacków.

- Przytulnie - stawiasz pokwitowanie, zbliżając się do okna, aby wpuścić do środka, choć kilka gramów powietrza, czym wywołujesz u siebie salwę suchego kaszlu, gdy drobinki szarego pyłu atakują twoje drogi oddechowe jak wirusy. Przez chwilę nie wiesz, czy powinieneś usiąść na kuchennym krześle, które podejrzanie dygocze, gdy powiewy chłodnego wiatru dotykają jego nóg, czy na wąskim parapecie, na widok którego czujesz przenikliwe zimno - ostatecznie decydujesz się na zajęcie kuchennego blatu, wpierw wyciągając różdżkę i wciągając jej koniuszkiem kurz, jakbyś zasysał magię. Splatasz nogi w kostkach i posyłasz w stronę Snape'a krzywy, niemający wiele wspólnego z autentycznością uśmiech.

- No proszę, oto dziedzictwo niektórych ludzi: brak ciepła w zakurzonych meblach i duszność w zamknięciu czterech ścian. Powietrze, w którym proporcja pyłu do tlenu wynosi trzy do jednego oraz chłód przeszywający puste mury, które w momencie śmierci ostatniego członka rodu o nazwisku Black straciły wszelkie elementy magii stanowiące solidną izolację pomieszczeń.

Brwi mężczyzny suną wysoko na czoło, a sceptyczność bije z niego jak zniecierpliwienie.

- Dlaczego, wobec tego, nie raczysz tu nieco posprzątać?

- I pozbawić się możliwości zaobserwowania twojej frustracji? - śmiejesz się cicho, mając wrażenie, iż cały dom wydaje z siebie szydercze prychnięcie wraz z tobą (być może poczucie humoru starej Madame Black wcale nie wydałoby się tobie takie spaczone). - Nigdy w życiu.

Odwraca głowę, udając obojętność, ale jego oczy błyszczą gniewem, który wtłacza falę satysfakcji w twe szkarłatne tętnice. Jego różdżka wysuwa się z rękawa jak batuta dyrygenta i przez krótką chwilę myślisz, że zapłacisz za swą nienawiść krwią i łzami. Nie zamykasz oczu, nie odsuwasz się w kąt niczym zdominowane, dzikie zwierzę, nie czynisz tego, póki uważasz się za człowieka. Jednak jego zaklęcie nie błyska jak grom przed twymi oczami, a opada na podłogę jak wiosenna mżawka - magia, która wiruje pomiędzy półkami jak wiatr we włosach, odsuwa na bok brud, kurz i cień, rozświetla świece, płucze okna, otwiera przed światem dużą jadalnię, ścierając z podłogi wszystkie lata pustki pomiędzy śmiercią a skazaniem. Okna, które zapomniały już, czym jest słońce, zaczynają błyszczeć z przejęcia na widok nieba, od ścian odkleja się brud, a nadkruszony tynk odszukuje swego miejsca na ścianie jak kawałek niemal zakończonej układanki - jedynie odnajdując wszystkie fragmenty, będzie można ujrzeć pełnię zawartego na niej obrazku. Zaklęcie ślizga się po marmurowym blacie, polerując jego powierzchnię z precyzyjną dokładnością, pienista fala kotłuje się pod twoimi nogami, dokładnie usuwając zanieczyszczenia z białych kafelków posadzki, naczynia wędrują pod strumień ciepłej wody z płynem, a kiedy się spod niej wydostają, możesz dostrzec w ich powierzchni odbicie swoich zielonych oczu, zanim magia nie przybierze formy gorącego powietrza, które zawiruje wokół nich, zbierając najdrobniejsze krople wody ze spoistej struktury jak rosę z traw. Liście paproci zwijają się jak ślimaki, a gdy ponownie się rozwijają, cienkie żyłki na ich przestrzeni ponownie zaczynają tętnić życiem. Filiżanki ustawiane równo w kredensie, wybielane firanki muskane chłodnym, zimowym powietrzem, śrubki odnalezione w kącie dokręcane do rozchwianych siedzisk krzeseł, blat stołu pachnący jak różane krzewy, nawoskowany z dokładnością do każdego metra kwadratowego struktury, piękna sprawa - magia na żyrandolu, który nigdy jeszcze nie migotał tak jaskrawo.

Kiedy magia osiada na parapetach jak stado kruków, ty już wiesz, że przegrałeś więcej, niż własny honor. Być może na tym właśnie polegało zaklęcie - iż sprzątając cały bałagan, który cię otacza, przenosi jego centrum wprost do twego umysłu? Ramiona magii muskają powłokę twojego spokoju i czynią cię podatnym na wszelkie zranienie. Spoglądasz w ład, który cię przytłoczył i widzisz nicość. W ostatnim rozbłysku zaklęcia na blacie stołu migocze twoje rozgoryczenie - zajmujesz miejsce w centralnym punkcie i śmiejesz się perliście - w nutach twojego głosu nie pobrzmiewa rozbawienie. Zeskakujesz z blatu kuchennego, zatrzymując wzrok na lśniącym stole, przeciągasz palcami po wypolerowanym drewnie, czując ucisk, który zamienia się w urwisko u stóp wysokich szczytów i sprawia, iż twoje emocje spadają po stromych zboczach jak kamienie. Zaciskasz powieki i starasz się zapomnieć - ale jak można zapomnieć o ranie, która tkwi w ciele jak narzędzie zbrodni?

- Przeklęty łajdak. - Słowa wypadają z twoich ust jak krople trucizny, wypalając resztki jego magii znad drewna stołu; nie wystarczają, masz ochotę zaryć paznokciami w skronie starego Dumbledore'a i patrzeć, jak krople krwi przykrywają jego niebieskie jak niebo oczy.

- Niegodziwcze. - Słyszysz jego głos; jest on jak mroźny powiew znad oceanu. - Toleruje twoją frustrującą obecność w pobliżu jedynie by zachować między nami jakiekolwiek resztki przyzwoitości, a ty masz czelność tytułować mnie obelżywymi epitetami? - Myśli, że jad w twoich słowach jest przeznaczony dla niego; nie jest nieomylny.

- Dyrektor - prostujesz, czując drażliwy ucisk w żołądku. Otwierasz oczy; zieleń jest jak trucizna, ale czerń... czerń to tragedia zaklęta w braku światła. - To miasto upadłych. Nie chcę, abyś to właśnie ty okazał się w nim moim wrogiem. - Zaciskasz dłoń na krawędzi blatu tak mocno, że aż piecze, ale kiedy unosisz rękę na wysokość twarzy, nie możesz doszukać się krwi w papilarnych liniach. - Nie potrafię cię ścierpieć, musisz o tym wiedzieć od dawna. Ty mnie nie szanujesz, ja ciebie nie toleruje, powiedziałbym, że to słuszna symbioza, gdybym potrafił przyznać to bez wbijania sobie paznokci w naskórek. Wewnątrz dłoni zdążyłem nazbierać przyzwoitą kolekcję półksiężycowych, drobnych blizn, więc nie powiem ci tego dzisiaj, bo w tym tempie zabraknie mi miejsca, w każdym razie tam, gdzie sięgają moje palce, do przyszłego tygodnia najdalej.

Przygląda ci się z tą wnikliwą uwagą, która każe ci sądzić, że podejrzewa cię o czyn, w który nie wierzy, czarne tunele badają grunt, na jakim się znalazły, muskając twoje źrenice jak pajęcza sieć.

- Nie pojmuję, czemuż to dziwi cię fakt, iż odesłał cię właśnie teraz; skończyłeś już edukację, ale on pragnie trzymać cię blisko, tak blisko, żebyś został w zasięgu jego ochronnych barier. Gdyby tego wymagały okoliczności, jestem pewien, iż przełożyłby twoje bezpieczeństwo nad własne życie. Nie mógł jednakże pozostawić cię w Hogwarcie, nie po tym, co wydarzyło się temu nieszczęśnikowi na zamkowych błoniach. Ma już swoje lata oraz swoje niepokoje, to domena starych ludzi.

Na wspomnienie własnego mordu przed oczami błyska ci srebro (to kuriozalne, jeśli wiedzieć, że sztylet, który obecnie spoczywa na dnie twego kufra, w szkatułce obłożonej zaklęciem dezorientacji został wykonany; w ramach akcji - walczymy z korozją; ze stali nierdzewnej), nie sądzisz, aby wiedział o którymkolwiek z owych haniebnych czynów (choć, jeśli spojrzeć na to ze strony dobrobytu społecznego, oczyściłeś jedynie ziemię z niepotrzebnych pyłów), więc uśmiechasz się w odpowiedzi i to aż dziwne, że mięśnie twarzy nie wyrażają sprzeciwu na tak namiętne i częste wyginanie warg, lecz, jak wiesz, kłamstwo jest widoczne w oczach, nie w ustach, więc odliczasz w myślach do trzech, a potem od trzech na wspak i przez moment zastanawiasz się, czy na końcu dodać zero, ale ostatecznie tego nie czynisz, bo to i tak nie ma znaczenia. Jego oczy mają odcień najciemniejszy z błyszczących czerni i wyraźnie nie chcą utracić kontroli, a ty nie poczuwasz się do bycia przygotowanym na wybuch wulkaniczny, który zbliża się nieubłaganie (znad krateru intensywnie dymi i przez moment pragniesz zapalić, bo przy takiej rozpiętości wulkanicznych chmur, z pewnością nie dostrzeże nikłej mgiełki ulatującej z żaru cienkiego papierosa mentolowego).

- Dbam o zachowanie porządku - odzywasz się nieproszony, podejrzewając, iż, tak czy inaczej, nie zdoła dociec, do czego pijesz. - Ktoś powinien. Głównie dlatego jestem niepocieszony tą nagłą decyzją o odsunięciu mnie na bok, jakbym był zabawką, która się znudziła.

Kiedy dostrzegasz, że w jego oczach nie tli się zaskoczenie, acz zaduma, dochodzisz do wniosku, że to nie było najlepszą rzeczą, jaką mogłeś teraz powiedzieć. Mimo to nie zamierzasz bronić swych słów - to sprowadziłoby cię w krąg jego podejrzliwości, a tego nie chciałeś (gdyby zaczął węszyć, z pewnością wyczułby odór śmierci, który ciągnął się za tobą jak dym papierosowy) - wzruszasz ramionami, dając mu do zrozumienia, iż tę rozmowę uznajesz za zakończoną i zaklęciem dopełniasz czajnik chłodną wodą, zapalając ogień na staromodnej kuchence, zastanawiając się, czy w wiszących nad blatem szafkach odnajdziesz jakikolwiek napar, który nie okazałby się zwietrzały. Opierasz łokcie o umyty blat i czekasz, aż wysoki gwizd oznajmi, że nareszcie przełkniesz łyk porządnej, czarnej, nieprzesłodzonej herbaty.


-VVV-


Tak naprawdę nie porywa twojej wrodzonej ciekawości zamysł Dumbledore'a co do przebiegu obecnej wojny. Nie życzysz mu śmierci, uważasz go za błyskotliwego, czołowego lidera jednej ze spierających się stron, mimo to nie pojmujesz, dlaczego ta barykada powinna być granicznym punktem jedynie dla pary ugrupowań - nigdy nie wierzyłeś w biel i w czerń, były zbyt doskonałe, aby być prawdziwe, wierzyłeś za to w szarość, ona otaczała cię zewsząd, powiewała popiołem, wdmuchując go w twoje oczy, spoglądała na ciebie z przeźroczystych twarzy umarłych, wplatała się we włosy coraz większej liczby członków Zakonu Feniksa, jak i w splątane kosmyki arystokratów stojących w czarnych szeregach. W mugolskich gazetach mówiono o wyczerpaniu klimatu, bo od miesięcy słońce nie wyłaniało się zza szarych obłoków (nie wiedzieli, że to nie są burzowe chmury, a popioły niesione przez wiatr, rozsypywane po świecie jak kwaśne deszcze).

- Czy wojna istniałaby bez Dumbledore'a? - masz coraz większą ochotę zapytać Snape'a, ale nie pytasz, podejrzewając, iż zrozumiałby to wszystko opacznie.

Wieczorem bawisz się nożem, bo obawiasz się wyciągać sztylet, kreślisz runiczne znaki w miękkim tynku, słysząc za plecami coraz bardziej obłąkańcze wrzaski portretu Walburgi Black, traktując je, jak odległy krzyk niespokojnych mew, bijących się o pozostawioną na stoliku nadmorskiej smażalni rybią ość.

Czarnooki czarodziej obserwuje, stojąc w bezruchu w drzwiach, precyzyjne pociągnięcia twoich nadgarstków i otwiera usta, żeby zapytać, ale ostatecznie nie pyta, gdy kreślisz na ścianie frazę jakiegoś, dawno zapomnianego zaklęcia, które widziałeś we śnie, ponieważ wie aż za dobrze, że słowo run oznacza tajemnicę.

- Jestem zmęczony - wyznajesz mu, kiedy światło księżyca wydobędzie z twojej twarzy delikatne ślady zmarszczek. - Mam dwadzieścia jeden lat i jestem zmęczony. - Podchodzi do kuchennego blatu i bez słowa zabiera się za przygotowanie kawy w dwóch, wysokich kubkach, a ty unosisz brwi i posyłasz mu uśmiech, którego nie dostrzega, czując, że nawet w domu czerni istnieje jakaś forma światła. - Zabawne jest to, że wcale tego nie pragnąc, dogoniłem wiekowo własną matkę. - Patrzysz, jak jego dłonie zastygają na moment, jedna trzymająca łyżeczkę, druga słoik z kawą rozpuszczalną, po czym kontynuują swą pracę z mechanicznością godną robota kuchennego. - Słyszałem, że Ministerstwo Magii ruszyło z kolejnymi wyborami.

Odkłada słoik, zatrzaskując go tak mocno, że aluminium wydaje z siebie nieszczęśliwy zgrzyt, po czym odwraca się w twoją stronę, na pozór leniwie opierając się o kant kuchennego blatu (jednak ty dostrzegasz napięcie w jego ruchach, widzisz spięte ramiona i niewielką zmarszczkę roszczącą sobie prawo do zameldowania nad lewą brwią).

- To ciekawe, skąd się o tym dowiedziałeś, skoro jest to chronione klauzurą poufności przez najwyższe struktury rządzące.

Śmiech jest lekki na twoim języku, prawie jak ptak wzlatujący ponad horyzonty.

- Co każe się również zastanawiać, z jakich źródeł ty się o tym dowiedziałeś. - Twój głos pobrzmiewa słodyczą, lepi się jak kleik na muchy, wywołując na owej ziemistej twarzy wyraz pełen zniesmaczenia.

- Nie jesteśmy na ty. - Chłód uderza w ciebie jak wichura, a ty rozumiesz, iż jest to jedynie jego sposób na wymiganie się od odpowiedzi i dajesz mu znać, że o tym wiesz kolejnym, pełnym szyderstwa uśmiechem (tak uśmiechał się przed tobą chyba tylko Tom Riddle, kiedy wykwalifikowani urzędnicy przysłani przez ministerstwo wydali werdykt, że Chefsiba Smith zmarła na skutek wierutnej pomyłki domowej skrzatki, która w ułomności swego podeszłego wieku wsypała swej przełożonej trucizny zamiast cukru do wieczornego kakao).

- Co każe się również zastanawiać, proszę pana, z jakich źródeł szanowny pan się o tym dowiedział.

Przygląda się przez chwilę iskrom sprytu, które jaśnieją w twoich oczach, myśląc pewnie, że uważasz się za nieziemsko cwanego, będąc w rzeczywistości nieudolną podróbką ślizgońskiej osobowości (bardzo dobrze, niechaj tak myśli, przecież nie chcesz, by dostrzegł w twych źrenicach ciebie).

- Powiedziały mi o tym obłąkane usta.

Mrugasz dwukrotnie, przyswajając zasłyszane słowa, po czym, czując w nozdrzach korzenny zapach jej perfum, śmiejesz się tak, jak dawno się już nie śmiałeś (łzy rozbawienia spływają w dół twoich policzków jak liście oderwane z drzew bądź igły padające z sosen na miękką, ciemną glebę).

Zastanawiasz się, co by uczynił, gdyby twój odzew brzmiał: „Wobec tego powiedział nam to ten sam jadowity język" i kręcisz głową, po czym, wciąż nie potrafiąc opanować salw rozbawienia, obejmujesz dłońmi gorący kubek i wymijasz go w drzwiach, czując na sobie przepełnione frustracją, ciemne jak kawa bez mleka oczy.


-VVV-


Tak, to chyba nic nie znaczy - myślisz, wpatrując się w czarno-białe zdjęcie w Proroku Codziennym, z którego spogląda na ciebie Rudolfus Lestrange podejrzanie nieprzytomnym wzrokiem, ściskając w poznaczonych siatką drobnych pęknięć palcach tabliczkę z numerem pełnym runicznych symboli, przeplatanych z pojedynczymi cyframi arabskimi. Twoja poranna kawa pachnie mdło i jeszcze gorzej smakuje, wobec czego przewracasz spiżarnie Blacków do góry nogami, myszkując między rzędami niemal pustych półek, aby w ostateczności dorwać się do zapasów ginu i uczynić z niego główny składnik swojego porannego naparu. - To jest, doprawdy, nieistotne. - Kilka akapitów pod chwytliwym nagłówkiem słowa „Niedawny zbieg, mężczyzna poszukiwanej Bellatrix L. na powrót bezpieczny za kratami" pieką w oczy jak kilkunasto-stopniowy mróz; najpewniej mówiłyby prawdę, gdybyś wierzył, że w towarzystwie stada łakomych swego chleba powszedniego dementorów można być „bezpiecznym", po czym dochodzisz do wniosku, że wydawnictwo (bądź samopiszące pióro - co nie byłoby takim zaskoczeniem), jak zazwyczaj, ma na myśli coś innego, niż zawarło w słowach, ponieważ słowa są zdradliwe i należy umieć się nimi posługiwać (za braki w wykształceniu można zapłacić zniesławieniem i negatywną opinią publiczną - co nie byłoby takie złe, gdyby nigdy nie nastały czasy demos kratos). Określenie Rudolfusa ‚mężczyzną Bellatrix' może i wydałoby się słuszne, gdybyś nie wiedział, że jedyne, co łączy tych dwoje, to pismo poświadczające, że majątek skarbca Blacków rośnie dwukrotnie, po włączeniu do niego skarbca Lestrange'ów oraz drugi dokument, informujący, iż małżonkowie mają w żyłach krew czystą jak łza, mimo myśli brudnych jak podmokłe ulice starych dzielnic nędzy.

- O czym myślisz? - pyta czarnooki, jakby twoja odpowiedź mogła go zaciekawić, pojawiając się przy salonowym kominku jak zły duch zstępujący z nieba: niezauważalnie i pod przykryciem czerni. Sądzisz, że podejrzewa, iż twoja kawa nie składa się jedynie z wody, kofeiny i aminokwasów, ale nawet jeśli jego wyczulony węch odnotowuje w oparach kłębiących się nad twoim kubkiem śladowe ilości alkoholu, milczy na ten temat jak Strażnik Tajemnicy.

Nie spieszysz się z odpowiedzią, niemal prowokacyjnie upijasz łyk ciepłego płynu, czując, że twój żołądek powoli zaczyna protestować przed takimi eksperymentami, jak wrzątek z ginem (ciekaw jesteś, co w niedalekiej przyszłości powie ci na ten temat wątroba), obracasz kubkiem w dłoni, jakby był kieliszkiem i roztrząsasz niedającą ci spokoju kwestię, czy jeśli umrzesz tu na marskość wątroby, ewentualnie na ostre i przewlekłe zapalenie trzustki, to we łzach i lamentach pochowają cię u boku twych szacownych (ze względu na swoją śmiertelność) rodziców czy odprawią czarnomagiczny rytuał, w którego rezultacie zostaniesz szczęśliwie, pomyślnie wskrzeszony i dając broń do ręki, każą dopełnić swoją powinność, jaką jest pozbycie się Lorda, który już dawno przestał być rozumiany jako człowiek.

- O czym myślisz? - powtarza z nachalnością, na co wzdychasz i przecierasz oczy dłonią, podejrzewając, iż nie uwolnisz się od niechcianych pytań, jeśli nie wymyślisz dobrej, sensownej odpowiedzi, która postawiłaby kropkę na końcu waszej wymiany zdań (chociaż produkowanie się ze względu na samą jego potrzebę słyszenia ludzkiego głosu nazwałbyś raczej monologiem, niż konwersacją).

- Zastanawiam się, co uczyniłby Albus Dumbledore, gdybym umarł. Nie od zaklęcia. Z powodu choroby bądź nieszczęśliwego wypadku. Zastanawiam się, kim by mnie zastąpił.

Patrzy na ciebie z nagłym przestrachem, jego źrenice zlewające się z tęczówkami uderzają w twoje kości policzkowe jak pejcze; trwa to jedynie krótką chwilę, jednakże, kiedy jego oczy na powrót spowija mgła nicości, ty dobrze wiesz, iż po raz pierwszy i najpewniej ostatni ujrzałeś na tej ziemistej twarzy szczerość.

- Nie mógłby cię zastąpić, nawet gdyby próbował. - Wzrusza ramionami, jakby jego wypowiedź była jedynie luźną konkluzją przy alkoholu. - Na tym świecie nie ma drugiego, takiego jak ty. - Coś kryje się za tymi słowami, coś większego, sprawiającego, że twoje gardło zaciska się jak muszla małży na skutek spadku temperatury. Nie próbujesz zrozumieć co to takiego, doświadczenie nauczyło cię, iż niektórych rzeczy zwyczajnie lepiej nie wiedzieć (wiedza daje przewagę, ale i naraża na intensywniejszy atak wroga - ten, który ją posiada, niechybnie musi zostać stracony w ramach pozbycia się dowodów).

Uśmiechasz się i dziękujesz za szczerość krótkim skinięciem głowy, po czym wracasz do sączenia swej kawy, rozmyślając nad tym, czy pod osłoną dzisiejszej nocy wydostać się z posiadłości przez okno niczym nastolatek z romantycznego filmu, czy uciszyć czymś opryskliwe struny głosowe pani Black i jak cywilizowany człowiek zwyczajnie wyjść drzwiami. Postanawiasz, iż druga opcja jest zanadto ryzykowna i ryglujesz się późnym wieczorem w starym pokoju Syriusza, po czym, robiąc przeciąg najpewniej na całą posiadłość, z godnie uniesionym czołem gramolisz się na parapet i modląc się, aby nie spaść rozłupując sobie czaszkę u podnóża kamienicy, wędrujesz po rynnach, niewielkich balkonach i parapetach niczym pająk po pajęczynie spełzając na stały grunt.


-VVV-


- No i? - Zaciskasz mocniej szalik, czując, jak chłodne powiewy zimowej nocy kłują cię w usta, nie mogąc powstrzymać się od oblizywania od czasu do czasu wyschniętych warg, mimo iż wiesz, że zaczerwienienia będą następnego dnia doskonale widoczne.

- Nasz informator doniósł, że sekcja zwłok, podjęta przez specjalistyczne oddziały ze Świętego Munga, wykazała, że ofiara została okaleczona poprzez bezduszne podcięcie gardła, które wywołało...

- Morgano, zlituj się nade mną - ucinasz stanowczo ten drażliwy bełkot, po czym z nieskrytą chęcią przyjmujesz ofiarowanego ci, najpewniej w ramach rekompensaty, cienkiego papierosa. - Przecież wiem, jak go zabiłem. Pytam, czy informacje, które podrzuciłem, wciskając je w kopercie do kieszeni denata wyciekły do prasy?

- Skąd mam wiedzieć? - prycha niczym wzburzona kotka. - Moje wtyczki siedzą w izbach lekarskich i w co istotniejszych departamentach ministerstwa, między innymi w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów oraz w Departamencie Przestrzegania Prawa.

- Masz na myśli Biuro Aurorów?

- Mam na myśli Wizengamot.

- No proszę, jak łatwo w obecnych czasach na inwigilację - kwitujesz chłodno, a ona śmieje się obłąkańczo, brzmiąc jak operowa diwa (po raz kolejny wprawiając cię w zadumę, dotyczącą tego, jak to, na bogów, możliwe, iż jedno nie wyklucza drugiego) wypełniając owym ostrym dźwiękiem całą pustą przestrzeń pomiędzy wami niczym szybką serią jaskrawych gromów. Przyglądasz się jej spiętym wysoko w luźny kok włosom i dostrzegając srebrną, migoczącą jak rosa na niciach czarnej wełny zapinkę wieńczoną drobnymi diamentami, zastanawiasz się, czy ukradła tą drogą błyskotkę jakiejś majestatycznej damie, czy podjęła bez przeszkód z rodowego skarbca. Wyciągasz rękę i odsuwasz jeden z ciemnych, pofalowanych kosmyków z jej oczu, spodziewając się, że grube włosy, czarne jak najgłębszy mrok, rozetną twoje opuszki jak żyletki, ale krople krwi, których oczekujesz, nie znaczą twoich linii papilarnych jak rozgałęzienia rzek; jej loki są miękkie - tak jak zawsze.

- Na gwiazdkę chcę dostać papierośnicę - oznajmia, mimo iż do świąt jeszcze daleko (choć pogoda może zwodzić), a ty wzdychasz i powstrzymujesz się od komentarza nasączonego okrucieństwem jak krwią.

W splocie waszych spotkań, tam, gdzie kończy się jedna lina, a zaczyna druga, nie ma miejsca na sentymentalizm - nie potrzebujecie czułości, ani uścisków, słodkich słów czy trzymania za rękę - w całej tej maszynerii istnieje tylko darowizna i korzyść, korzyść i darowizna i zapewne oboje, choć żadne z was nie przyzna się do tego głośno, lękacie się tej zależności nie mniej, niż cierpienia. Wasze spotkania są strzępkiem informacji, przeskakujących z ust do ust jak pszczoła krążąca nad kwiecistą łąką, rozpylająca dzikie maki po polach pełnych stokrotek. Wasze spotkania są krótkimi frazesami mówiącymi o tym, co było, o tym, co jest, a czasami, w wyjątkowych okolicznościach, nawet o tym, co dopiero się wydarzy. Wasze spotkania są przepełnionym tablicą Mendelejewa papierosem pomiędzy słowem a uczynkiem. Wasze spotkania są wbijaniem zębów i zatapianiem paznokci i korą haratającą plecy jak pazury dzikiego zwierzęcia, słowami ‚jak ja cię nienawidzę' i ‚chcę coś poczuć' pomiędzy jednym pchnięciem a drugim, rosą, która wsiąkła w pospiesznie porzucone peleryny. Wasze spotkania to zrolowane na kostkach pończochy, których liczba oczek rośnie wprost proporcjonalnie do szorstkości warstwy zewnętrznej pobliskiego drzewa oraz rozchełstana koszula, która przybiera kolor, jaki od niedawna towarzyszy ci wszędzie: mętny i lichy odcień szarości. Wasze spotkania to ostry obcas wbijany w stopę i skowyt bólu niknący w obcym gardle i spokój; spokój tak zbawienny i tak nieograniczający, że aż piecze, piecze, kiedy księżyc wyłania się zza chmur, oświetlając arystokratyczną skórę, która po latach zamknięcia zamiast odcienia koziego mleka nabrała kolorytu górskich kamieni - ale to nie ma znaczenia, nie ma najmniejszego znaczenia, gdy bordowe jak wino usta atakują niczym oszałamiające zaklęcie, gdy trawa ma zapach rosy i piżma, a palce gubią się w plątaninie czarnych loków, zaciskając się i szarpiąc, wyrywając pojedyncze włosy jak pamiątka po głębokiej przyjemności. Nie ma znaczenia, że ona jest ‚z tych czarnych', a ty jesteś ‚z tych białych'; na tej wielkiej, przypominającej sceniczne deski, szachownicy jest tylko szarość, krew, pot i ślina, nie ma znaczenia, że dzieli was trzydzieści lat nieistnienia, bądź istnienia - zależy z której strony spojrzeć. To czysty akt, sprowadzający się do fizycznego odczuwania.

Potem, gdy wszystko jest już za wami, siadacie na chłodnej ziemi, wypalając kolejnego papierosa, którego dym majaczy wokół waszych głów jak czarna magia. Nie oferujesz jej swojej peleryny, a ona nie kładzie ręki na twoim kolanie.

- Doszły mnie słuchy, że Snape zdradził. - Wypuszczasz dym z płuc i odchylasz głowę do tyłu, opierając się o chłodny, szorstki pień drzewa (spoglądając na nią z ukosa, widzisz, że jej plecy są zadrapane do krwi i wiesz, że to po części twoje dzieło, choć przypuszczasz, iż ciemna kora miała w tym swój olbrzymi udział).

Krzywi się, jakby połknęła gorzki trunek, a z jej gardła dochodzi cię warkot rozjuszonej bestii.

- Szukałam u niego winy, którą byłabym w stanie potwierdzić, od tak wielu lat. Mówiłam Czarnemu Panu, że to wtyka Dumbledore'a i przeklęty zdrajca, ale nigdy nie chciał mnie słuchać.

Patrzysz na nią długo, starając się zrozumieć.

- To dlatego pozwalasz sobie na nasze odskoki? - pytasz, zaciągając się papierosowym dymem. - Ponieważ musisz dać upust swej frustracji, kiedy Czarny Pan ignoruje twoje starania?

Uśmiecha się jak anioł i przykłada rozżarzony koniec papierosa do twego przedramienia. Ból wypalanej skóry piecze jak potraktowanie kwasem. Z twoich ust wyrywa się tłumiony skowyt, który próbujesz zatrzymać zaciśnięciem zębów, ale, zdradziecki, nie chce zaniknąć; odskakujesz od żaru pół sekundy po tym, jak zostałeś nim przypalony, mimo to możesz dostrzec okrągły, lepki ślad otoczony zaczerwienieniem.

- Jak sobie życzysz. - Wiesz, że z demonem zrodzonym z ciemności nocnych się nie zadziera; jeśli podejmie się walkę, jest ona z góry przegrana. - Żadnych pytań o Czarnego Pana.

Wzrusza ramionami i wraca do niespiesznego degustowania się papierosem.

Przez moment trwacie w ciszy, o ile ciszą można nazwać głębokie wdechy i świszczące wydechy, gdy spomiędzy waszych warg wysącza się obłok dymu oraz odgłos niedalekich cykad krzyczących o nieodpowiedzialności.

Gasisz niedopałek o niewielki kamień i wyrzucasz go przed siebie, wodząc wzrokiem za półkolistym torem jego lotu.

- Dlaczego jeszcze nie zabawiłaś się mną, jak Longbottomami, szalona kobieto?

- Dlaczego jeszcze nie poderżnąłeś mi gardła po tym, jak zabiłam swojego drogiego kuzyna, chłoptasiu?

Rozmowa na tej rozchwianej przestrzeni nie ma w sobie najmniejszej kwintesencji.

- To dziwne czasy, nie ma w nich logiki - odpowiadasz zwięźle na oba pytania, a ona śmieje się krótko i ostro, na kształt waszych stosunków, po czym ulatnia się jak mgła, przebijając się poprzez granat chmur i szarość powietrza, nie tracąc czasu na pożegnania. Nie czujesz zawodu ani rozgoryczenia, takie uczucia nie są wam przeznaczone; wstajesz, zabierasz z ziemi swoją pelerynę i nie odwracając się za siebie, odchodzisz niczym przestępca z miejsca zdarzenia (niespiesznie i całkowicie obojętnie), jeszcze w drodze doprowadzając swoje ubranie do jako takiego stanu używalności.


-VVV-


Szafki kuchenne niewiele ci oferują, toteż, nie dbając o to, jak odbierze to strażnik twojego więzienia, znakomity Severus Snape, wstępujesz do dopiero co otwartej, mugolskiej piekarni zaopatrując się w świeży bochen chleba i kilka kajzerek, płacąc za to kamieniami, które zmyślnie zamieniłeś w angielski nominał (podejrzewasz, iż twoja transmutacja jest na poziomie ledwie dopuszczalnym i najpewniej pieniądz po upłynięciu dwóch godzin ponownie zamieni się w bezwartościowy śmieć, jednak wówczas ty będziesz już nieosiągalny). Świt jest piękny, ale razi cię w oczy; chronisz się w mleczarni, w której dokonujesz zakupu kilku rodzajów sera, nie rozróżniając, który z nich, jaką nosi nazwę, kierując się z grubsza wyglądem walorów zewnętrznych oraz zachętami otyłego sprzedawcy, majstrującego przy maszynie z wirującym ostrzem.

Wreszcie, zaopatrzony jak przykładna gospodyni, w sery, mleko i pudełko jajek, wracasz ze spokojem w sercu i uśmiechem przyspawanym do twarzy wprost do paszczy rozdrażnionego, wściekłego węża, oczekującego już zapewne twych skrupulatnych, szczegółowych usprawiedliwień. Na myśl o jego złości nabawiasz się migreny i nie próbując ukryć swojego wyjścia (po co ukrywać coś, o czym osoba, przed którą ukrywa się daną kwestię, już dawno wie?), powtarzasz w myślach krótką notkę, napisaną zgrabnym pismem Dumbledore'a i przekraczasz próg, starając się narobić jak najmniej hałasu - masz ogromną nadzieję, iż uda ci się wyminąć portret pani Black i ukryć w głębi kuchni, zanim głos Snape'a przebudzi ją z letargu.

Pustka tego domu jest dołująca, a ty starasz się wypełnić ją swoją osobowością, przestawiając meble i odsłaniając kotary, ale powoli docierasz do wniosku, że nie potrafisz wlać w ten szkielet najdrobniejszej kropli życia.

Czarnooki mężczyzna, który - myślisz, lustrując wzrokiem jego chudą, zgrabną i wysoką sylwetkę, jaka wreszcie jest widoczna, po porzuceniu obszernych szat na rzecz (równie czarnych) długich spodni i ładnie skrojonego T-shirtu, którego kołnierzyk odsłania blade jak kość obojczyki - mógłby zostać artystą, ale nie zostanie, bo jest Mistrzem Eliksirów, cóż za ironia, los lubi sobie pokpić z piękna.

Przechodzi ci przez myśl, że tak naprawdę niewiele o nim wiesz, a on posiada tajemnice, tak samo mroczne i tak samo osobiste jak twoje własne, sekrety, o których nigdy się nie dowiesz, ponieważ będzie strzegł ich przed tobą jak przed destrukcyjną siłą, która miałaby moc, aby je spopielić.

Siedzi przy kuchennym stole i przygląda się twojej twarzy, pozwalając twoim oczom musnąć jego ciało, zagłębić wzrok w dołkach nad obojczykami, przesunąć spojrzeniem wzdłuż wysokiej, smukłej szyi, zatopić źrenice w odkrytych przedramionach, na których mlecznej skórze Mroczny Znak wyróżnia się jak pieczęć na białym pergaminie (musi mieć jakiś cel w odsłonięciu go przed twoim wzrokiem - Ślizgońska ambicja nie pozwala mu czynić kuriozalności, jeśli nie widzi w nich głębszej intencji), jego chude palce trzymają z delikatnością porcelanową filiżankę z wygrawerowanymi inicjałami S.B. niczym marną prowokację, wobec czego ignorujesz jego oddech tańczący po jej brzegu oraz wąskie wargi dotykające z rozleniwieniem grawerunku i przecinasz kuchnię, zabierając się bez słowa za szybkie mycie rąk w zlewie, który zgrzyta pod twymi palcami jak para kół zębatych, a następnie za przyrządzanie śniadania - wstawiasz na patelnię dwie porcje jajek i bekonu, kroisz na poły świeże kajzerki, które pachną jak niebo, pod palcami czując, iż ciepło bije od nich jak od japońskich onsenów, wyciągasz sery i rozkładasz na podłużnym talerzyku, po czym gotujesz wodę na kawę z mlekiem.

- Gdzie byłeś? - Teraz już pamiętasz, że to nie agresja przerażała cię w jego głosie najbardziej; nuty jego pytania brzmią miękko i uprzejmie, jednak za słowami czai się mroczna dusza, która zatrzymuje na krótką chwilę bicie twojego serca.

Przewracasz bekon na drugą stronę, czując jego spojrzenie niczym materialny dotyk muskający zgięcie w ramionach, spoczywający na nadgarstkach, zatrzymujący się na odsłoniętym karku.

Może to tylko taki czas, w którym szuka się odpowiedzi w bruździe na łokciu i delikatnych cieniach pod oczami po zerwanej nocy, być może mężczyzna dostrzega twoją historię pomiędzy linią włosów a pomiętą, mającą nieco szarawy odcień, zarysowaną na plecach, w miejscach, gdzie kora przetarła materiał, koszulą.

- Być może lepszym pytaniem byłoby: z kim byłeś? - Głębia jego głosu jest złudna; solisz jajka i delikatnie zdejmujesz wraz z boczkiem z patelni, wyłączasz gaz i słysząc upominający pisk czajnika, zalewasz swoją kawę, po czym dodajesz do niej odrobinę mleka.

Stawiasz na stole półmiski z serami, pokrojone bułki układasz na niewielkiej desce, po czym podsuwasz mu pod nos jeden z talerzy z jajkami i ignorując całkowicie jego pytanie, zajmujesz miejsce naprzeciw niego, zabierając się za konsumowanie swojego śniadania (póki nie poczułeś zapachu smażonego bekonu, nie odczuwałeś nawet, jaki jesteś głodny).

- Patrz mi w oczy, gdy do ciebie mówię. - Nie chcesz patrzeć mu w oczy; rozumiesz, że nie obronisz się przed jego nachalnością, nigdy nie potrafiłeś osłonić się przed niechcianym podglądaczem, przed którym nie możesz się ukryć zamykając drzwi i wyrzucając klucz.

- Byłem na zakupach, Snape - szydzisz ewidentnie, nie fatygując się, by podnieść wzrok; cedzisz słowa w stronę swego pełnego talerza. - Potrzebowaliśmy jedzenia na śniadanie. - Dotykasz noża, jak narzędzia zbrodni, ale nie wbijasz w bekon, z dziką furią, a kroisz go bez pośpiechu, z dokładnością, poświęcając owej czynności całkowitą koncentrację.

Zastanawia cię, czy można się czuć jeszcze bardziej niekomfortowo, niż konsumując własne śniadanie pod tak czujnym spojrzeniem drugiego człowieka, iż zaczynasz mimowolnie porównywać się do tygrysa zamkniętego w klatce, rozszarpującego pazurami surowy stek. Odkładasz powoli sztućce i kładziesz nadgarstki na stole, jakbyś pragnął mu tym przekazać, iż nie masz wobec niego krwawych intencji. Unosisz wzrok na wpatrujące się w ciebie (jak należące do witrynowego manekina) oczy i uśmiechasz się doń, by chwilę później znaleźć punkt zaczepienia w jego dużych dłoniach i oddać im całą swoją uwagę.

- Chciałbyś o czymś porozmawiać? - pytasz z udawaną troską, ślizgając się wzrokiem po bladych, kościstych palcach. Wszystkie demony tego świata nie posiadają tak drapieżnych dłoni, jak ów mężczyzna, przypatrujący się tobie z chłodno kalkulującą uwagą.

- W istocie - odzywa się powoli, zdając się kontemplować własne słowa jak ulotną chwilę szczęścia i błogości.

- Zamieniam się w słuch. - Może brzmisz niedojrzale, rzucając w niego cynizmem jak oszczepem, ale twoje tętniące serce śmieje się na brzmienie własnego głosu jak cyrkowy klaun bądź rozpustna pannica. Zastanawiasz się, jak daleko mógłby się posunąć, aby odkryć twój sekret; wtargnąłby do twego umysłu z wierutną brutalnością, a może postawiłby wszystkie karty na swoją zdolność korzystania z retoryki? Myślisz o tym, jakby zareagował, gdyby dowiedział się o tobie całej prawdy, obserwując jego zabarwione żółcią opuszki, które nie zaprzestają muskania drobnych, dwóch wielkich liter rozdzielonych kropką, wieńczących krawędź filiżanki jak koronka.

- To od ciebie oczekuję przemowy, Potter. - Pochyla się nad stołem i na krótki moment łapie twoje spojrzenie; dla zwykłego biegu wskazówek zegara jest to zaledwie ułamek sekundy, dla niego jednak wystarczająca chwila, by uchwycić przebłysk tego, co twoje własne.

Błysk pustych białek. Szkarłat krwi na palcach. Papierosowy dym. Rozkoszny stosunek pod przykryciem nocy. Kosmyk kręconych włosów ziejących atramentową czernią. Bladość arystokratycznych kości policzkowych pokrywanych serią zaborczych ukąszeń.

Wbijasz paznokcie w stół i w pośpiechu odwracasz spojrzenie, skupiając wzrok na pożółkłej ze starości ścianie. Twoje serce, gdyby mogło, wyrwałoby się dziko z piersi i rzuciło do tchórzliwej ucieczki, czujesz jego uderzenia u podnóża swego gardła, zastanawiając się, czy gdybyś się w ten sposób udusił, nie uczyniłbyś przysługi ludzkości. Czujesz na twarzy jego spojrzenie - jest niczym czarny kot, obserwujący cię z bezpiecznej strefy cienia, ostrzący na lichym drewnie posadzki rząd krwiożerczych pazurków. Jego przeciągające się milczenie dzwoni ci w uszach, ale z grubsza czujesz, iż lepiej, aby milczał, jeśli nie znajduje w sobie sensownego komentarza ociekającego ironią - choć czasami szyderstwo jest łatwiejsze do zaakceptowania, niż wymowny brak słów.

Uśmiechasz się chłodno, nie spoglądając w jego stronę i zastanawiasz się, czemuż to nie dokonałeś dzisiejszego ranka zakupu papierosowej paczki - teraz, jak nigdy przedtem, masz chęć zająć czymś swoje dłonie, swoje usta tym bardziej - w zastępstwie chowasz się za filiżanką kawy i upijasz stygnącą ciecz, jakby nic wielkiego się nie wydarzyło.

- Masz mi coś do oznajmienia? - pyta głosem, który gdyby miał przybrać formę materialną, przeistoczyłby się w zakazany owoc o woni pokusy, niezerwany jeszcze z drzewa poznania.

Kawa ma korzenny smak, przełykasz ją jak najznamienitsze wino.

- Uważasz, że wszystko pojmujesz bez najkrótszych słów, ale to złudne wrażenie - produkujesz się do pustej ściany, z nieszczerym szacunkiem, jaki spada z twojego języka jak krople czarnej trucizny. - Mimo że twój nabyty talent stwarza ci jakieś szanse poznania, nie potrafisz interpretować tego, co ujrzysz. Nie możesz mieć wszystkiego, nie jesteś Bogiem, jesteś nieudacznikiem, który całe swoje życie spędza, żałując wszelkich, wielkich rzeczy, jakich udało mu się dokonać. - Kosztujesz swej kawy, mając nadzieję, że (mimo iż tego nie okazuje) ugodziłeś go swoimi słowami jak ostrzem noża.

Zapominasz jedynie, że spośród waszej dwójki, to nie ty masz niezaprzeczalną władzę (powinieneś nauczyć się już dawno, iż większa potęga daje wyższe położenie społeczne, powinieneś się nauczyć, że dyrygencka pałeczka nie leży w twoich rękach, jeśli masz zamiar zarzucić sieć na silniejszego osobnika, musisz wpleść w nią wiele ułudy i fałszywej pokory, niechaj myśli, iż nie stać cię na poważniejsze zranienie).

- Nawet jeśli nie jesteś tylko piaskiem w moich rękach, nie powinieneś tak bezczelnie mnie ignorować - łagodność w jego głosie sprawia, że twoje kości obejmuje czysty lód. - To źle świadczy o twoim szacunku wobec starszych.

Oddychasz głębiej, niż niewzruszony osobnik i zbierasz w sobie całą odwagę, by spojrzeć w jego, prześwietlające twój umysł jak promieniowanie kosmiczne oczy (śledzi twoje poczynania z uwagą sokoła spoczywającego na gałęzi sosny).

- Nie kłamałem, kiedy mówiłem, że nie chciałbym mieć w tobie swojego adwersarza.

- Och, nie wątpię - śmieje się cicho. - Jesteś bowiem na mnie skazany, nieprawdaż?

Twój uśmiech piecze i ma gorzki smak ciężkiego lekarstwa.

- Każdy z nas jest skazany na swoje własne demony. - Szept wypada z twoich ust jak wspomnienie odległego snu, odstawiasz kubek z parującą kawą i wpijasz wzrok w spoczywający przed tobą talerz (głód przemija jak znikająca w bladej pianie fala oceaniczna).

Snape nic nie mówi, ale jego oczy przeciągają się po twojej sylwetce jak po manekinie z porcelany wieńczącym sklepową witrynę. Kiedy wreszcie odwraca od ciebie wzrok, masz wrażenie, że widzi w tobie wszystko to, o czym wolałby nie wiedzieć - jakby dostrzegał serię żarliwości w pomiętej koszuli, jakby widział odległy odcisk szminki w zagłębieniu szyi, dostrzegał zachłanność rąk w kołtunie znaczącym włosy.

- Idź do łazienki i doprowadź się do porządku - sugeruje po chwili przyciszonym głosem, nie patrząc ci w twarz; jego rysy nie wyrażają najniklejszych odczuć, to nie z nich odczytujesz, co myśli o całej tej sytuacji, a z długich, eleganckich palców bębniących niespokojnie o ciemne naczynie napełnione kawą.

Powoli wstajesz od stołu i kierujesz się ku wyjściu z kuchni (woń jej intensywnych perfum podąża za tobą, jakby przykleiła się do twojej skóry i języka, krąży wokół twej głowy jak stado czarnych ptaków, skraplając się na włosach i osiadając na skroniach), jego wzrok ciąży na twoich barkach jak sztanga - nawet jeśli posiadałeś uprzednio jakieś resztki nadziei, teraz wiesz już doskonale, iż domyśla się twojej dewiacji, iż ujrzał w twoim umyśle, choć modliłeś się o jego przeoczenie, wszystko to, co ukrywasz przed światłem dnia w bezpiecznej strefie chłodnej nocy, iż spojrzał na zaczerwienienia na skórze i bruzdy na ramionach, a następnie dodał oczywistość do banału i wyszła mu prawda.


-VVV-


Z płyty obracającej się w starym gramofonie sączy się cichy jazz, wino skrzatów, rocznik dziewięćdziesiąty siódmy - wydobyty ze starej komody niegdysiejszej głowy rodu Blacków, ojca dwóch synów, mężczyzny jednej kobiety (ponieważ tych posiadanych na boku nie liczysz) - migocze w świetle wysokiego żyrandolu, wzniecając bordowe odblaski na lekkim szkle kieliszka.

Przymykasz oczy, czując lekkie zawroty głowy - z początku myślałeś, że alkohol rozwieje wszelkie twoje wątpliwości, jednakże - teraz to rozumiesz - wielkim błędem było wierzyć, iż cokolwiek w ten sposób rozjaśnisz (jedynym efektem było przyćmienie swojego umysłu do świata dźwięku, ruchu i koloru).

Na przydymionym lustrze wisi fotografia - czterej mężczyźni, właściwie chłopcy (to jedynie dzieci - widzisz to, patrząc im w oczy), obejmują się niczym bracia, szczerzą zęby do obiektywu wymieniając się kuksańcami. Tylko jeden z nich ma oczy tak samo ciemne i niezmierzone jak twoje własne.

- Doskwiera ci twój własny sentyment? - słyszysz zza pleców głos, którego nie powinieneś słyszeć. Zamykasz oczy i starasz się zapomnieć, ale demony okazują się nieustępliwe. - Przywodzisz mi na myśl wrak człowieka, wiesz? Nie potrafię się jedynie domyślić, czy to z powodu degenerującego wpływu alkoholu, czy znamienity arcymistrz ukrywania tłamszących go emocji nie utracił najzwyczajniej w świecie własnego kunsztu.

- Odejdź, Black. - Choć w twoim zamyśle twój głos miał brzmieć sucho jak piach, ostro jak ukłucie sztyletem, w rzeczywistości zdaje się cichy i zgoła niepodobny do złudnej pewności siebie.

Widmo twej przeszłości cmoka z niejakim rozczarowaniem, po czym bębni palcami o szyjkę, stojącej obok gramofonu, szklanej butelki.

- Ty tu jesteś nieproszonym gościem, jak zwykle, zresztą. Tak się składa, że to mój dom, a na domiar złego, moja sypialnia - mówi, jakby szczekał, a ty masz większą, niż kiedykolwiek chęć, by mu przyłożyć i dodać nieco niechcianego kolorytu tej arystokratycznej, tak białej, tak idealnej twarzy. Unosisz powieki i napotykasz ciemną szarość jego oczu wieńczoną wachlarzem grubych, grafitowych rzęs.

- Nie żyjesz - oznajmiasz lodowato, próbując nie pozwolić wciągnąć się w nieznaną ci głębię owym źrenicom, które są szerokie i wieńczone iskrą psoty: dokładnie takie, jakimi je zapamiętałeś.

Wzrusza ramionami, jakbyś oznajmił mu, że synoptycy zapowiadają przewlekłe ulewy.

- No popatrz, popatrz, a wciąż wyglądam o wiele zdrowiej, od ciebie, Snape - oznajmia z absurdalną dumą w głosie, bawiąc się materiałem spłowiałej zasłony. Gdybyś nie podejrzewał, iż jest on czysto niematerialną marą, z pewnością rzuciłbyś się na niego z pięściami.

Mężczyzna poprawia kosmyk czarnych loków, jaki wypadł mu zza ucha i kręci z dezaprobatą głową, a ty masz nieprzyjemne uczucie, iż mimo wzniesionych ponad przeciętność własnych barier Oklumencyjnych, jakimś niewytłumaczalnym cudem doskonale zna wszelkie twoje myśli.

- Twierdziłeś, że nie umrzesz, dopóki nie upewnisz się, że twój chrześniak pozostanie bezpieczny - prychasz z cynizmem, pragnąc go zranić, jednakże on, jak to zwykle, albo zdaje się nie wychwytywać szyderstwa, albo nie zwracać uwagi na znaczenie twoich słów, jakby myślami znajdował się zupełnie gdzieś indziej.

- Nigdy nie lubiłem tych ciemnych zasłon - mówi, ciągnąc za gruby materiał kotary. - Przywodziły mi na myśl dementorów.

- Myślałem, że uwielbiasz dementorów, Black - śmiejesz się cynicznie. - Niechybnie pasują do twego nazwiska.

Opróżniasz wino do dna i nalewasz sobie kolejny, pękaty kieliszek.

- Nie lubiłem także tych win - dodaje, całkowicie ignorując twą zaczepkę (przez moment zastanawiasz się, czy jego umysł w ogóle ją przetworzył), wskazując palcem na ciecz kołyszącą się w delikatnym szkle. - Nie ścierpiałem niczego, co wykonały skrzacie dłonie, zanim moja droga matka pozbawiała ich głów. Zabawna ta moja rodzicielka, nie uważasz? Jednakowoż ten rocznik był nawet znośny, jako nieliczny zdawał mi się w miarę akceptowalny.

- Ponieważ winorośla urodziwie dojrzały?

- Ponieważ mieliśmy wówczas zabawną, drobną skrzatkę, która zdawała się lubić moje kawały. Nie wiem, czy udawała, aby mnie zadowolić, czy doprawdy ją one bawiły.

Kręcisz głową i rzucasz mu zniesmaczone spojrzenie.

- Jesteś irracjonalny.

- Wszystko na tym świecie jest irracjonalne. - Wzrusza obojętnie ramionami. - My możemy nauczyć się to zaakceptować albo oszaleć, innych opcji nie dostrzegam, choć pewnie powiesz, że zwyczajnie jestem zanadto ograniczony. - Zbliża się do ciebie jak łakomy zdobyczy drapieżnik i mimo iż powinieneś już do tego nawyknąć, twoje serce zatrzymuje się w miejscu, gdy jego, zdolne do opętańczego morderstwa w ramach krótkiej chwili błogiej zabawy, dłonie wyciągają z twoich palców nóżkę kieliszka i odkładają na nocną szafkę. Twoje oczy prześlizgują się po jego długiej, łabędziej szyi, czarny aksamit jego szaty muska twój nadgarstek jak język, a ty myślisz, iż jeżeli umarłeś z przepicia i trafiłeś do jakiegoś cudownego, odległego świata, mógłbyś w nim już pozostać na wieczność. Dłonią, której serdeczny palec wieńczy posrebrzany, ciężki, rodowy pierścień, który zapewne kosztował więcej, niż cały twój majątek przemnożony razy trzy, przemierza drogę ku twojej szczęce, muskając ją tak samo, jak kiedyś, mimo iż sądziłeś, że już dawno zdążyłeś zapomnieć, jak smakuje ten dotyk. Twoje ciało rozpala się w tej właśnie sekundzie niczym średniowieczne stosy, na których stracono tysiące dziewic.

- Odejdź, Black - powtarzasz słabo, ale on uśmiecha się demonicznie i niespiesznie sięga palcami do wysoko postawionego kołnierza. Tuż przed oczami błyska ci jego roześmiane spojrzenie, a ty nie potrafisz ocenić, czy owo rozbawienie wynika z satysfakcji na widok twego ośmieszenia, czy może na widok czegoś całkiem innego w dalekiej głębi twoich obsydianów. Pełne, czerwone jak marzenie, doskonałe wargi pochylają się, aby musnąć kawałek bladej skóry, który wyłonił się spod kołnierzyka, a ty wciągasz ze świstem powietrze i z całych sił zaciskasz powieki, sięgając dłońmi, by na nowo nauczyć się każdej zmarszczki jego twarzy.

- Nie mam ochoty - przeciskasz przez swoje rozedrgane wargi, lecz pomimo własnych słów, szukasz smaku skóry, która pomimo tylu długich lat, wciąż jest w dotyku jak materiał aksamitu.

Jego zęby zatapiają się w płatku twego ucha, wyrywając z twego gardła tłumiony jęk.

- Myślę, że masz - mruczy wprost do twego ucha, a ty płoniesz wstydem, na myśli, iż na samo brzmienie jego głosu, mógłbyś rozpaść się, jak strącony z parapetu wazon, na drobne kawałki o niepospolicie ostrych krawędziach. - Zawsze ją miałeś. Od kiedy byliśmy nastolatkami. To dlatego, gdy wydostałem się po dwunastu latach z czeluści piekielnych, przyszedłeś do mnie zaledwie rok później. - Gorący język prześlizguje się po twojej kości policzkowej jak ogień. - Nie pamiętasz?

Pamiętasz zbyt dobrze, mimo iż nie chcesz pamiętać. Oddychasz chwiejnie, nie potrafiąc utrzymać powietrza we własnych płucach; zdaje się uciekać do atmosfery jak z przebitego balonu. Pozwalasz mu na wszystko, od dawna pozwalałeś, jego dłonie sięgają i zagarniają, to on jest arystokratą, zawsze nim był, ty jedynie wkradłeś się w wyższe sfery, korzystając ze sprytu i siły intelektu. Nigdy nie będziesz doskonały, nigdy nie zdołasz mu dorównać, nastoletni Syriusz Black miał nazwisko, w żyłach płynne złoto, a w skrytce rodowej konto tak znamienite, że twoje serce piekło ze ślepej zazdrości. Jesteś jedynie podrzutkiem z mugolskiej dzielnicy nędzy, z krwią połowicznie zhańbioną brudnymi genami własnego ojca. Syriusz Black lubował się zabawiać twoim ciałem, ale nigdy nie mógł być twój na wieki. Jego usta są trucizną, jego język jest strugą lawy, paznokcie wbijane w kark, dające tyle przyjemności, są jedynie nośnikiem, który pozwala mu na rozładowanie napięcia, gdy zanurza je boleśnie w twej bladej skórze jak stalówkę w atramencie; zwierzę, które istnieje w jego umyśle, łaknie krwi, pragnie ofiary, własnej, osobistej, pięknej darowizny. Pod osłoną nocy błogosławi twoją skórę, która należy do niego. Pragniesz Syriusza Blacka. Nienawidzisz Syriusza Blacka.

- Odejdź, Black - szepczesz po raz trzeci, gdy owe wieńczone doskonałością dłonie zakradają się pod twoją koszulę. Nie spodziewasz się, iż tym razem wysłucha.

Powieki zaciskasz jak sznurowadła, wstrzymujesz rozkołatany oddech i czekasz, aż twoje ciało roztopi się z pożądania.

Kiedy otwierasz ponownie oczy, nie pozostaje już nic. Leżysz, zaplątany w pościel, zlany zimnym potem na ogromnym łożu w pokoju należącym niegdyś do starszego z braci Black i starasz się uregulować oddech. Pusty kieliszek po wysączonym alkoholu leży porzucony gdzieś w kącie, a zamiast zachłannych palców jest proch szkła na ciemnym drewnie i słoneczne promienie wkradające się okienną szybą.

Przełykasz ciężko i zaciskasz powieki.

Jestem nie na miejscu i nie w czasie skoro znowu pozwoliłem zwieść się własnemu umysłowi.


-VVV-


Czujesz się, jakbyś mieszkał w zakładzie psychiatrycznym, liczysz każdą godzinę, którą spędzasz w tym miejscu, poważnie rozważając kwestię ucieczki, mimo iż życie samotnie w wielkim świecie nieszczęść przeraża cię nie mniej, niż król pajęczaków wydający pozwolenie swej licznej trupie na skonsumowanie żywcem twojego młodego ciała. Filiżanki kawy ciągną cię za tobą jak guma do żucia i powoli zaczynasz wierzyć, że bóle w żołądku są ściśle z tym faktem powiązane.

Lękasz się, iż przeczucie, że nic już w życiu nie osiągniesz, okaże się słuszne, takie myśli nachodzą cię przeważnie w godzinach porannych, kiedy to zmuszasz całe swoje ciało do egzystencji, zamieniając się umysłami z neandertalczykiem (zaczynasz myśleć w kategoriach: jeść, spać, pić; czasami myśli przeskakują na najbardziej pierwotny poziom i wówczas widzisz pod powiekami błysk szarawej skóry, oraz obłęd wieńczący ciemne oczy, myśląc: seks, seks, seks).

Snape wygląda, jakby wegetował, jakby na jego duszę padła zaraza i choć przykrywa to za serią swych standardowych masek (czasami dorzucając nową, aby nie było nudno), doskonale widzisz to w cieniach wieńczących jego twarz jak kołdra.

Wchodzi do kuchni i siada przy stole, patrząc na ciebie, jakby cię znał, a ty podsuwasz mu pod nos czarną kawę z dwóch łyżeczek rozpuszczalnych granulek (bo ziarna nie występowały najwyraźniej w tej posiadłości, ani nic, czemu udałoby się te ziarna zmielić - nie licząc magi, bo ona była wszędzie). Przyjmuje od ciebie parujący napój i przez chwilę wpatruje się w niego, jakby podejrzewał, iż pragniesz go otruć.

- Jest niemal trzydzieści lat starsza ode mnie - mówisz, sam nie wiedząc dlaczego, a on unosi głowę i spogląda na ciebie przerażająco trzeźwym wzrokiem, jeśli wziąć pod uwagę, iż jeszcze chwilę temu wyglądał, jakby się całkowicie nie przebudził. - Jest roztargniona, ma sadystyczne zapędy i uważa się za bóstwo nie z tej planety.

Snape wygląda, jakby mu ulżyło, a ty zastanawiasz się, co dokładnie przeszło mu przez myśl, kiedy ujrzał jej lica w twoich wspomnieniach.

- Mam niezmierne, zapewne odwzajemnione, pragnienie, by ją zasztyletować za każdym razem, gdy spoglądam w jej twarz - kontynuujesz, jakbyś opowiadał o czymś tak błahym, jak pogoda. - Czasami bredzi od rzeczy i wówczas należy cierpliwie przeczekać, aż minie jej słowotok. Mimo to nigdy nie mówi o Czarnym Panu, jest on tematem tabu, który skrupulatnie omija, a czyni to bardzo szerokim łukiem. Z drugiej strony monety wiele wspomina o polityce, mimo iż jej nie rozumie, ani nie próbuje zrozumieć. Zdaje mi się, że polityka jest jej całkowicie obojętna i jest to przewodni powód, dla którego tak często o niej przy mnie napomina. Nienawidzi milczenia. - Na twarzy Snape'a ponownie maluje się napięcie, chociaż nie potrafisz doszukać się tego przyczyny. Czekasz cierpliwie na komentarz, a kiedy ten nie nadchodzi, pozwalasz sobie na dalsze słowa. - To podejrzane, mówić do siebie, zwłaszcza takie rzeczy, jakie przechodzą przez jej usta, ale sądzę, że po czternastu latach Azkabanu sam nie byłbym w dużo lepszej formie. Pominąwszy, iż przypuszczalnie wcale bym tam tak długo nie przeżył. Cztery lata? Być może. Po pięciu wynosiliby mojego, na wpół rozłożonego trupa, powierzając w dobrej wierze szczurom na pożarcie. Nie przewiduje, że odnaleźliby mnie wcześniej. - Upijasz łyk kawy i nie odwracając spojrzenia od lustrujących, czarnych oczu, mówisz dalej. - Pali więcej papierosów w ciągu kwadransa, niż cały ziemski glob w ciągu minuty i poza częstowaniem mnie mieszanką dymu i promieniotwórczych pierwiastków, częstuje mnie swoją waginą, ponieważ, jak podejrzewam, jej mąż zapomniał już, że ma ona pomiędzy nogami cokolwiek godnego jego bezwzględnej uwagi. - Uśmiechasz się chłodno i odstawiasz kubek na blat z cichym stuknięciem denka o drewno, po czym splatasz palce, opierając łokcie o stół i spoglądasz mu w oczy z taką intensywnością, iż nie jest to przyzwoite. - Powiedzmy to sobie raz, a dokładnie. Biorę ją na leżąco, niemal grzebiąc żywcem w miałkim gruncie, biorę ją na stojąco, przyciśniętą do drzewa z rękami uwięzionymi nad głową, a czasami na siedząco, o ile park jest opustoszały, a ławki nie zdążył zagarnąć sobie miejski pijak, czyniąc z niej swe legowisko jak chudy, kościsty patyczak. Zabiła już takich z pięciu, ponieważ, jak twierdziła, oddychali za głośno. - Twoje słowa, zdaje się, smakują w jego ustach kwasem i żółcią (wnioskujesz to po ułożeniu jego warg, kiedy wpada w ślinotok i przełyka szybciej, niż toczą się koła pociągu parowego) i podejrzewasz, iż nie ma to żadnego związku z napomnieniem o morderstwie (w obecnych czasach zabójstwo stoi na każdym rogu, jakby było panną lekkich obyczajów oczekującą zabłąkanego wędrowca). - Czujesz się zgorszony i twoją wolą jest, bym zamilkł na wieki wieków, amen? - pytasz, a twój odwieczny towarzysz: sarkazm układa twoje wargi w szeroki uśmiech.

Kręci głową, jego oczy migoczą jak neonowe lampy.

- Nie. Kontynuuj, proszę.

Unosisz brwi i omiatasz go chłodno kalkulującym wzrokiem, po czym twój głos na powrót rozbrzmiewa spokojem pośród czterech ścian kuchni.

- Ma swoje wtyki w Mungu i Ministerstwie Magii. Daje mi zlepek bezwartościowych informacji, które czasami okazują się kluczowe, chociaż nawet by jej do głowy nie przyszło, że jej słowa mogą być czymś istotnym. Nie jest naiwna ani ograniczona umysłowo. Jest po prostu przekonana o swojej niezaprzeczalnej wyższości i nie docenia pojętności innych ludzi. - To nieprawdopodobne, ale zamiast brzemienia odpowiedzialności, czujesz ulgę, że nie jesteś jedynym, dźwigającym swój własny sekret. Bardziej cię ciekawi, niż niepokoi, co byłby w stanie uczynić ów mężczyzna z nowo nabytymi informacjami.

- Wspominałeś, że jest sadystyczna - odzywa się z rozmysłem mężczyzna, wodząc wzrokiem po opanowaniu wieńczącym twoją twarz niczym namalowanym pędzlem i farbą. - Chciałbym wiedzieć, czy to ogólna konkluzja, czy na myśli miałeś to, iż jest sadystyczna względem ciebie.

Przechylasz w zamyśleniu głowę, kończąc niespiesznie swoją kawę, zlizując z warg ostatnie jej krople. Czujesz się co najmniej niecodziennie, widząc, jak każdy twój ruch, każde napięcie mięśni, każde drgnięcie palców, czy oblizanie warg jest śledzone z niemalże maniakalną uwagą przez parę obsydianowych oczu. Trochę, jakbyś był podejrzanym na sali przesłuchań, który ma na swoim koncie bestialskie morderstwo.

- Byłbyś tak uprzejmy i wstawił wodę? - pytasz, choć opuszczenie owych czarnych kurtyn z twojego słowa nie jest możliwe. Jest pasożytem, który żeruje na twej opowieści jak jemioła pnąca się w koronach wysokich drzew. Jesteś więźniem jego pragnienia rozeznania, tkwisz w klatce jego spojrzenia, odgrodzony od świata. Podejrzewasz, że na twojej opowieści buduje sobie obraz prawdziwego ciebie. Nie wiesz jedynie, dlaczego zależy mu na tym poznaniu. Bo czyż nie łatwiej wyglądałoby jego życie, gdybyś był jedynie kolejną, szarą, nudną plamą w jego oczach? - Mam ogromną chcicę na kolejną kawę.

Noszenie różdżki w zagłębieniu rękawa nie może być bezpieczne - myślisz, gdy jeden ruch nadgarstka zapala ogień pod na wpół pełnym czajnikiem.

Być może poczułbyś wstyd, który przepaliłby twój umysł jak papier, ale od jakiegoś czasu odczuwasz niewiele (podejrzewasz, że widziałeś już tyle, iż nic nie może cię zaszokować, zaskoczyć, czy przerazić).

- To musi być dla ciebie czysta przyjemność - stwierdzasz, unosząc brwi. - Wsłuchiwać się w moje najmroczniejsze, a zarazem najintymniejsze sekrety, wiedząc, iż nie potrafię przed tobą skłamać.

Kącik jego warg unosi się nieznacznie, a oczy nabierają blasku, jakiego nigdy nie widziałeś w tych ciemnych zapaściach (jakiego nigdy nie widziałeś w niczyich źrenicach).

- Pragnąłbym zauważyć, że do niczego cię nie zmuszam, Potter. - Oczywiście, że on cię nie zmusza, ale zmusza cię twoja własna ciekawość co do jego reakcji, co do jego poglądu na tę sprawę, gdybyś mógł, wyznałbyś mu każdy szczegół ze swego życia niczym podczas spowiedzi po długich latach milczenia. - Sam podjąłeś ową kwestię i sam zdecydowałeś czym się podzielić. Wobec czego możesz mi nie odpowiedzieć, ponieważ takie jest twoje prawo. Pozwól jednak, że ja na powrót zadam pytanie. Czy urocza, nieokrzesana Bella przejawia wobec ciebie sadystyczne skłonności?

Milczysz dłuższą chwilę, rozważając swoją wypowiedź. Wreszcie otwierasz usta i przemawiasz nadzwyczaj powoli (chcesz, aby dobrze sobie przyswoił twoje ciche słowa).

- Odpowiedź nasuwa się sama, bo chociaż nie sądzę, by myliła przyjemność z bólem, cierpienie ją podnieca przypuszczalnie bardziej niż stosunek, choć podobno seks to samo zdrowie. - Uśmiechasz się niczym anioł i oblizujesz wargi. - Mam szczegółowo opisać, jak wygląda nasz stosunek, panie profesorze, czy wolałby pan posłuchać, do czego potrafi się posunąć poza nim?

Czarne oczy obserwują cię z wnikliwością, a choć jego dłońmi kieruje spokój, jego oczy świecą jak diamenty.

- Jakkolwiek kusząco nie brzmi twoja propozycja zwierzenia mi się z detali waszego współżycia, wolałbym na tę chwilę posłuchać, jaką krzywdę jest zdolna ci wyrządzić, kiedy kieruje nią własna chęć, słowem, do czego potrafi się posunąć z całkowitą premedytacją.

Po krótkim okresie twego milczenia ciszę przerywa wysoki gwizd, który rozbrzmiewa tak niespodziewanie, iż wywołuje w tobie nerwowe drgnięcie. Spoglądasz z zaskoczeniem w stronę czajnika, zdając sobie sprawę, iż myśl o kawie już zdołała wypłynąć z twej głowy jak fala. Snape wstaje powoli i sięga po oba kubki po poprzednim napoju, ściskając ich uszy tak mocno, iż zgrzytają o siebie jak stary łańcuch miejskiej huśtawki.

- Nie zawracaj sobie głowy - odzywa się niemal usłużnie, czym wywołuje w twym umyśle narastającą podejrzliwość. - Ja przyszykuję drugą kawę, a ty nie przerywaj tej intrygującej opowieści.

Jego słowa rodzą ucisk w twej klatce piersiowej - zapewne miał chęć spowodować, by wszystko pozostało na swoim miejscu, tak jak być powinno, bez wprowadzania niepotrzebnego zamieszania, póki nie wyśpiewasz mu treści całego swojego życia, z nawiązką. Zamykasz oczy i przełykasz ciężko, choć wiadomo, że nie uronisz żadnej łzy, ponieważ przypuszczalnie nie jesteś zdolny do płaczu i czułbyś się zapewne pewniej, gdybyś wiedział, na czym naprawdę stoisz, ale jego niewzruszoność w głosie jest tak samo trwała, jak zazwyczaj, mimo iż oczy błyszczą jaskrawie (nie wiesz już, czy od fascynacji, czy z niemej furii).

- Potępiasz mnie - oceniasz, nie musząc patrzeć, ponieważ wiesz.

Pokuta wydaje się kuszącym rozwiązaniem, ale nie obmyśliłeś jeszcze jej formy, wobec czego postanawiasz odłożyć ją na kolejny dzień (być może jedynie unikasz konsekwencji własnych czynów, ale jeśli to czynisz, nie przyznasz się nawet przed swoim umysłem - w świecie czarodziejów, w którym otoczenie zagląda do twojej głowy jak do obskurnej taksówki przez wytarte szyby, to jak wydanie na siebie ostatecznego wyroku).

- Patrz mi w oczy, Potter. - Jego głos jest spokojny, mimo to przecina twoją duszę jak ostrze sztyletu.

Unosisz powieki i napotykasz jego przenikliwy wzrok.

- Nie piętnuje cię jako naznaczonego skazą dlatego, że uprawiasz w tajemnicy przed światem gwałtowny seks z jedną, z najdalej sięgających w czasie spośród zwolenników Czarnego Pana - mówi cicho, acz z powagą. - Piętnuje cię, ponieważ pozwalasz jej się zhańbić. Ponieważ pozwalasz jej wyrządzić sobie fizyczną krzywdę. Ponieważ nie stawiasz wyraźnych granic tam, gdzie być one powinny.

Uśmiechasz się kwaśno i przechylasz nieznacznie nad stołem, nie spuszczając wzroku z intensywności jego oczu.

- Gdybym tego nie czynił, najpewniej znudziłaby się mną szybciej, niż zdołałbym powiedzieć ‚konspiracja', panie profesorze.

Powoli kiwa głową, jakby coś sobie uświadomił. Obserwuje cię zza osłony rzęs, jakby twoje myśli były wytatuowane na czole, na policzkach i na skroniach. Wreszcie pozwala sobie na krótki, przyzwalający gest dłonią, a ty oddychasz głębiej, dopiero teraz uświadamiając sobie, jak wielkie napięcie zawładnęło na moment twoim młodym ciałem. Wstaje od stołu, zabierając z blatu dwie, pojemne, jeszcze ciepłe (choć, jesteś pewien, jedynym, co podtrzymuje ich temperaturę, jest magia tego domu, unosząca się w powietrzu jak kurz) szklanki.

- Słodzisz? - jest jedynym pytaniem, które przed tobą stawia.


-VVV-


Twój świat łamie się jak gramofonowa płyta pod wpływem przyłożonej siły zewnętrznej, kiedy do kuchni posiadłości Blacków, w godzinach przedpołudniowych, bez najmniejszego zapowiedzenia się, wpada z łoskotem brązowowłosa, młoda kobieta, wybudzając portret pani Black, lamentujący obecnie w przedpokoju jak stara, zgrana płyta, oraz rozniecając w twoich żyłach adrenalinę jak dawkę narkotycznej substancji.

Hermiona patrzy załzawionymi oczyma na koniec twojej różdżki, który już drży w oczekiwaniu na zaklęcie, chwyta się za szyję i pada na kolana jak ścięta z nóg niewidzialną pięścią.

- Harry - jej głos drży i jest lekko stłumiony przepełnionym roztrzęsieniem szlochem, jej ramiona trzęsą się, jakby były nasączone żelatyną. - Remus nie żyje.

Widzisz, że jest bezsilna - bije pięściami w podłogę, jakby był to rytuał wskrzeszenia, a ty czujesz się, jakbyś jechał bardzo szybką windą w dół - wysoki pisk w twoich uszach narasta, jakby ciśnienie w pomieszczeniu diametralnie się obniżyło. Opuszczasz uniesione zapobiegawczo ramię, chowając różdżkę na powrót do wewnętrznej kieszeni szaty jak pilnie strzeżony sekret.

- Kto? - Twoje usta same układają się w to jedno, krótkie słowo, które smakuje słabo i ześlizguje się z twojego języka jak kostka lodu.

Wtula twarz w zimną posadzkę, jakby była ona obłożona perskimi dywanami.

- Lestrange - mówi zdławionym głosem, pozwalając, by łzy spłynęły z zaczerwienionych policzków i wsiąknęły w szczeliny w podłodze.

- Bellatrix? - Twój głos jest suchy i pusty jak wazon bez wody, śledzisz martwym wzrokiem, jak trzęsie się na podłodze, czując się przyspawanym do ziemi, nie potrafiąc uczynić najmniejszego kroku w jej kierunku.

Kręci głową w niemym zaprzeczeniu, a ty zamykasz na moment powieki, zastanawiając się, co tak naprawdę czujesz.

- Rabastan.

Podchodzisz do niej powoli i podnosisz z ziemi, po czym skupiasz się na transmutacji wydobytego z kieszeni spodni guzika w białą, lnianą chusteczkę i chwilę potem wręczasz jej ów dar z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, mając wrażenie, że od rozpaczy do pragnienia zemsty niedaleka droga, myśląc, że jej krótkie słowa przestrzeliły twoje serce jak kuropatwę na polowaniu.

Kiedy podnosisz głowę, jego czarne oczy są w pobliżu jak para niezmierzonych galaktyk rozwodząca się nad dziejami wszechświata. To ostatnia chwila, by powiedzieć ci, że śmierć Remusa jest najpewniej twoją winą, którą musisz od tej godziny nosić w swoim sercu na wieki, ale on milczy i patrzy na ciebie z czymś na kształt zrozumienia z domieszką podziwu, którego nie rozumiesz; dotyk jego oczu na twoich własnych pali cię jak pochodnia.

- Czy umarł szybko? - Masz ochotę zapytać o wiele, wiele więcej, ale nie pytasz, ponieważ wiesz, co jest dla ciebie istotą sprawy.

Hermiona podnosi zapłakaną twarz i uśmiecha się przez łzy, wyciągając rękę i zaciskając palce na twojej dłoni, z siłą, o jaką byś jej nie podejrzewał.

- Tak, Harry. - Śmieje się tak, jakby jęczała z bólu. - Pewnie nawet nie spostrzegł, że umiera. Wyszedł z ukrycia, ponieważ miał serce ze złota i pragnął donieść dyrektorowi coś, o czym ten, jak się później okazało, wiedział już od Moody'ego od przeszło dwóch godzin. Klątwa trafiła go pomiędzy łopatki. Dyrektor mówi, że zginął na miejscu.

Kiwasz głową; w twoich oczach nie istnieje światło.

- To dobrze - wypowiadasz cicho, przez zbolałe wargi. - Cieszę się, że nie musiał cierpieć. - I myślisz, że brzmisz jak bezduszny łotr, który bardziej, niż przyjaciel twojego ojca zasłużył na zagładę. To nie ma znaczenia, ponieważ kobieta i tak cię przytula; jej rzewne łzy moczą ci koszulę.


-VVV-


Czujesz, że cię obserwuje, jakbyś był niebezpieczną bestią niemożliwą do oswojenia. Prześlizgując się korytarzami milczącego domu Blacków, słyszysz szelest długiej szaty i masz świadomość niematerialnego dotyku, jaki muska twój odsłonięty kark. Kiedy jednak przystajesz i odwracasz się, aby uchwycić jego wzrok, zastajesz jedynie ciemność korytarza i gołe ściany, jakby przeistoczył się w siwy dym i osiadł pod sufitem jak kolonia pająków o czarnych, wątłych odnogach.

- Co uczynisz z informacją, którą nabyłeś? - pytasz, kiedy już nie potrafisz dłużej milczeć, a głęboki cień posiadłości odpowiada ci jego głosem:

- Jeszcze o tym nie zadecydowałem.

Kiedy mijają kolejne dni, a informacje z zewnątrz nie docierają do czterech ścian waszego więzienia, maczasz pióro w ciemnym, gęstym atramencie i wykładasz swoje myśli staremu zeszytowi oprawionemu w grubą skórę, który wydobyłeś z drewnianego, obszernego biurka ustawionego w pokoju, do którego prowadziły szerokie, jasne drzwi z wygrawerowanymi inicjałami R.A.B. w górnym rogu.

Tegoroczna zima wkrada się do mojego serca i żeruje na nim jak jemioła umiejscowiona pomiędzy gałęziami wysokiego drzewa. Więzienie więzieniem i nawet współtowarzysz niedoli zdaje się zaskakująco znośny. Jednak język potrzebuje świeżej krwi, do której jedynie ona mogłaby umożliwić mi dostęp. Nawet jeśli on o niej wie, nie domyśla się siły demonów, jakie istnieją w moim własnym umyśle. Obserwuje mnie, ale nie rozumie i zdaje mi się, iż wcale nie próbuje zrozumieć.

Twarz, jaka na co dzień spogląda na ciebie z lustra, jest dużo bledsza, niż ta, którą pamiętasz. Masz wrażenie, że marnujesz się w tym miejscu jak nieodkryty artysta. Najgorzej bowiem smakuje bezczynność. Dotychczas to ona wyrządzała na twojej duszy najgłębsze szkody.

Zabierasz różdżkę, naostrzony sztylet i przerzucasz całą, jak dotąd nieodwiedzaną przez ciebie, piwnicę posiadłości, w poszukiwaniu fiolki, lub małej butelki z belladoną, cykutą, bądź inną pomysłową trucizną, jaka zakończyłaby nędzny żywot twojego głównego celu, jednak w ostateczności (z przykrością) dochodzisz do konkluzji, iż szanowny Zakon, który urzędował tu przez zaledwie rok, wyczyścił to miejsce z czarnej magii, jakby zajmował się odkażaniem byłego szpitala psychiatrycznego.

Kiedy wychodzisz z posiadłości (po raz kolejny przeciskasz się nad parapetem i lawirujesz w zagłębiach okien, przytrzymując się rozchwianej rynny), pierwsze płatki śniegu roztapiają się na twoich ustach, a ty odchylasz głowę do tyłu i łapiesz je językiem, jak nie czyniłeś tego nigdy, kiedy byłeś dzieckiem. Przechodzisz przez ulicę i kierujesz się w głąb ciemnych zaułków, mając nadzieję na szybką teleportację spod starej kamienicy, jednakże, kiedy zatapiasz się w jednym z najbardziej ciasnych i najciemniejszych dowiadujesz się, że (o ironio) dom Blacków nigdy nie przestał być obserwowany przez siły nieczyste i haniebne. Oczywiście, twoje ogromne, życiowe szczęście pozwoliło ci, by strażnikami twej twierdzy były nie inne jednostki, niż twoja pomylona kochanka i jej uroczy szwagier (no proszę, proszę - szukasz kozła ofiarnego, a kozioł ofiarny przychodzi do ciebie).

- Papierosa? - proponuje Bellatrix, wyciągając w twoją stronę paczkę, a jej uśmiech mówi, że czerpie z twojego niechybnego położenia wiele satysfakcji.

Wyginasz wargi w imitacji rozbawienia i świdrujesz ją oceniającym wzrokiem, próbując dopatrzyć się jej nastawienia i zamysłów względem twojej osoby, ale nie dostrzegasz niczego, poza spaczonym humorem.

- Chętnie. - Sięgasz dłonią i przyjmujesz cygaretkę, a gdy wkładasz ją pomiędzy usta, przechodzi ci przez myśl, iż możliwie, przy odrobinie nieszczęścia, wybuchnie ci ona na języku, ale w momencie, gdy kobiece dłonie podstawiają ci niesymetryczną różdżką ogień pod twarz, nic takiego nie następuje. Jej czarne oczy błyszczą, kiedy zaciągasz się głęboko dymem.

Rabastan szczerzy się gorzej, od wilkołaka w czasie pełni i celuje w ciebie różdżką, jakby dyrygował wieloosobowej orkiestrze.

- Czarny Pan ucieszy się na twój widok - bełkocze; zdajesz sobie sprawę, iż musi być lekko wstawiony i zastanawiasz się przez chwilę, czy nie skorzystać z połączenia, jakie dzielisz z najgroźniejszym czarnoksiężnikiem tego stulecia i nie wydać przed nim ewidentnej niekompetencji swego sługi. - Tak się ucieszy, że nagrodzi mnie z nawiązką.

Wypuszczasz z płuc dym i unosisz brwi w niemym zdumieniu.

- Naprawdę? - mruczysz z udawaną adoracją, jakbyś zwracał się do świętego krzyża w kościele chrześcijańskim. - Tak, cóż będzie zachwycony, wiedząc, z jakim zapałem potraktowałeś własną służbę jego osobie. Podszedłeś do tego z taką werwą, że aż musiałeś to oblać, nieprawdaż?

Jego różdżka zatacza nieokreślony łuk w powietrzu, a ty obserwujesz ten, pełen tragizmu, jak ci się wydaje, gest spod wachlarza rzęs.

- Nie będziesz odzywał się do mnie takim tonem! - krzyczy na całą dzielnicę, jakby miał tym samym rzucić na ciebie bolesną klątwę. - Jestem jego najwierniejszym towarzyszem!

- Ty? - wypowiadasz tonem nasączonym silną wątpliwością i ślesz pełen uroku uśmiech milczącej kobiecie, przyglądającej się wam z szaleńczym błyskiem iskrzącym w oczach. - Cóż, to bardzo wątpliwe. Oddam teraz honory tej, której się ona należą. Spójrz w lewo, marny człowieku, a ujrzysz autentyczną prawicę Czarnego Pana.

Zaklęcie ześlizguje się z jego języka jak woda.

Myli sylaby. Klątwa sprawiająca, iż krew gotuje się w żyłach ofiary, brzmi Tempertus, nie Tepermtus. Przechylasz głowę i zaciągasz się niespiesznie papierosowym dymem.

- To było powalające posunięcie - kwitujesz chłodno, czym zostajesz nagrodzony dźwięcznym śmiechem pani Lestrange z domu Black. Spoglądasz w jej ciemne oczy, starając się rozeznać w jej myślach. - Wybacz bezpośredniość, ale nie przeszkadza ci jego istnienie?

Uśmiecha się i zaciąga papierosem, po czym zbliża do ciebie jak kot - na miękko ugiętych łapach. Pochyla się nad twoją twarzą i kładzie szorstką dłoń na twoim policzku.

- Dlaczego pytasz? - Jej słowa częstują cię salwą papierosowego dymu. Obracasz nieznacznie brodę i muskasz rozgrzanymi wargami jej lodowate od śniegu palce. Pojedyncze płatki śnieżne wplątują się w jej włosy.

- Ponieważ chętnie przetestowałbym działanie Wywaru Żywej Śmierci na kimś, jakby to rzec... żywym, panno Black - szepczesz.

Wybredny chichot tonie w twoim gardle. Jej język ma rdzawy posmak metalu.


-VVV-


Jak się dowiadujesz, na przedmieściach Londynu nie brak opustoszałych, obskurnych lokali i nie mniej parszywych magazynów, w których przesiadują pijacy i ćpuny, umierają bezdomni i świadome ofiary psychopatycznych morderców. Pomieszczenie wonie szczynami i nikotyną, a szare plamy na ścianach przywodzą ci na myśl zaschnięte wydzieliny ciała wszelakiej maści.

- Przytulnie - kwitujesz, popychając nieprzytomną kupę mięśni i kości - jednego z, doskonale znanych światu, braci Lestrange - na brudny materac leżący w kącie, w towarzystwie opuszczonej przez życie pajęczyny.

- Jeśli chcesz w tym kraju załatwić coś po cichu, nie licz na lepsze standardy, chłoptasiu - mówi kobieta stojąca obok, zaglądając do paczki wyjętej z kieszeni, odpalając papierosa od końcówki uprzedniego. - Cygaretki mi się kończą.

- Moje kondolencje.

- Aleś ty zabawny. - Rzuca niedopałek na podłogę i zgniata wysokim obcasem, jakby był irytującym owadem, który nie pojmuje, iż najwyższy czas odpuścić łowy, odlatując w zapomnienie. - Skąd weźmiemy Wywar Żywej Śmierci, geniuszu? Chyba nie powiesz mi, że nosisz go w buteleczce pod rozporkiem - prycha, lustrując wzrokiem twoje krocze, jakby spodziewała się, iż autentycznie wyciągniesz zza suwaka wspomniany eliksir.

Zamiast chłodnej jak kra fiolki, wydobywasz z kieszeni długi, błyszczący sztylet i uśmiechasz się z urokiem, w niemal kokieteryjny sposób.

- Pójdziesz po niego do Borgina i Burkesa, moja droga, a ja przez ten czas upiększę nieco jego przystojne ciało - mówisz, obracając między palcami przyszłe narzędzie tortur jak wysoką kartę w znaczącej grze.

- Wysyła damę w interesach - mruczy z pogardą kobieta, zaciągając się dymem jak najznamienitszym pachnidłem, po czym wzrusza lekko ramionami i nie mówiąc niczego więcej, deportuje się, zanim zdołasz mrugnąć powieką, jakby jej okaz niezadowolenia był jedynie stałym elementem w życiorysie, jaki była zobligowana zademonstrować. Przewracasz wymownie oczami i unieruchamiasz ciało mężczyzny zaklęciem, po czym przykładasz ostrze do jego twarzy i dwoma palcami rozwierasz mu usta. Sztylet wchodzi w język jak igła w poduszkę - wolisz pracować w ciszy, nie lubisz niepotrzebnego zgiełku. Twoja różdżka wibruje w zagłębieniu jego ramienia, kiedy wybudzasz go zaklęciem ze stanu, do którego doprowadziła go zmyślna Bella, a jego powieki trzepoczą jak skrzydła uwięzionych w klatce papug. Po chwili skupia wzrok na twojej twarzy, a jego źrenice rosną do rozmiaru guzików. Wyciągasz rękę i odgarniasz pełne kołtunów włosy z jego czoła.

- To musi być niewygodne - uśmiechasz się doń niemal przyjaźnie - tak bardzo pragnąc się wysłowić i nie być w stanie. - Unosisz mu głowę, szarpnąwszy za włosy i opierasz o ścianę, pilnując, aby przedwcześnie nie zakrztusił się wodospadem własnej krwi. Ze sztyletem w jednej dłoni i różdżką w drugiej musisz wyglądać doprawdy intrygująco dla wolnego obserwatora, nieznającego nieszlachetnych zapędów Złotego Dziecięcia. Kucasz naprzeciw jego osoby, kontemplując rysy jego twarzy. Przeciągasz różdżką po jego czole, policzku i szczęce, czując unoszący się w powietrzu odór jego strachu.

- Masz ładne wykrojoną twarz, wiesz? Szpeci ją jednak cały ten komplet blizn - oceniasz, przeciągając różdżką po najgłębszej z nich. - Otwórzmy ją. - Sztylet zanurza się w jego policzku jak w maśle, a on próbuje krzyknąć, ale z jego ust wyrywa się jedynie nieokreślony bulgot. - To chyba najbardziej elokwentny odgłos, jaki dzisiaj z siebie wydobyłeś, czuje się zobligowany, by pogratulować. - Widzisz nienawiść w jego podkrążonych oczach, bije od niego mocniej, niż woń alkoholu. Kolejnym ruchem ostrza rozcinasz jego szatę na poły i przez moment przyglądasz się z oceną nagiej klatce piersiowej.

- Stanowczo za dużo alkoholu - mówisz, krzywiąc się jak od gorzkiego lekarstwa i wpijasz nóż pomiędzy jego żebra jak w margarynę, po czym obracasz ostrzem, które zawadzając o kości, wydaje z siebie cichy zgrzyt. Gdyby mógł się ruszyć, z pewnością wyrywałby się teraz jak dzika zwierzyna. - Pewnie myślisz, że jestem pomylony - bębnisz palcami o jego obojczyk jak w blaszany parapet - ale ja jestem jedynie znudzony. Rozumiesz, prawda? - Przeciągasz ostrzem od ramienia, aż po łokieć i zaklęciem otwierasz ranę; gorąca krew klei się do twoich palców jak wosk (nie różnimy się tak bardzo od manekinów z wosku).

Gdybyś miał opisać, jak właściwie się teraz czujesz, powiedziałbyś, że czujesz się spełniony, a jednocześnie pusty, pusty jak rama bez obrazu, jak wazon bez wody. Ostrze zatapiane w nerkę jest niczym katharsis, przeciągasz palcami po długich włosach mężczyzny, plamiąc je szkarłatną posoką. W następnej chwili dusi się już własnymi wymiocinami, a ty wzdychasz i przekręcasz mu głowę na bok, nie chcąc, by udławił się nimi tak szybko.

- Nie lubisz się babrać we krwi, Lestrange? - pytasz, świdrując go wzrokiem, który gdyby mógł, zadałby głębokie, cięte rany na skórze.

- Zapewne nie w swojej własnej - odpowiada ci kobiecy głos; echo obcasów bębni w twojej głowie jak deszcz o szybę, ciemnooka kuca koło was i kołysze ci buteleczką, z czarną jak smoła substancją, przed twarzą. - Wypróbujemy?

Wyciągasz ostrze z miękkiego ciała i wycierasz je dokładnie o rękaw.

- Możesz czynić honory - odpowiadasz cicho, chowając nieduży sztylet do kieszeni.

Bellatrix odkorkowuje fiolkę, lustrując brata swojego męża wnikliwym wzrokiem.

- Nadzwyczaj cichy ten mój szwagier - ocenia, a ty prychasz i podnosisz z ziemi wciąż różowy, mokry język, kładąc go płasko w wyciągniętej dłoni. Zerka na niego jak na wyjątkowy okaz diamentu. - Och, to wiele tłumaczy. - Spogląda na ciebie, unosząc brwi. - Jak połknie bez języka?

Uśmiechasz się cukierkowo, odrzucając trzymaną zdobycz w kąt.

- Nie przekonamy się, póki nie sprawdzimy.

- Zaiste - syczy kobieta zatopiona w błogostanie, składając ręce jak do modlitwy, trzymając flakonik między złożonymi dłońmi niczym skarb podjęty z grobowca Kleopatry. Sięgasz palcami do szyjki naczynia i odkorkowujesz je, ściskając delikatnie szkło między opuszkami, po czym pozostawiasz w jej rękach flakonik, jakby był próbką znamienitych perfum powierzoną w jej dyspozycję. Wyciąga dłoń ku szczęce Lestrange'a, wpijając palce w męskie policzki jak w modelinę (jeden z paznokci nacina skórę jak scyzoryk); przytrzymuje jego twarz w bezruchu i wlewa zawartość niewielkiego naczynka do gardła swego szwagra, jakby podawała mu gorzkie lekarstwo nasenne (nie martw się Rabastan'ie, zaśniesz po tym jak dziecko, a wszelkie twoje troski przeminą). Mężczyzna krztusi się, jakby toną, jednak długie kobiece palce rozmasowują jego poznaczone bliznami i kilkudniowym zarostem gardło, a łzy toczą się po jego twarzy jak perły, gdy czarna, lepka substancja spływa w dół jego przełyku jak smoła (już wie, że koniec jest bliski - język i gardło pieką jak przypalane żywym płomieniem).

Walczy z sennością, która go pochłania, jakby spadał w głąb studni, starając się pochwycić śliskie kamienie oprawy, nieubłaganie ciążąc w przepaść. Jego powieki mrugają zapalczywie, a łzy toczą się po policzkach jak gwiazdy spadające z nieba wprost w fale oceanu. Palce unieruchomionych dłoni zaczynają drżeć, jakby jego własne przerażenie walczyło z zaklęciem jak z jadowitym potworem. Powieki ciążą nieubłaganie, jakby były kamieniem opadającym na dno wodnego zbiornika. W ostateczności umysł gaśnie, ciało przegrywa walkę z eliksirem, powietrze ulatuje z jego płuc jak życie, a głowa opada bezwładnie na podłogę.

Bellatrix cmoka kilkukrotnie i pochyla się nad nieruchomym ciałem.

- Spójrz, dzieciaku, tak kończą nieudacznicy. - Smukłe, blade palce spoczywają na tętnie szwagra, a demoniczny uśmiech zalewa jej źrenice jak światło księżyca w pełni; przez krótką, jak mrugnięcie powiek, chwilę boisz się spojrzeć jej w twarz. - Jego tętno wali jak szalone. Mam nadzieję, że będą mu się śnić koszmary. Przez całą wieczność.

- Nie będzie żył wiecznie. - Cichy, głęboki głos dobiega z okrytego cieniami kąta, a wy odwracacie się jednocześnie niczym zaprogramowane na ten sam ruch zabawki.

Stoi wsparty leniwie o ścianę i bawi się nożem, który jeszcze chwilę temu tkwił bezpiecznie w twej kieszeni jak artefaktem. Obraca ostrze między palcami, przypatrując się waszym zakrwawionym palcom, umazanym szkarłatem szatom, oraz wyrazom niedowierzania na waszych zastygłych w bezruchu twarzach. Blade, cienkie usta wyginają się w wątłym uśmiechu.

- Zgrana z was para - przyznaje z zadumą, przeciągając chudym palcem po płaskiej stronie ostrza. - Choć nieco nieokiełznana, muszę dodać. - Błysk czerni, gdy podnosi wzrok i spogląda ci prosto w oczy; przez krótki, przelotny moment zastanawiasz się, czy nie powinieneś uciekać. Drobna, chłodnawa dłoń, o długich palcach chwyta cię za nadgarstek, jakby spodziewała się, iż mężczyzna przybył tutaj, aby cię odebrać z jej zaborczych ramion, czujesz ostre zakończenia paznokci wpijające się w twój naskórek jak szpony rozszalałej bestii.

- Snape - rzuca niechętnie, jej skroń opiera się o twoją szczękę. - Miło z twojej strony, że odwiedziłeś nas na czas owego skromnego pokazu, choć wielka szkoda, iż przybyłeś niezapowiedziany.

- To rezultat waszej nieuwagi - mówi cicho, przechylając głowę w niemym wyrazie zaciekawienia. - Nieroztropnie z twojej strony, Bella, było pojawiać się pod Kwaterą Główną. Jak na kogoś, kto powinien ukrywać własny związek, jesteście, jakby to rzec, zanadto rzucający się w oczy, nad wyraz nieuważni.

- Za mało ostrożna stanę się dopiero wówczas, gdy będę ci rozłupywać czaszkę na poły. - Wysoki ton, jakim czarnowłosa rzuca swe ostrzeżenie, sprawia, iż temperatura w pomieszczeniu spada o kilkanaście stopni. Ułamki sekund zajmuje jej wyrwanie się jak czarna pantera ku przodowi i naskoczenie jak suka w rui, na odzianego w czerń mężczyznę. Chwytasz ją ułamki sekund przed tym, jak jej długie, ostre niczym brzytwy paznokcie, zanurzą się w bladym gardle Mistrza Eliksirów. Oplatasz palce wokół jej nadgarstka i szarpiesz do tyłu tak, iż traci równowagę i jedynie twój niezawodny refleks ochrania ją przed upadkiem; zawijasz ramię wokół jej bioder i przyciskasz do swojego ciała jak do lodowatej skały okutej w łańcuchy.

Kładziesz leniwie podbródek na jej chudym ramieniu i zatapiasz twarz w zagłębieniu jej szyi.

- Nie bądź pochopna. - Muskasz wargami jej długą szyję, czując gorzki smak perfum na języku. - Czynisz jedynie to, co on chce w tobie wywołać. Lepiej zrobisz, częstując naszego gościa papierosem.

Krzyżuje ręce na piersi jak pełna kaprysów diwa.

- Wypaliłeś mi niemal całą paczkę - skarży się, łypiąc na ciebie wilkiem, a ty uśmiechasz się ze słodyczą i sięgasz palcami do jej kieszeni. - Utnę ci kiedyś dłonie w nadgarstkach.

Wzdychasz i okrążasz kobietę, otwierając paczkę i częstując ją samą w pierwszej kolejności.

- Chyba zapominasz, do czego te dłonie są zdolne, moja ty artystko - rzucasz krótko, niewinnym tonem, jakbyś napominał o detalu w ubiorze. Wyciągasz różdżkę i podkładasz ogień pod jej usta, a ona zaciąga się głęboko i wydmuchuje ci w twarz gęstą porcję dymu.

- Nie jesteś mi niezbędny - podkreśla chłodno, a ty posyłasz jej szyderczy uśmiech i pochylasz się, by wyszeptać w jej ucho:

- To się jeszcze okaże.

Odwracasz się gwałtownie i podchodzisz powoli do Snape'a, chwytając spojrzenie jego czarnych głębin.

- Papierosa?

- Podziękuję.

- Cóż, nie każdy jest skazany na raka płuc - kwitujesz i zapalasz jednostkę przeznaczoną tobie. Strzepujesz popiół na podłogę i lustrujesz wzrokiem ową znajomą, ziemistą twarz, jaka okuta jest w beznamiętność jak posągi Hogwartu w męskość. - Pytania?

Cichy, suchy kaszel, jaki wydobywa się z ciała leżącego za twoimi plecami, sprawia, iż okręcasz się napięcie wokół własnej osi i spoglądasz z góry w przeźroczystą, białą jak kość twarz waszej ofiary, naznaczoną czerwienią jak płatkami róż. Zaciągasz się papierosem, marszcząc w zdumieniu czoło.

- Jeszcze żyjesz? - Kręcisz głową i wymieniasz szybkie spojrzenia z równie zdumioną kobietą. - Niemożliwe. Ta dawka zabiłaby słonia.

Bellatrix prycha z irytacji i splata ramiona na piersi.

- No proszę, dlatego wyznaję pierwszeństwo standardowych metod, nad eliksirami.

- Podałeś mu dwadzieścia miligramów Wywaru Żywej Śmierci - odzywa się Snape beznamiętnym tonem. - Taka dawka go nie zabije. Uśpi na resztę jego żałosnych dni, owszem. Ale nie zabije.

Kobieta prycha niczym rozjuszona bestia, omiatając ciało szwagra lodowatym wzrokiem.

- Urocze. - Wyciąga rękę w twoją stronę, a ty unosisz ją z delikatnością i muskasz wargami jej wnętrze. - Spodziewam się, że nie przewidziałeś najmniejszego planu B.

- Możemy standardowo poderżnąć mu gardło - proponujesz, wzruszając ramionami.

- Nie - mówi cicho kobieta. - Nigdy nie pozostawiaj po sobie śladów.

- Chyba trochę za późno na dobre rady, moja droga - cedzisz, patrząc w kałużę krwi migoczącą u twoich stóp jak światła reflektorów odbijające się w rozlanym winie.

Kobieta krzywi się; jej smukłe palce spoczywają na twoim karku jak skóra węża.

- Jaka diabelska siła trzyma to truchło przy życiu? - szepcze, wodząc ciemnymi oczyma po białej twarzy Rabastana. Rozgląda się, jakby spodziewała się niechybnego ataku, a jej źrenice stają się okrągłe niczym księżyce w pełni. - Coś czai się w tych ścianach. - Jej palce ześlizgują się z twej skóry; wyciąga ramię i chwiejnym krokiem zbliża się ku betonowej przegrodzie. Obserwujesz spod zmrużonych powiek, jak kładzie dłonie płasko po obu stronach głowy i przykłada ucho do ściany. - Coś nas obserwuje - szepcze. - Coś demonicznego.

Obracasz różdżką między palcami i odgarniając włosy wpadające ci na twarz, podchodzisz niespiesznie do owej szalonej kobiety, zaplatając palce jednej ręki wokół jej chudego nadgarstka, zanurzając twarz w welonie jej czarnych włosów.

- W Azkabanie także ściany miały zmysł wzroku? - ironizujesz tonem przesiąkniętym namiętnością, przygryzając niedelikatnie płatek jej ucha. Palce wbijane w ramiona, gwałtowne szarpnięcie i odwrócenie waszych pozycji jak przewrócenie szkieł klepsydry; zanim zdołasz mrugnąć, uderzasz potylicą o chłodną ścianę, a w następnej sekundzie kobieca dłoń, chwyta cię za szczękę, drugą rękę kładąc płasko na prawej stronie twarzy, przytrzymują twe lewe ucho przy lodowatym betonie, z siłą zawodowego zapaśnika. Uśmiechasz się chłodno i już masz ochotę rzucić jakąś kąśliwą uwagę, kiedy zza ściany dochodzą cię szmery. Słowa więzną ci na języku, a ty marszczysz czoło i wytężasz słuch.

Przez krótką chwilę masz nadzieję, że to szczury przemieszczające się w rurach, jadnak, kiedy szmery układają się w głosy, w tonacji tak nieludzkiej, iż krew więźnie ci w żyłach, poszczególne dźwięki stają się zlepkiem przytłumionych krzyków.

Niespodziewanie dla ciebie coś masywnego uderza w ścianę po drugiej stronie, a ty masz wrażenie, jakby tuż koło twego ucha wybuchł proch. Coś lodowatego i zapierającego dech ściska cię w gardle i zataczasz się do tyłu jak nafaszerowany alkoholem niczym zabawka pluszem.

Snape uśmiecha się chłodno jak lodowa góra i opiera się leniwie o ścianę, odchylając głowę do tyłu; spogląda z góry wprost w twoje oczy.

- Odnoszę wrażenie, że nie znasz historii miejsca, które obrałeś na mord, Potter. - Jego głos jest miękki; szydzi z ciebie bezkarnie, a ty, nie narażając się na ujawnienie z jego strony, nie możesz odgryźć się tak kąśliwie, jakbyś pragną to uczynić - przyglądać się, jak ów buńczuczny uśmiech spełza z jego twarzy jak zapomnienie. Powinieneś być przekonany o jego kłamstwie dla utrzymania w powietrzu napięcia, w którym się pławi, ale nie jesteś. Zamiast zapytać o to, co chodzi mu po głowie, gdy wspomina o przeszłości opuszczonych magazynów, mrużysz oczy i naskakujesz na niego z lodowatą furią, która ściska twoje gardło jak macki kałamarnicy.

- Śledziłeś mnie, Snape?

- Rani to twoje poczucie panowania nad sytuacją?

Tak, z pewnością to, iż wyśledził cię tak łatwo, kpi z twoich poczynań jak grad z miesiąca majowego, ale zamiast przyznać się do tego głośno, posyłasz mu sztuczny, nic nieznaczący uśmiech, którym ostatnio zwykłeś rozdawać jak autografami i wkraczasz w stadium hibernacji, wyłączając rozumowanie oraz ignorując jego upokarzającą obecność.

Niespodziewanie, jak dla ciebie, twoje myśli wypowiada na głos, pełna pogardy i sceptyczności, kobieta.

- Istniejemy w świecie magii - mówi, wpijając w Snape'a wzrok, który mógłby zabić; jeśli nie zabija, znaczy, że musi chcieć, aby żył, nawet jeśli nienawidzi go bardziej, od siebie samej. - Jeśli sądzisz, iż spędzając lata młodości w zamku przepełnionym duchami zmarłych jak gąbka nasączona wodą, ktokolwiek mógłby się jeszcze łudzić, z całą pewnością żyłeś w błędzie. - Głos odbija się od ścian jak kauczuk, muska twoje policzki dogłębnie, a w dotyku przypomina aksamit, nasączony czernią jak smołą. - Wobec tego, zamiast rozpowszechniać przed nami historie, które mogłyby się złożyć na spójną poezję, racz darować nam przymusu słuchania twego głosu i nie odśpiewuj przed nami musicali, jakby były horrorami, zgoda?

Czujesz gniew, który wisi w powietrzu jak zanieczyszczenia, niemal dostrzegasz wyładowania, jakie buzują pomiędzy tym dwojgiem ciał, jedna para oczu odzwierciedla niechęć jak ocean pełen mętnej substancji, a w drugich oczach płonie ogień nienawiści tak gorącej, iż dziwisz się przez moment, iż nie spopiela to ich samych.

Ktoś (lub coś) przerywa ową chwilę napicia, kiedy od strony drzwi dochodzi was odgłos przywodzący na myśl przeciąganie długimi pazurami (ewentualnie tępym żelastwem - choć jedno może się okazać zadziwiająco bliskie drugiemu) o twarde drewno. Podejrzewasz, iż to jedynie wytwór twojej wyobraźni, jednak spoglądając w twarz Mistrza Eliksirów, upewniasz się w nieprawidłowości swych domysłów.

Zaciągasz się dymem po raz ostatni (twój oddech drży w ustach jak serce w klatce żeber) i wyrzucasz niedopałek na ziemię, przygniatając butem.

- No proszę - cedzisz chłodno, mając nadzieję, iż nie brzmisz niczym zlękniony Puchon na widok skorpiona. - W moją historię wplotły się zatem istoty rodem z piekła, cóż za wyróżnienie. - Spoglądasz w stronę Bellatrix, dostrzegając napięcie na jej bladej twarzy. - Podejrzewam, iż nie jest to w żadnej mierze przyjazna mara, która, jakże honorowo, nie wyrządza krzywdy młodym osobnikom.

Snape wyciąga w twoim kierunku rękę, jego gest przemawia nachalnym zaproszeniem - patrząc w lód oblekający jego twarz jak pajęczyna nie masz zamiaru rozwodzić się nad tym długo. Przemierzasz dzielącą was odległość w kilku krokach, słysząc, jak klamka wydaje z siebie ciche kliknięcie, a zawiasy trzeszczą jak folia aluminiowa. Ciche pyknięcie oznajmia, iż kobieta obecna jeszcze chwilę temu w pomieszczeniu ulotniła się z niego, z szybkością dzikiego ptactwa. Odwracasz się z powiewem szaty (nigdy nie stój tyłem do wilkołaka - mawiał Lupin, a ty podejrzewasz, iż owe słowa tyczyły się każdego napotkanego na drodze drapieżnika) i spoglądasz prosto w oczy najbardziej nieludzkiej istocie, jaką kiedykolwiek widziałeś. Srebrne oczy przywodzą na myśl stop aluminium, nie miałeś do tej pory szans zaobserwować źrenic poziomych jak most nad biegnącą ścieżką rzeki u żadnej magicznej jednostki, twarz, jaka jest jedynie ramą dla owego srebra, jest nienaturalnie zniekształcona, zdaje się poszarpana i przecząca wszelkim zasadom symetrii. Kiedy silna dłoń zaciska się na twym ramieniu, masz ochotę krzyknąć; ledwo rejestrujesz swym oszołomionym umysłem, iż to palce Snape'a przyciągają cię do siebie z lwią siłą; mężczyzna zaplata długie ramiona wokoło twych żeber z zapałem pętli zaciskającej się niemiłosiernie na szyi skazańca.

Ostatnim co widzisz, są srebrne oczy, które zbliżają się ku tobie z nienaturalną prędkością, jakby były parą deszczowych kropli lejących się na ciebie z nieba niczym kwas; wasze ciała porywa ciemny, jak nocne niebo, wir.


-VVV-


Padając na podłogę kuchni Blacków, obijając sobie przy tym czoło i łokcie, masz nieodparte wrażenie, iż właśnie nastał kres pewnej epoki w dziejach ludzkości. Przed oczami miga ci płynne srebro i wężowe sploty kończyn, a potem widzisz deformację, deformację potworną i odbierającą oddech, nie potrafiąc doszukać się w niej ludzkich kształtów (nie potrafiąc doszukać się w niej kształtów żadnej z istot zdolnych do procesu pobierania tlenu z otoczenia).

- Co to, na słodką Morganę, było? - szepczesz, czując się, jak wyżymana gąbka, będąc pewnym, iż odcień twojej skóry musi upodabniać się do mysiej karnacji.

- Potter...

- Co to, na wszelkie wynalazki samego Merlina, było?

Czarne oczy rzucają ci pełne niechęci spojrzenie, jakbyś był zawijasem brudu na jego nieskazitelnej szacie.

- Podejrzewam, że w momencie, gdy przytłacza cię poczucie zagrożenia, kultura osobista staje się dla ciebie zgoła nieistotnym przymiotem, nieprawdaż, Potter? - Jego głos przemawia złością jawną i niewstrzymywaną; podejrzewasz, że wściekłość tląca się w jego oczach, niewiele ma wspólnego z twoim rzekomym brakiem kurtuazji.

Pochylasz się do przodu, opierając na ramionach i przez chwilę nieistotne jest, iż tkwisz otumaniony szokiem na chłodnej podłodze, nieważne, że czarnooki mężczyzna stoi nad tobą, opierając się biodrami o krawędź stołu oraz to, iż spogląda na ciebie z góry jak na karcone zwierzę, nieposłuszne właścicielowi, przez chwilę nic z tego nie ma znaczenia, kiedy mrugasz powiekami, a pod nimi, pośród mroku, czają się jaśniejące srebrzyście guziki nieludzkiego spojrzenia.

- Widziałeś, jakie to coś miało oczy?

Najgorsze było poczucie niewiedzy - spoglądając w czarne źrenice, odnosiłeś niemiłe wrażenie, iż mężczyzna doskonale rozumie, cóż takiego ukazało się waszej trójce w opuszczonych magazynach, lecz z jakiegoś powodu nie chce (bądź nie może - wcale nie wykluczałeś takiej możliwości) o tym rozmawiać (z niewyjaśnionych przyczyn podejrzewałeś, iż lęka się owej istoty bardziej, niżby lękał się gniewu samego Lorda Voldemorta - Tom Riddle był w końcu człowiekiem, jedynie ludzką jednostką, choć pozory mogły zwodzić).

Trochę wiedziony intuicją (która wielokrotnie ratowała ci skórę), a trochę niepojętym dla ciebie, nienawistnym spojrzeniem czarnych oczu, w których migotały przebłyski lęku, odezwałeś się kategorycznym tonem, nieprzyjmującym możliwości odmowy.

- Ty wiesz, co ujrzeliśmy. - Ryjesz paznokciami podłogę, nie czując najmniejszego bólu; jego oczy spadają na twoje dłonie jak kamienna lawina. - Powiesz mi.

Odwraca od ciebie wzrok, jakby nie potrafił dłużej znieść dzikiego wyrazu, jaki odmalował się na twej twarzy. Podnosisz się na nogi, które drżą pod tobą jak żelatyna i przysuwasz sobie krzesło (ktoś powinien zadbać o wyposażenie tego domu w świeższy ekwipunek - podstarzałe meble z każdym kolejnym miesiącem na twych własnych oczach przekształcają się w wiekowy zabytek - choć mogło być gorzej - myślisz, spoglądając na stabilne, konstruktywne ściany).

Obserwując go zza wpół przymkniętych powiek, masz świadomość, że skrywa tajemnicę - tajemnicę, dla której z pewnością byłbyś gotów zabić; choć zapewne nie posiadasz tak ogromnych sił witalnych, aby udźwignąć jej ciężar bez trwałych szkód na psychice.

- Niczego ci nie powiem. - Jego głos jest cichy, acz kategoryczny; walka z nieosiągalnym nie wróży świetlanej przyszłości. - Ciesz się ze swej niewiedzy, Potter, być może dzięki niej będziesz egzystował, jako szczęśliwy człowiek.

Demony są istotami, w jakie nie wierzysz, zmarłe dusze niegdysiejszych ludzi - owszem, widziałeś takich wielu (człowiek współczesny nazwałby cię materialistą - z całą pewnością cieszysz się z tego miana, mogło paść na gorsze, w ciemno strzelasz, że trafiłby cię grom z jasnego nieba, gdyby jakaś gadatliwa jednostka nazwała cię konserwatystą), ale nie demony - to coś zbyt nieosiągalnego, nierealnego, oderwanego od rzeczywistości. W momencie, w którym Severus Snape, uczony o wielu tytułach, niepodważalny profesor kilku dziedzin, największy realista, jakiego znałeś, wygłasza przed tobą mowę, która sama z siebie sugeruje, że demony istnieją, tracisz poczucie samokontroli i uderzasz, w ślepym akcie bezsilności, pięścią w ciężki blat stołu.

- Żadnych więcej tajemnic, Snape. - Próbujesz się powstrzymać od gniewu, ale nie potrafisz. - Czyż nie zasłużyłem sobie na wyjaśnienie? Zostałem zaatakowany i chciałbym mieć świadomość przez co, chciałbym wiedzieć, jak mam z tym walczyć.

Patrzy na ciebie bardzo długo, studiuje zapalczywość widniejącą na twojej twarzy, spogląda w twoje oczy jaśniejące buntem, jak płomień świecy ogniem.

- Z nimi walka jest niemożliwa - mówi powoli, zupełnie, jakby rozpaczliwie pragnął być zrozumianym. - Nie wygrasz, nawet jeśli byś próbował. To, co widziałeś, nie jest niczym ziemskim, niczym naturalnym i lepiej dla ciebie i twojego zdrowia, abyś nie pytał i nie próbował zrozumieć istoty ich działania. To może zaprowadzić cię gdzieś, gdzie nie chciałbyś być. Musisz mi uwierzyć na słowo.

- Muszę? - powtarzasz głucho i masz wrażenie, jakby z całej wypowiedzi Snape'a dotarł do ciebie tylko jeden wyraz; twoje usta obleka uśmiech bestii, lubisz ten uśmiech, masz wtedy świadomość posiadania siły większej, od społeczeństwa (kto raczy odmówić uśmiechowi Wybawcy?); nienawidzisz tego słowa, które prześladuje cię, niczym senny koszmar i doskonale wiesz, że nie musisz robić niczego, nie musisz przejmować się niczym, ponieważ wszystko i tak zostanie ci wybaczone przez rzesze sprawujących władzę.

Mężczyzna zbliża się do stołu i siada na krześle znajdującym się koło ciebie, patrzysz w jego oczy - czarne przepaście bez dna i bez ścian jak pułapka, z której nie sposób się wydostać, jak studnia, do której się wpada i jedyna dostępna droga wiedzie w dół.

- Byliśmy tam w trójkę; ty, ta szalona kobieta oraz ja i wbrew wszelakiej logice, spoglądając na to, iż nie znajdowałem się najbliżej owej bestii, ta zjawa rzuciła się na mnie.

Krzywe wygięcie warg kiedyś wprawiłby cię w niesmak, jednak teraz masz wrażenie, że nie odczuwasz niczego, jakby twój organizm był zasilany przez system elektryczny, w którym nastąpiło przepięcie; patrzysz w te pełne mroku oczy i nie czujesz nic - ponieważ czerń jego źrenic nie może się równać z mrokiem tamtych srebrnych oczu, które cię skradły, które wniknęły głęboko, głęboko w ciebie i zapisały się na kartach wspomnień z lustrzaną wyrazistością.

- Dlaczego to coś rzuciło się na mnie? - drążysz, widząc, iż on już wie, że nie odpuścisz, póki nie zrozumiesz.

Wzdycha; rezygnacja jest czymś kuriozalnym w czerni jego oczu.

- To coś, jak to błyskotliwie nazwałeś, było demonem i to jednym z najgroźniejszych, noszącym w sobie wiele gniewu, łakomym zemsty na niewinnych, pragnącym świeżej, ciepłej krwi. Rzuciło się jedynie na ciebie, ponieważ czerpie on siłę z ludzkiej słabości. Działa w sposób bliźniaczy, do dementora - jeśli postawić przed nim osobnika z przeszłością wypełnioną krwią, potem i bólem, oraz takiego, co niczego w życiu nie doznał poza błogostanem...

- Rzuci się na tego pierwszego.

- Otóż to. Twoje przeżycia są...

- Daruj, Snape, doskonale wiem, jakie są moje przeżycia. - Czasami masz dość bycia otaczanym przez ludzi, którym zdaje się, że widzą w twojej przeszłości coś więcej niż ty sam. Czasem masz ochotę podłożyć ogień pod ich zwiewne szaty i patrzeć, jak płoną (co za szkoda - myślisz, taksując wzrokiem czarne spodnie i taki sam T-shirt, jakie leżą na jego szczupłym ciele jak rękawica szyta na miarę na drobnej dłoni).

- Potter, na Merlina, nie rozmawiaj ze mną tak, jakbyś nie znał moich intencji - cedzi przez zęby, jak zwykle nazbyt wzburzony pojawieniem się śmiałka, który miał czelność wleźć w środek jego świętego słowa jak bezduszny bezbożnik profanujący kościelny ołtarz.

- W tym właśnie tkwi sedno, Snape: ja nie znam twoich intencji. - Kręcisz głową, czując jak niepewność, rozdrażnienie i strach mami ci oczy, tworząc mieszaninę wybuchową. - Nie prosiłem się o to, by zamykali mnie na cztery spusty w towarzystwie twojego ciętego języka, nie pragnąłem, byś wtykał nos w moje osobiste sprawy i śledził moje poczynania, właśnie wówczas, gdy najmniej powinieneś się nimi interesować. Prawdą jest, iż mam dosyć twojej osoby, mimo iż staram się, jak mogę, aby cię tolerować. Jednakże, w momencie, gdy nie ujawniwszy się zawczasu, śledzisz mnie, moją partnerkę oraz łotra, który raczył umilić nasz wieczór, a następnie pojawiasz się, jakoby cudotwórca i opowiadasz niestworzone historie rodem ze średniowiecza, przekraczasz wszelkie granice, które powinny między nami stać murem. Być może pełnisz w tym teatrze niepojętą dla mnie rolę strażnika mojego życia i zdrowia jak uzdrowiciel w czarodziejskim szpitalu, nie oznacza to jednak, że nie mam prawa na oddech i przestrzeń. Co natomiast czynisz ty, kiedy odkrywasz moje powiązanie z najstarszą z sióstr Black, Bellą Lestrange? Wszczynasz kuriozalne śledztwo i zaczynasz śledzić nas jak psychopata z oddziału zamkniętego, a w momencie, gdy pojawia się realne zagrożenie, ty, jakże miło, pierwsze co mówisz, to: niczego ci nie powiem, post scriptum, wiedz, że demony istnieją, podpisano: Severus Snape.

Dochodzisz do wniosku, iż poza bestialstwem wobec ludzkich jednostek, nosisz w sobie także głęboką do nich odrazę.

Czarnooki zdaje się nieprawdopodobnie milczący, choć przypuszczałeś, że za swoją przemowę skończysz z obolałą twarzą, pozostałością po silnie wymierzonym policzku. Patrząc na to, iż właśnie okrzyknąłeś jego nietykalne mienie psychopatą, byłeś pełen podziwu dla jego samokontroli, która jeszcze nie tak dawno wybuchłaby ci jadem przed twarzą jak wypełniona prochem bomba.

- Nie znam twoich intencji - powtarzasz, bardziej po to, aby uświadomić sobie ten nikły szczegół przed samym sobą, czując, iż na dźwięk własnych słów dotyka cię suchość gardła i bladość lica.

Snape kiwa powoli głową, jakby bezsprzecznie zgadzał się ze słowami jakiejś głębszej filozofii i uśmiecha się chłodno, sprawiając, że wszelkie słowa, jakie pragniesz dodatkowo rzucić na przestrzeń pomiędzy wami, ulatują z twojego umysłu jak dym z komina.

- Może to dobrze, Potter. - Opanowanie na jego twarzy jest jedynie maską, tuż pod nią kotłuje się wciąż ta sama nienawiść, którą karmił od lat mylnymi sądami. - Być może nie powinieneś ich znać.


-VVV-


Nie wiesz, dlaczego czas, jaki płynie pomiędzy ścianami tej posiadłości, napawa cię poczuciem straty - szczególnie podczas lektury porannej gazety, w której artykuły zajmują coraz mniejsze pole powierzchni, a coraz więcej miejsca roszczą sobie nazwiska nieznanych ci osób, ciągnących się po stronach cienkich pergaminów, jak wyznania ze stronic modlitewnika.

- Na co oni czekają? - pytasz gorącej herbaty pewnego ranka po przeczytaniu artykułu o bojowych nastawieniach ludności z wioski Hogsmeade, którzy głośno nawołują do walki, zbierając ochotników i kreśląc zawiłe plany działania. - To maluje się na indiański podbój barbarzyńskich ziem, a nie na walki wyzwoleńcze.

Snape prycha z pogardą w swój kubek czarnej kawy i śle ci spojrzenie pełne znużenia.

- Czekają na lidera, który poprowadzi ich do zwycięstwa, Potter. - Jego palce gładzą inicjały wieńczące powierzchnię trzymanego kubka, zdaje się, iż czynią to całkowicie wbrew świadomości mężczyzny, do którego należą. - Czekają, aż wyjdziesz z cienia wprost w pełne światło dnia.

Tak, z pewnością węszą twój trop, mając nadzieję, iż się ukarzesz, aby móc zrzucić na ciebie brzemię obowiązku, jakiego sami nie potrafią podźwignąć.

- Cóż, najwyraźniej postępują nadaremnie - zauważasz z obojętnością godną bezstronnej jednostki.

Wzrok Snape'a ciąży na tobie jak zaraza, a opuszki jego długich palców wracają do gładzenia inicjałów, czego zaprzestały na krótki moment z powodów tak samo dla ciebie niejasnych, co fakt, iż w ogóle podjęły się tej działalności.

Jego oczy nie mówią niczego - to umiejętność nabyta, która była dla niego ucieczką w ułudę, zdolność, która utrzymała go przy życiu kilka długich wojennych lat - ale jego dłonie noszą imiona zdrajców; nie potrafisz dłużej milczeć, pragnienie otrzymania prawdy zawsze kusiło twoje serce, nie mniej, niż jego własne.

- Znów to robisz - mówisz cicho, obserwując niespieszny ruch wąskich palców jak zagadkę, która nęka twoją podświadomość.

- Co takiego robię, Potter? - interesujące, z jaką uwagą wsłuchuje się w twoje słowa, którymi od tak dawna gardził, bez względu na ich przesłanie.

Wasze spojrzenia spotykają się nad gładkim blatem stołu; jego palce zamierają w bezruchu, źrenice rozszerzają się, jak pod wpływem eliksiru pobudzającego; istnieją myśli, które podświadomie rozumieją, są uderzenia serca, które wschodzą pod wodzą lęku, jest popłoch i zgroza na bladej twarzy, która rozbija beznamiętną maskę, zrzucając ją ku waszym stopom.

Uśmiechasz się tak, jakbyś widział go pierwszy raz, ślesz mu uśmiech, jakbyście byli spiskowcami przyłapanymi na ciężkim wykroczeniu i wiesz, doskonale wiesz, że on rozumie jaki kształt obierają twoje myśli.

- Syriusz Black - szepczesz, bębniąc palcami o blat stołu. - Syriusz Black i Severus Snape - powtarzasz głośniej, pragnąc wypróbować smak owych słów na języku, choć przez chwilę nacieszyć się własnym odkryciem. - Któż mógłby przypuszczać...

Zamyka oczy, jakby dźwięk twojego głosu zranił go jak ostrze noża. Zastanawiasz się, czy istnieje jakaś potężniejsza siła, która miałaby zdolność, by zadać cios tak dotkliwy, jak potrafią ludzkie słowa; po krótkiej refleksji porzucasz ową kwestię nierozstrzygniętą - przerywają ci wyrazy łączone w zdanie, które wprawia cię w głębsze zaintrygowanie.

- To była... spontaniczna znajomość.

- Jak wszystkie znajomości zawierane w burzliwym okresie wojny domowej. - Unosisz brwi, wodząc spojrzeniem po jego twarzy jak po mapie barwnego terenu.

Kręci głową; nie przyzna się, iż wierzy w przypadki, choćby grożono mu śmiercią w płomieniach. Szukasz dłońmi punktu zaczepienia, jakbyś trwał nad przepaścią, wisząc na monumentalnej ściance wspinaczkowej; nie znajdując go, splatasz palce nad blatem zaciskając dłonie tak mocno, iż sinieje ci skóra.

- Nie rozumiesz - naciska z niesmakiem na wargach. - Nienawidziłem go. Nie potrafiłem go ścierpieć. Był przekleństwem, które mnie ciągnęło kilkanaście metrów pod ziemię.

To tak, jakbyś słyszał własne myśli, a choć starasz się, jak możesz, nie przeraża cię to tak, jak powinno. Patrzysz mu w oczy; wiesz, że odnajdzie w twych źrenicach siebie.

- Rozumiem doskonale - mówisz powoli, nieco przesadnie naciskając na własne słowa, jakby akcent, jaki kładzie się na zgłoskach, posiadał w sobie moc jednoczenia umysłów. - Ja także jej nienawidzę. Nienawidzę tak bardzo, że z pewnością, na tym etapie, byłbym już po więcej niż jednej próbie zamachu na jej cenną egzystencję, ale nie jestem, ponieważ bez niej nie ukierunkowałbym własnych potrzeb, ponieważ bez niej nie miałbym podstawy, na której mogę odreagować wszystko, co wydarzyło się w przeciągu ostatnich miesięcy, nie istniałby wówczas nikt, kogo mógłbym bezkarnie oskarżyć o całe moje życie, a to ciężkie oskarżenie, jeśli spojrzeć na to, ile w minionych latach zawiera się bólu, wściekłości i pragnienia zemsty - mówisz mu, choć nie powinieneś, tak bardzo pragniesz zrozumienia.

- Ale on przywodził na myśl dziką zwierzynę, a czasami katharsis nie tkwiło w stoickości, a w szale gniewu, w zatapianiu paznokci w skórze, w wykręcaniu ramion za plecy, w zębach wbijanych w bark i w słodkim zapachu krwi w nozdrzach.

- Czasami brzmi całkiem jak zawsze.

- Od zarania dziejów na ludzkich językach słowo czasami miało dwojaką naturę.

Myślisz o swoim chrzestnym ojcu - mignięcie pofalowanych, jak ocean, włosów, błysk ciemnoszarych oczu, zwierzęcy uśmiech kreślący się na twarzy, jakby wychodził spod ręki psychotycznego dziecka, myślisz o jego umyśle, zdruzgotanym jak po upadku z wysoka, posklejanym na powrót tanim smarem i wybrakowanym na resztę jego ciągnących się w nieskończoność dni, których dla was zabrakło.

- To było niezwykle banalne, a jednak tak niesłychanie zagmatwane, Potter, że nie sposób wyjaśnić, co właściwie było między nami, a jeżeli się nad tym głębiej zastanowić, nie powinieneś mieszać w to swojej sławetnej głowy.

Śmiejesz się cicho - twój śmiech brzmi jak suchy lód.

- Nie sądzisz, iż za późno na uszczypliwości, Snape? - Mimo raptownej reakcji, twój głos pobrzmiewa opanowaniem i ty dobrze wiesz, iż nie może ci zarzucić trzymania własnego serca w otwartej dłoni; nie może ci tego zarzucić już nigdy więcej.

- Ty, Potter, mimo wszelakich urojeń, jakie czają się wewnątrz twojej głowy, nie jesteś moim ideałem na powiernika tajemnic - szydzi, chociaż uśmiech nie wieńczy dłużej jego twarzy.

- A jednak domyśliłem się najistotniejszej z nich wszystkich. - Wiesz, iż twoje uderzenie może pozbawić tchu, ale nie dbasz o to i bierzesz kolejny wdech. - Jednak odkryłem to, co chowałeś za murami Oklumencyjnymi, wierząc, że mogą cię one ochronić przed złem tego świata. Nie potrzebuje dostępu do twoich myśli, ani nawet do twych osobistych wspomnień, Snape. To, co ukrywasz, jest wbrew pozorom, uwidocznione we wszystkim, co czynisz w codziennym życiu, tkwi w detalach, o których nawet nie myślisz, kryje się za mechanizmem i uzależnieniem, za bezmyślnymi gestami i luźno rzuconymi słowami podczas niewinnej konwersacji. Zdradza cię wszystko. Wszystko, poza własnym umysłem.

Odwraca wzrok, jakby twoje spojrzenie miało moc, by go spopielić. Jakby twoje słowa ugodziły w miejsce, które z pozoru było osłonięte, choć naprawdę bariery były w nim cienkie jak papirus i miały luki, wiele wylotowych luk, które go osłabiało.

Kiedy przemawia, jego głos pobrzmiewa pewnością, jakby do ostatniej chwili pragnął utrzymać pozory złudnego panowania nad przebiegiem owej konwersacji.

- Poznałem Syriusza Blacka o wiele wcześniej, niż mogłoby się wydawać i o wiele lepiej, niż zdołał to uczynić jego własny brat. Mieliśmy wówczas siedemnaście lat i ledwo skończyliśmy podstawową edukację. Żaden z nas nie podejrzewał, że zwykła nienawiść przerodzi się w coś silniejszego, w coś bardziej agresywnego, w coś zakazanego pod względem moralnym.

- W romans, Snape, to chciałeś powiedzieć?

Mężczyzna uśmiecha się bez rozbawienia i kręci powoli głową.

- Wbrew temu, co może ci się wydawać, to nigdy nie zyskało miana romansu. Było absurdalnie trwałe w czasie i miało puste, białe plamy pomiędzy spotkaniami, które w grubszej mierze były całkowitym zbiegiem okoliczności, nieustalonym z góry zamiarem. Potrafiliśmy wyciągnąć przeciw sobie różdżki w chłodnej nienawiści, a następnie rzucić je na ziemię, jak przymiot bez wartości. - Snape spuszcza wzrok na własne dłonie; jego palce są opanowane, spoczywają w bezruchu, jak kontrolowane własną, silną wolą tego, do którego należą. - Zaczęło się poprzez dzieło całkowitego przypadku, w miejscu, którym nikt nie spodziewałby się żadnych początków, zaczęło się burzliwie i całkowicie niepragmatycznie. Na przekór całemu światu i wbrew ludziom, za których plecami rozgrywały się sceny furii i ślepej nienawiści; nienawiści, która gotowa była zranić.


-VVV-


- Odejdź, Black.

- Ty tu jesteś nieproszonym gościem.


-VVV-


Burza pozostawia po sobie w spadku mgłę, która wdziera się wysokimi okiennicami do wnętrza Astronomicznej Wieży jak kłębowisko mściwych duchów. Początek czerwca zwiastuje nadejście wyczekiwanych przez wielu wakacji, dla ciebie będąc zapowiedzią powrotu do znienawidzonego domu, w którego czterech ścianach czai się niebezpieczeństwo większe, niż kiedykolwiek stanowił Zakazany Las. Powietrze zdaje się ciężkie; wisi nad twoją głową jak zapowiedź bliskiego nieszczęścia, kiedy spoglądasz w niebo, nie widzisz nic, poza lepką szarością muskającą dachy zamkowych wież, osiadającą na ścianach jak pajęczyna.

- Twoja nadzieja na wydłużenie czasu jest śmiesznie nieprzyziemna, Snape.

Słysząc głos, którego nie pragniesz usłyszeć, czujesz, że twoje tkanki zaczynają wykręcać się w pragnieniu zapadnięcia się pod ziemię, bądź, co bardziej kuszące, dopada cię chęć odwrócenia się i zaprezentowania przed niechcianym podglądaczem siły swego prawego sierpowego.

- Odejdź, Black - cedzisz przez zęby, starając się powstrzymać swój bojowy temperament, doskonale wiedząc, iż porównując do siebie siły mięśni twoich i dziedzica domu Black, wypadasz, choć przeklinasz się za to w myślach, wyjątkowo blado.

Westchnienie wbija się w twój kręgosłup jak oszczep, powodując, iż wszystkie mięście twojego organizmu, napinają się jak naciągnięta cięciwa łuku.

Słyszałem, że stara kocica nieźle ci dopiekła na egzaminach - mówi Black; w jego głosie nie słyszysz kąśliwości ani pogardy, co sprawia, iż podwajasz swoją czujność, jakbyś miał do czynienia z niebezpiecznym zwierzęciem.

Odwracasz się ku niemu powoli. Patrzy na ciebie z uwagą, która zdaje ci się kuriozalnie niepokojąca; przypuszczasz, iż to jedynie kolejny jego pomysł na wykręcenie ci całkowicie niezabawnego kawału, z którego wraz z Jamesem Potterem będą naśmiewać się długo w głośnym przedziale w drodze do Anglii.

- Przyszedłeś tu, żeby ze mnie zaszydzić? - Unosisz brwi i przybierasz pełną gotowości do ataku postawę, jednakże Black śmieje się cicho, a jego śmiech brzmi w twoich uszach jak nieme wyzwanie.

- Czasami, gdy cię obserwuję, zdaje mi się, że mam w sobie więcej z rasowego Ślizgona, niż ty, Snape - mówi, a kiedy złowrogie błyski rozświetlają twoje oczy jak błyskawice, unosi pospiesznie ręce w geście obrony. - Nie, żeby to miało jakieś znacznie.

- Jesteś przesiąknięty gryfońską butą aż na wskroś, Black. - Pragniesz go dotknąć do żywego, ale on ponownie śmieje się pod nosem i (całkowicie nieoczekiwanie) przyznaje ci rację. Patrzysz na niego, jakbyś patrzył na umysłowo niepełnosprawnego. Zamiast twych słów atakujących jego dumę są jego ręce, które nagle znajdują się blisko, za blisko, byś mógł to zepchnąć na barki przypadku.

- Wiesz, jak bardzo cię nie znoszę? - pyta bardziej siebie, niż ciebie. - Kursujesz tymi samymi ścieżkami, co ja z moimi przyjaciółmi, podsłuchując rozmowy, które nie mają wartości. Udajesz, że jesteś kimś, gdy w świecie magii nie znaczysz więcej, od kurzu na starych półkach biblioteki. - Jego ciemnoszare oczy zahaczają o twoje źrenice, jakby były kołami powozu, które ugrzęzły w szczelinie skalnej. - Obserwujesz mnie z daleka, choć zapewne myślisz, że nie zdaje sobie z tego sprawy.

- Powiedz mi Black, skąd pomysł, iż mogłoby to być czymkolwiek godnym twojej bezwzględnej uwagi? - szydzisz, pragnąc go odtrącić, ponieważ jak niczego innego, lękasz się jego słów; nie wiesz, ile był zdolny ujrzeć na twej ziemistej twarzy, obawiasz się, do jakich wniosków mogło go to doprowadzić.

Uśmiecha się, zbliżając nieubłaganie do blank, przy których stoisz i opiera się leniwie o balustradę, zatapiając wzrok w gęstej mgle ciągnącej się po horyzonty.

- To nie ma nic wspólnego z pomysłem, to, co podszeptuje mi do ucha dziwne frazesy, których, że tak powiem, strach się bać, jest jedynie tą często zdradziecką kochanką - intuicją. - Jego ramię ociera cię o twoje i musisz wysilić każdą komórkę ciała, aby nie rzucić się do ucieczki; on zdaje się tego nie zauważać, jego oczy ślizgają się po ledwie wychylających się zza mgły, wysokich wieżach, zjeżdżając po ich pionowych ścianach, zatapiając się wraz z nimi w gęstym zjawisku atmosferycznym.

- Idź sobie, Black.

Jego uśmiech staje się krzywy; odrywa wzrok od kłębiącej się wokół, jak zapowiedź bliskiej katastrofy, mgły i obraca się, by na ciebie spojrzeć (jego oczy wędrujące po twej twarzy jak cielesny dotyk przyprawiają cię o zawroty głowy).

- Z pewnością o tym nie wiesz, ale przychodzę tu raz na jakiś czas popatrzeć na jezioro i Zakazany Las. Nigdy wcześniej nie miałem okazji natknąć się na twoją osobę, z czego wnioskuję, że pierwszy raz zagarnąłeś sobie mój azyl. Podsumowując: z nas dwóch, to ty tu jesteś nieproszonym gościem.

Czujesz, jak własne opanowanie ulatuje z twoich rąk jak dym. Lód w twoich oczach sprawia, iż ich głęboka czerń wygląda niczym próżnia pozbawiona tlenu, azotu, drobnych pyłów, oraz dwutlenku węgla.

- To miejsce jest publiczne - cedzisz przez zęby; twoje ręce drżą w gorącym pragnieniu sięgnięcia po różdżkę. - Nie masz prawa mnie stąd wyganiać.

Black śmieje się ponownie; brzmi nieco, jak rozradowany kundel, co wnet wytrąca cię z pantałyku; spodziewasz się wściekłości, spodziewasz się zimna, a zamiast tego odnosisz wrażenie, iż młody dziedzic Blacków jawnie naśmiewa się z twojej osoby.

- O ile pamiętam, to ty oznajmiłeś, iż mam się stąd wynosić, nieprawdaż? - pyta retorycznie, przeczesując palcami długie włosy; obserwujesz ruchy tych zgrabnych, dużych dłoni zza kurtyny czarnych rzęs.

- Patrzysz na mnie - zauważa beztrosko Black, przyprawiając cię owym stwierdzeniem o lekką migrenę.

- A na kogo mam patrzeć? - Tonacja twych słów podnosi się o kilka jednostek w górę, czujesz bulgotanie własnej krwi głęboko w czerwieni tętnic. - Nie ma tu, jak może nie zdołałeś zauważyć, nikogo poza naszą dwójką.

Black przez chwilę się nie odzywa; długa, pojedyncza zmarszczka znaczy jego czoło jak cienka nić pajęczej sieci - spogląda na ciebie z jawną niechęcią i czymś jeszcze, czymś, co przybiera kształt niebezpiecznie zbliżony do zaciekawienia. Boisz się tego spojrzenia - nie raz słyszałeś plotki odbijające się od zamkowych ścian, na temat tego, iż Blackom się nie odmawia - nigdy - ci, co ośmielili się tego spróbować, rozpłynęli się jak fala na oceanie w osnutych tajemnicą okolicznościach. Masz jedynie nadzieję, iż młody dziedzic Blacków, musi przeprowadzać rozumowanie całkowicie innymi dorzeczami, docierając w rezultacie do odmiennych konkluzji, niż jego szacowni rodzice; z jakiż innych względów dostałby się w Hogwarcie do domu, do jakiego został przydzielony?

Kiedy czyni krok w twoją stronę, wkraczając tym samym w bezpieczną strefę twej przestrzeni osobistej, cofasz się zapobiegawczo, choć podejrzewasz, iż zachowujesz się irracjonalnie.

- Od ośmiu miesięcy nie rozmawiam z rodzicami - mówi wzniośle niczym król na wieczornej gali, jakby było to chlubą, którą powinien się szczycić. Ty nie kontaktujesz się ze swoją rodziną nieco dłużej, ale niczego nie mówisz, ponieważ doskonale zdajesz sobie sprawę, iż porównując do siebie twoją rodzicielkę i owego bezużytecznego mugola nazywającego się twoim ojcem oraz szlachetny i starożytny ród Blacków, wypadasz na ich błyszczącym dostojnością tle raczej marnie; nienawidzisz w sobie mugolskiej krwi swego ojca, nienawidzisz haniebnego nazwiska, jakie jesteś zmuszony po nim nosić. Gdybyś tylko mógł, nadałbyś sobie godność własnej matki. Prince brzmi niemal jak Black, a stamtąd niedaleko już na piedestały.

- Od ośmiu miesięcy ignoruję własnego brata. - Chwała Merlinowi, że nie obdarzył cię rodzeństwem, w przeciwnym wypadku zapewne popełniłbyś brutalną zbrodnię na kimś całkowicie niewinnym, nieodpowiedzialnym za twe własne, życiowe nieszczęście. Ciemnoszare oczy obserwują twoją twarz jak wirusa umieszczonego pod mugloskim mikroskopem.

- Nie wrócę tam po raz kolejny. Nienawidzę tamtej posiadłości. - Gdybyś żył niczym arystokrata, gdybyś żył niczym król, niczym Black, nie krzywiłbyś się na wizję majątku sięgającego dalej, niż Ocean Spokojny, ogromu posiadłości, której byłbyś spadkobiercą, możliwością jadania znacznie lepiej, niż mugolskie niziny społeczne.

On ma wszystko, czego ty nigdy mieć nie zdołasz. Nienawidzisz go za to i podziwiasz zarazem, czego rezultatem jest to, że (choć brzmi to, jak absurd wypowiedziany przez usta uprzedzonego, przepełnionego trującą zazdrością człowieka) darzysz go jeszcze głębszą niechęcią.

Czyni kolejny krok w twoją stronę; twe serce zamiera. Bardziej pod wpływem poczucia zagrożenia, niż instynktu wyciągasz różdżkę i celujesz nią wprost w jego gładką, lekko opaloną, tak idealną twarz, pragnąc zachwiać tym idealizmem, naznaczyć blizną, złamać nos, podpalić brwi; nienawidzisz perfekcji na jego twarzy, przypomina ci ona o wszystkim, czego nie masz. Pragnienie skalania jego doskonałości krąży w twoich żyłach jak trucizna.

Nie marnuje czasu na zerknięcie na twą dłoń ściskającą kurczowo różdżkę, jego źrenice obserwują napięcie malujące się na twojej twarzy jak pęknięcia na szkle.

- Dziewczyna James'a twierdzi, że to ty wynalazłeś te zaklęcia, które krążą od kilku lat po szkole, których powstania każdy obawia się sobie przepisać.

- Dlaczego? - pytasz, zanim ugryziesz się w język.

- Dlaczego Liliana tak twierdzi? Nie wiem, idź zapytać o to zainteresowaną. - Black wzrusza ramionami, wciąż ignorując różdżkę wycelowaną w jego twarz.

Zgrzytasz zębami, czując, jak język świerzbi od pragnienia przeklęcia dziedzica Blacków w cztery diabły.

- Dlaczego nikt nie chce przypisać sobie prawa do tych zaklęć? - prostujesz. - To potężna magia, mówiłaby wiele o sile magicznej danej osoby.

Szarooki wzdycha teatralnie, jakby odpowiedź była nader widoczna, osnuta strumieniem jasnego światła.

- Ludzie boją się tego, czego nie rozumieją, Snape.

Nie znajdujesz słów, którymi mógłbyś zaprzeczyć, może dlatego, iż zgadzasz się ze stwierdzeniem, jakie padło, a może dlatego, że nie chcesz potwierdzić przypuszczenia rudej Evans.

- Idź do diabła, Black.

Tama, jaka cię ograniczała, pęka na dwoje, a zaklęcie przeciska się przez twój język jak zakazany owoc. Stoi za blisko, aby się uchylić; gorący strumień magii trafia go prosto w twarz, zaklęcie z siłą wybuchu posyła go na ścianę, po której osuwa się z głuchym krzykiem. Nie spodziewasz się kontrataku. Zanim zdążysz postawić najniklejszą tarczę, trafny urok Blacka uderza z siłą rozprężonego powietrza w twoje kolano, a ty osuwasz się na ziemię, zaciskając zęby na dolnej wardze, chwytając wolną dłonią za piekącą niemiłosiernie nogę. W następnej chwili dłonie Blacka napierają na twoją klatkę piersiową, przygważdżając twe ciało do chłodnej ziemi; sięga po twoją różdżkę, jednakże w porę wyrywasz się z uwięzi jego palców i kopiesz dziko jak zaszczute zwierzę, które znalazło się w potrzasku. Mocujecie się ze sobą, każdy z was nazbyt dumny, aby odpuścić pierwszy; gubisz się w plątaninie łokci i łydek i przez chwilę jest to niczym więcej, jak fizyczną szamotaniną dwóch młodzieńczych ciał, ale trwa to krótko, stanowczo zbyt krótko. To on jest dziedzicem szlachetnego rodu, ty nie jesteś niczyim dziedzicem. On w ramionach ma mięśnie, napinające się, jak u dzikiego zwierzęcia, ty dysponujesz zestawem kości i przylegającej do nich skóry - nic godnego niczyjej uwagi. Zaprzestajesz walki, która z góry spisana była na straty (nie jesteś reinkarnacją greckich tytanów) i spoglądasz w szare oczy migoczące triumfem.

Przez chwilę oddychacie głęboko, spoglądając w swe twarze, obaj oceniacie własnego rywala pod kątem ciążącego na was zagrożenia. Czujesz przeszywający ból w kolanie (zastanawiasz się, czy kość nie jest złamana), myślisz o tym, że mógłbyś już wsiąść do pociągu i ruszyć w drogę powrotną do nudnego, szarego Spinners End, zostawiając za plecami Blacka i jego przeszywające, czujne spojrzenie.

Młody dziedzic ma włosy jak fale przybrzeżne, opadają one zgrabnie na jego policzki, podkreślając arystokratyczne rysy - wysokie, uwydatnione kości policzkowe niczym dzieła sztuki czekające na oprawienie w pozłacaną ramę; Młody dziedzic Blacków nosi w sobie geny szlacheckiego piękna, a w jego oczach można się zagubić, jakby były parą gwiazd na odległym niebie.

- Ludzie boją się tego, czego nie rozumieją - powtarza Syriusz, pochylając się głębiej; jego zęby kaleczą twoją wargę jak kły wściekłego psa, własna krew kapie ci na język.


-VVV-


Jego ziemista twarz jeszcze nigdy nie zdawała ci się tak bardzo wypełniona cieniami. Nic nie mówisz. Przyglądasz się jego zmęczonym oczom, przeciągasz wzrokiem po sieci zmarszczek znaczących czoło.

Tyle mu zostało z dawnych opowieści - sine powieki, zapadła skóra na długich policzkach.

Odwraca wzrok, nie potrafiąc dłużej znieść ciężaru twego spojrzenia.

- Przykro mi - mówisz ostatecznie, a on śmieje się w odpowiedzi; jego śmiech mógłby zmrozić oceany.

- To nie była miłość, Potter. - Obrzydzenie odbija się w jego głosie jak promienie słońca od zakrzywionego zwierciadła.

Myśli, że o tym nie wiesz. Myśli, że wierzysz w szczęśliwe romanse z ekranowych produkcji. Myśli, że ufasz, że miłość zawsze wisi w powietrzu, jakby była kolonią drobnoustrojów chorobotwórczych (jakby na to nie spojrzeć, od miłości, do choroby niedaleka droga).

- Przykro mi, że twoja młodość tak szybko przeminęła.

Prycha ze zdegustowaniem. Ma cię za naiwniaka, który nie pojmuje jaki smak ma prawdziwe życie.

- Moja młodość, Potter, była ciągłym pasmem błędów i pomyłek, za które teraz przychodzi mi jedynie płacić.

- Czy Syriusz także zaliczał się do owych błędów? - pytasz, bojąc się odpowiedzi; jego twarz sinieje, przez chwilę nie masz pewności, czy nie są to przejawy krążenia niepowołanych substancji w jego obiegu krwionośnym.

- Syriusz Black był pomyłką największą ze wszystkich, które popełniłem w swoim nędznym życiu. - Słowa smakują gorzko, przez chwilę żałujesz, że zapytałeś. - Ale Syriusz Black już nie żyje, a ja pogodziłem się z jego śmiercią około czternaście lat przed tym, jak realnie nastąpiła.


-VVV-


Wieczór jest chłodny i pachnie spokojem. Pod nogami chlupocze wydeptany, wilgotny po słonecznym dniu, śnieg. Idziesz powoli chodnikiem, na którym odbija się cały firmament gwiazd, wiedząc doskonale dokąd, choć nie będąc pewnym dlaczego.

Kilka metrów za tobą podąża pospiesznie Snape: cień na granacie asfaltu, załamujący się na wysokich krawężnikach. Nie potrafisz zrozumieć, czy jego zamysłem jest pozostać widocznym dla twoich oczu, czy doprawdy ma na temat twojej orientacji w przestrzeni wyjątkowo niskie mniemanie - trochę trudno ci dać wiarę, iż szpieg z kilkuletnim doświadczeniem, z natury perfekcjonista pragnąc zostać niezauważonym, wybiera główny chodnik na środku opustoszałej ulicy.

Kiedy ty i twój cień wchodzicie do parku przykrytego kołdrą nocy, drzewa zwracają ku wam swe korony, obserwując waszą milczącą wędrówkę, skrzypiąc ostrzegawczo nagimi gałęziami. Księżyc na chwilę chowa się za chmurami, stojące przy ścieżkach latarnie rzucają długie, świetliste okręgi na biel grudniowego śniegu, w oddaleniu kilku metrów od ciebie, na środku zaśnieżonego trawnika, kilka kruków wybiera z zaspy resztki chleba, które porozrzucali dzienni przechodnie o dobrych sercach.

Opatulasz się szczelniej peleryną, spoglądając w głąb parku, doskonale wiedząc, iż musisz obejść szerokie ‚pasmo zieleni' i skręcić w jedną z pobocznych dróg, niewidocznych od strony metalowego płotu odgradzającego przestrzeń.

Ruszasz powoli drogą wokół zaśnieżonego placu, chłodne powietrze atakuje twoje palce, więc wciskasz dłonie do kieszeni, zwijając je w pięści, aby ogrzać nieco zziębniętą skórę. Masz nadzieję, iż to nie ty będziesz tym, który zjawi się prędzej w umówionym miejscu, wizja niespokojnego oczekiwania pośród chłodnych powiewów wiatru wcale nie jest czymś, czego spełnienia byś pragnął.

Dostrzegasz ją już z oddali. Siedzi na drewnianej, porysowanej ławce, z której farba odchodzi całymi płatami i spogląda w północne niebo. Unosząc głowę i podążając za jej wzrokiem, natrafiasz wprost na lśniący wyraziście gwiazdozbiór Andromedy; dochodzisz do wniosku, że pomimo nader licznych, burzliwych konfliktów, jakie tworzą się pośród grona rodzin czystokrwistych, nie jest błahostką odrzucić coś, co jeszcze kilka lat wstecz było czyimś całym światem.

Zachodzisz ją od tyłu; zdaje się nie spostrzec jeszcze twego towarzystwa, co zdaje się tobie więcej, niż podejrzane. Choć być może umysł pogrążony w obłędzie dostrzega o wiele mniej, niż mógłbyś podejrzewać. Nie widzisz sylwetki Snape'a; najwyraźniej potrafi wtopić się w otoczenie, gdy sytuacja właśnie tego wymaga. Nie jest dla ciebie przeszkodą jego natarczywa obecność, a może nawet okazać się przydatną ochroną w razie pojawienia się niepowołanych jednostek. Pochylasz się nad jej ramieniem i muskasz gorącymi wargami jej ucho. Wzdryga się w zaskoczeniu i odwraca głowę, spoglądając na ciebie przez ramię.

- Nie tak łatwo jest zapomnieć o idealnym dzieciństwie, o czasach, w których wszystko zdawało się tak banalne i nieskomplikowane, prawda? - mówisz cicho; kosmyk jej włosów łaskocze twój policzek.

- To nie są słowa typowe dla tak młodego człowieka.

- To nie jest sztampowe spostrzeżenie głębokiej psychopatki - odcinasz gładko, obserwując grymas, jaki przecina jej twarz jak smagnięcie sztyletem.

Wychodzisz powoli zza oparcia ławki i poprawiając płaszcz, zasiadasz koło niej, zgarniając uprzednio ramieniem biel śniegu z siedziska.

Pochyla się do przodu, by zajrzeć w twoją twarz.

- Więc udało ci się pozbyć natręta, który niegodzien jest wysiłku mięśni mojego języka?

Uśmiechasz się ironicznie i wyciągasz dłoń, chwytając w uścisk palców jej zziębnięty podbródek.

- Po pierwsze, moja damo, język jest wałem mięśniowym, wobec czego sam w sobie nie posiada dodatkowych mięśni.

- Mój znawca - szydzi kobieta, jednak ignorujesz jej uszczypliwość i kontynuujesz bez momentu zawahania się swą myśl.

- Po drugie, dość dwuznacznie brzmi twoje oświadczenie, jako iż Snape nie jest godzien wysiłku twojego języka.

Pełne oburzenia fuknięcie i kobieta wyrywa podbródek z niezbyt ciasnego uścisku twych palców. Rwący ból w ramieniu jest reakcją na oszczerstwo. Spoglądasz na draśnięcie, poprzez które krew rości sobie prawa do rękawa twej peleryny.

- W życiu nie tknęłabym językiem żadnej części ciała należącej do Severusa Snape'a! - warczy wściekle prosto w twoje ucho, a ty śmiejesz się cicho i posyłasz jej chłodne, długie spojrzenie.

- Po trzecie i ostatnie, ów wyżej wspomniany natręt, stoi zapewne za jakimiś krzakami i przysłuchuje się beztrosko naszej konwersacji.

Okrzyk pełen zaskoczenia, dzielonego z wściekłością, ręka przecinająca powietrze, niczym bicz i gwałtowny policzek wymierzony z celnością.

Czarna peleryna szeleści, gdy kobieta zrywa się z parkowej ławki, jakby wąskie, okryte zdzierającą się farbą, nasiąknięte wilgocią drewno sparzyło jej pośladki i rozglądając się wokoło, wyciąga różdżkę niczym dyrygent batutę.

Przewracasz oczyma, muskasz opuszkami zranionej ręki piekący policzek i wygodniej rozpierasz się na siedzeniu, obserwując jej poczynania z chłodnym rozbawieniem.

Na ostatnich obradach ministerstwa powiedziano: jeśli pragniesz kontroli, wyprowadź ze stanu bezwzględnej równowagi swojego oponenta, spraw, by zrozumiał znaczenie słowa ‚niepewność', zastosuj politykę strachu, jeśli tego wymagać będzie sytuacja; nie przewidziano w owych przemówieniach z całą pewnością sadyzmu, jaki bucha parzącym dymem z czarnych serc obywateli czarodziejskiego świata. Być może nie odpowiadało ci, iż Snape pragnie wyśledzić twoje poczynania, rozeznać się lepiej na twoim terytorium, zrozumieć relację łączącą cię z tą, której nie powinieneś spotykać w okresie wolnych wieczorów, podczas gdy wokół goreje wojna. Ciekawym jest jednakowoż obserwować tę oszalałą kobietę, uwięzioną w sytuacji, na którą nic nie może zaradzić. Albo zaakceptuje niemą obecność niechcianego podglądacza, albo oszaleje pod wpływem wywartej na niej presji. Czas, ów najwyższy sędzia w rozprawie, jaką jest życie, pokaże.

Jej rozbiegany wzrok tańczy pomiędzy gęstwiną drzew i krzewów, a różdżka podrywa się, zaledwie wiatr porusza gałęziami pobliskich zarośli.

- No pokarz się, Snape, wiem, że tam jesteś! - Dźwięk jest falą; roznosi się na powiewach wiatru, a jej słowom odpowiada głuche echo od strony horyzontu.

Sięgasz palcami do kieszeni jej peleryny, a ona wzdryga się niespokojnie, spoglądając gwałtownie w dół, jednak gdy wyciągasz pełną paczkę papierosów, nie komentuje słowem twojej bezczelności i na powrót skupia się na przeczesywaniu wzrokiem przestrzeni parku (najwyraźniej jej nienawiść do Snape'a jest większa niż jej niechęć do twego rozporządzania jej bezsporną własnością).

- Wyłaź, ty nędzna karykaturo człowieka! Jak zwykle skrywasz się w ciemności jak zwykły tchórz! - Ewidentna prowokacja; bezużyteczna zagrywka przy chłodnym obejściu z ludźmi, z jakiego znany jest były szpieg. Wiatr roznosi jej głos po parku, podczas gdy ty wyjmujesz z paczki papierosa i wkładasz między wargi; filtr ma słodkawy posmak jakiegoś letniego owocu.

- Zdrajcy są u mnie na tym samym stopniu drabiny społecznej, co szlamy! Tchórze spadają jeszcze niżej, znajdują się pod wszystkimi szczeblami owej drabiny - krzyczy (cóż za chytry manewr - myślisz z rozbawieniem - jednak jej ślizgońska natura nie zanikła wraz z postępującym szaleństwem), jej kolana drżą z bezsilności; masz nadzieję, że nie podpali całego parku i nie spłonie razem z nim; zrujnowałaby wówczas twoją wizję jej własnej przyszłości. Wyciągasz różdżkę i podkładasz ogień pod końcówkę papierosa, zaciągając się głęboko dymem.

- Skończyłaś? - pytasz i wypuszczasz powoli dym z płuc, a ona krzyżuje ręce na piersi i spogląda na ciebie z góry naburmuszonym wzrokiem; płomienie obłędu tańczą w jej oczach jak światło upadłych gwiazd; przypuszczasz, że rozważa zaciągnięcie cię na brzeg pobliskiego jeziora i utopienie pod przykryciem grubego lodu. - Wiesz, bez względu na to, co przypuszczasz, nie mam wpływu na jego działania. - Wykonujesz nieokreślony ruch ręką w stronę otwartej przestrzeni, obserwując głęboki grymas, jaki kreśli się na jej pełnych wargach.

- Dlaczego zaakceptowałeś relację, która między nami istnieje? - pyta powoli; twoja ręka trzymająca papierosa zamiera w drodze do ust. Marszczysz brwi i lustrujesz ją wnikliwym spojrzeniem; jest przepełniona furią jak starożytna bogini, węszy spisek, który w ogóle nie istniał.

- Jeszcze nigdy mnie o to nie zapytałaś - mówisz powoli, starając się ocenić, co kryje się pod szaleństwem w jej źrenicach. - Pytałaś o wiele rzeczy. Pytałaś nawet, dlaczego wciąż cię nie zabiłem. - Pochylasz się nad jej twarzą i zaglądasz w głębie jej oczu. - Ale jeszcze nigdy nie zadałaś tak...

- Racjonalnego pytania? - wcina się bez żalu w twoje słowa, na jej ustach odzwierciedla się satysfakcja, jakby twoje oświadczenie było największym komplementem, jaki mogła jej sprawić istota ludzka.

- Właśnie - mamroczesz pod nosem, nie spuszczając wzroku z jej rozpromienionej, za jednym twym stwierdzeniem, twarzy. - Dam ci dobrą radę, Bello. - Twój głos twardnieje, jej brwi podjeżdżają wysoko na czoło. - Nie doszukuj się konspiracji tam, gdzie jej nie ma. Potrzebowałem cię, potrzebowałem odskoczni od całego mojego życia, a zarazem stabilności, z jaką trwał nasz romans. - Pochylasz się, zatapiając język w jej ustach; przymruża oczy i oddaje pocałunek z gorącym zapałem. - Czy wierzysz mi, że nie prowadzę z tobą żadnej przyziemnej gry?

Oblizuje wargi i uśmiecha się szatańsko; rozumiesz, że to jest jej sposób, by oznajmić ci, iż pokłada ufność w twoich słowach.

- Pragnę ofiary - syczy niczym wcielenie najgłębszego zła, patrzysz na nią bez słowa; światło w twoich oczach gaśnie, spojrzenie ciemnieje, staje się twarde i bezlitosne. - Pragnę ofiary... tamte magazyny...

- Nie wrócę nigdy więcej w korytarze tego zatęchłego budynku - ucinasz surowo, prostując kręgosłup, jakby był naciągniętą struną instrumentu szarpanego.

- To nie musi być ten budynek.

- Nie wrócę nigdy więcej...

- Myślałam, że Harry Potter nie boi się magii - szczebiocze niczym dziecko, doskonale wiedząc, gdzie najlepiej uderzyć; zdołała rozpracować wiele z twych ukrytych przed światem słabości.

Spoglądasz w jej ciemne oczy, widząc w nich swój własny upadek. Uśmiech - jeszcze na tyle potrafisz się zmusić; kolejny pocałunek jest o wiele trudniejszy i ciąży na twych wargach jak krople starego wina.

- Więc egzystowałaś w błędzie. - Twoje zęby wpijają się w jej bark jak w kolbę kukurydzy.

Mierzycie się spojrzeniem; pomiędzy waszymi ciałami iskry buchają jak seria gromów - nie pękasz pod obłędem, który wysuwa się zza szczelin jej opanowania, nie na darmo jesteś doktorantem domu Lwa, mężnie stawiasz mu czoła.

- Jeśli nie podarujesz mi duszy, którą mogłabym strącić do piekieł - szepcze, jej wargi drżą nad jej słowami, stróżka krwi krzepnie w zagłębieniu jej ramienia - wezmę ją sobie sama. Odbiorę życie zdrajcy na twoich oczach. Sprawię, że będzie cierpiał katusze i nie pozwolę mu umrzeć przedwcześnie. To obietnica. Accio różdżki Pottera i Snape'a. - Twoja święta własność wędruje wprost do jej dłoni, słodki uśmiech maluje się na jej twarzy jak pejzaż nadmorski. Twoja twarz pozostaje pusta, gdy zza pobliskich drzew poprzez powietrze płynie własność Mistrza Eliksirów - kto by przypuszczał, iż pozwoli się zaskoczyć? Bellatrix odwraca się gwałtownie w stronę, z której zmierza ku niej cudze mienie; przechwytuje oba magiczne artefakty w locie i nie widząc w tobie żadnego zagrożenia, rusza na spotkanie opiekuna domu węża niczym uosobienie wymiaru sprawiedliwości. Wpatrujesz się w jej splątane loki, które niezliczoną ilość razy szarpały twe palce, rzucasz spojrzeniem na skrawek miękkiej szyi, którą całowały twoje usta; jej czarne włosy podskakują przy każdym stawianym kroku. Nie spieszysz się, wstając z obskurnej ławki (ławka wynagradza ci to, nie skrzypiąc w głos po utracie ciężaru, jakim dla niej byłeś).

Jej różdżka unosi się powoli, jej koniec jaśnieje zielenią.

Twój własny wybór cię zadziwia - twoja dusza wisi w powietrzu pomiędzy Snape'em a Bellatrix, a ty, podejmując decyzję szybciej od błysku groma, wybierasz stronę.

Doganiasz ją w kilku, długich krokach, w których nie istnieje wahanie; błysk sztyletu w światłach lamp, chłodne ostrze przeciągane po ciepłym gardle i potok krwi zalewający twoje palce jak wodospad.

Nie znajduje już czasu na to, by choć krzyknąć; kiedy próbuje, jest już za późno - dławi się szkarłatem, plując niewielkimi kroplami na białą połać śniegu, różdżka wypada spomiędzy jej drobnych dłoni i natychmiast zostaje pochłonięta przez biały puch spoczywający na ziemi; w akcie rozpaczy chwyta się za gardło, kolana uginają się pod nią, jakby była kukłą, której sznurki ucięto.

Unosisz wzrok i spoglądasz pustymi oczyma w ziemistą twarz Snape'a; wyszedł zza przykrycia drzew, jego buty pozostawiły głębokie ślady w miękkim śniegu. Patrzy na ciebie w milczeniu, jakby ujrzał cię po raz pierwszy w życiu. Oddajesz to spojrzenie, czując zbyteczność istnienia ludzkiej rasy. Kąciki twoich ust unoszą się w lodowatym uśmiechu; obserwujesz, jak idzie w twoim kierunku niczym śmierć zbierająca swe żniwa, jego czarna peleryna łopocze jak skrzydła wielkiego kruka. Spuszczasz wzrok na krztuszącą się u twoich stóp kobietę, okrążasz ją i klękasz naprzeciw; w jej wytrzeszczonych oczach widnieje pasmo zaskoczenia oraz lęk, lęk, który przepełnia ją do głębi, sprawiając, iż staje się on uczuciem pierwszorzędnym, który nie ma nad sobą innych; to ono zostaje na koniec - najbardziej pierwotne doznanie, jakie potrafi zakiełkować w ludzkim umyśle.

Kładziesz dłonie na jej ramionach i ciągniesz ją w dół; nie ma w sobie sił, aby oprzeć się twemu działaniu. Układasz jej głowę na swoich kolanach; ciemna krew wsiąka w twoją pelerynę; miękkim, delikatnym ruchem odgarniasz pozlepiane śniegiem włosy z jej szyi oraz policzków.

Jednak istnieje pewien rodzaj przywiązania, którego nie chcemy - myślisz, wpatrując się w jej ciemne, gasnące oczy - być może tak będzie lepiej dla nas obojga.

Snape wyłania się zza twoich pleców, jego zwiewna szata muska twój policzek; klęka po drugiej stronie drżącego, na twych kolanach, ciała. Wasze oczy spotykają się po raz kolejny; nie jesteś pewien, jaki ogrom pierwotnej dzikości widzi teraz w twoim umyśle, w jego oczach jawi się aprobata - nie jesteś pewien, co popiera - czyn, czy śmiałość - ale nie przyjmujesz tego niczym daru, ponieważ jego wstawiennictwo nic dla ciebie nie znaczy.

Światło w jej oczach szybko dogasa, głowa opada na twoją dłoń z bezwładnej przypadkowości, a ciało zamiera jak nakręcany kluczem mechanizm, którego okres gwarancji dobiegł końca; czujesz lepką krew płynącą głębią twych papilarnych linii i spuszczasz wzrok na jej zastygłą w bezruchu, jak bryła lodu, twarz; nie istnieją w jej otwartych oczach te jaskrawe ogniki obłędu, które zdołałeś poznać - w jakimś stopniu uwolniłeś ją od więzienia, jakim stało się dla niej jej własne ciało; choć nie wierzysz w pośmiertne zmartwychwstanie, ufasz, iż zaoszczędziłeś jej cierpienia. Pochylasz się nad jej twarzą - czai się na niej jakiś dziwny spokój, mimo iż jej pierś nie faluje, wygląda jakby zapadła w długi, stabilny sen pełen gorących pocałunków i dzikiego seksu - kiedy po raz ostatni chwytasz jej wargę między własne, jej usta są jeszcze ciepłe.


-VVV-


Na ścianie w rezydencji Blacków wieszasz czarną, niewielką tablicę zakupioną w sklepie z apaszkami, poduszkami i krzyczącymi jaskrawością zegarami na rozchwianych nóżkach i skradzioną z mieszkania umiejscowionego w kamienicy po przeciwnej stronie ulicy kredą wypisujesz na niej, zrozumiałe jedynie dwóm osobom na całym owym pieskim świecie, słowa: „Nienawidzę, ale zapamiętam", myśląc, że to drugie jest jedynym, co czyni zmarłych żywymi.

Przelewający się przez posiadłość ludzie będą pytać o cele i otrzymywać wzruszenie ramion; ci bardziej natarczywi przybędą później. - Wszystko w jakiś sposób zapisuje się w ludzkiej pamięci - będziesz odpowiadał. - Umysł jest labiryntem, w którym można odnaleźć czyjeś życie.

- Przykro mi - powie któregoś dnia Snape, spoglądając na nietypową tobie kaligrafię. Twoją twarz oblecze szron, a twe ramiona uniosą się i opadną w niemej obojętności.

- Nie musisz żałować czegoś, co nie istniało.

Snape pokręci głową i nachyli się nad tobą.

- To, że zamiast ciepła istniał ogień, oznacza, że po wypaleniu pozostanie głęboka pustka.

Kiedy na końcu korytarza zaskrzypią drzwi, jedynym świadectwem jego obecności pozostanie niknąca za rogiem szata i słowa obijające się o twoją czaszkę jak w błędnym kole.

Będą obchodzić się z tobą ostrożnie, zerkając w twoją stronę niczym na tykającą bombę, interpretować beznamiętność w twoich oczach pod wieloma kątami.

- Mi także brakuje Remusa - powie, ze łzami brukającymi policzki jak mżawka, Hermiona, zarzucając ręce na twoją szyję. - Odwagi, chłopcze, ta wojna nie będzie trwać wiecznie - rzuci przez ramię Szalonooki Moody, mijając cię w drodze między kuchnią a wyjściowymi drzwiami. - Wiem, że utrata chrzestnego ojca dotknęła cię jak żywy ogień, jednakowoż, mój drogi chłopcze, mam nadzieję, że rozumiesz potrzebę twego pozostania w tej posiadłości jeszcze przez jakiś czas, przynajmniej póki burzliwa sytuacja w kraju się nie ustabilizuje - oznajmi z powagą dyrektor, przerzucając w dłoniach wysoki stos zabazgranych odręcznym pismem pergaminów; w odstępie kilku kolejnych dni Dumbledore umrze na zawał, ponieważ na coś kiedyś umrzeć należy i cały magiczny świat zapadnie w żałobę, lamentując nad jego grobem niczym szeroka, zatrważająca sekta.

I tylko Snape, który tobą wzgardzi, a którego obecności nie potrafisz znieść, spoglądać na ciebie będzie ze zrozumieniem, wiedząc wiele o toksyczności zakazanych relacji, o istnieniu demonów o wiele gorszych, od tych realnych istot, których przedstawiciel zaczaił się nie tak dawno, w zatęchłym pomieszczeniu przypominającym grobowiec, na wasze marne istnienia.


-VVV-


Historia nie zawsze pisze się tak, jak od niej tego oczekujemy, zwykle biegnie własnymi ścieżkami, splatając losy istnień, które z pozoru nigdy nie miały prawa się połączyć - nie bywa przewidywalna.

Historia nie zna się na prostocie zdarzeń - tworzy silne sploty na krótkiej linii życia, nie dbając o to, że aby je ominąć, należy wkroczyć w absurdy, często nieakceptowalne przez ludzkie umysły. Postawione sztucznie bariery upadają, schematy upraszczają się, granice zacierają - historia wykorzystuje metody niekonwencjonalne, łączy odmienne osobowości, często niepodlegające standardom.

Historia tworzy się tam, gdzie nigdy się jej nie szuka - w podupadłych dzielnicach, na podbitych ziemiach, za zamkniętymi drzwiami starych kamienic, w których mówi się o tym, że zbliżają się kolejne wybory.

Historia powstaje zbyt szybko, chaotycznie, nienaturalnie, otoczona przesadnością i klimatem koszmarnego snu - nie zawsze promienieje ciepłem i różowym zabarwieniem tła.

Historię tworzą nietypowe spotkania, nieprzewidywalne zdarzenia, stare opowieści o tym, co kiedyś się zdarzyło i o tym, co nigdy nie nastąpiło.

Na kartach historii jest opowieść o gorącym pragnieniu, o słodkiej zemście, o czerwieni krwi, o wbijaniu paznokci w skórę, o wpijaniu warg w ubrudzoną ziemią szczękę, o nienawiści gotowej zabić.

Od historii oczekuje się racjonalności - ale ona w niej nie istnieje, choćby chciała - historia wynika z natury istot ją tworzących, a ta często bywa nieobliczalna.

Historia nie ma określonego początku ani końca, zupełnie jak czas, od którego jest uzależniona.

Historia nie zawsze pisze się tak, jak od niej tego oczekujemy.


-VVV-


Nie myślałem i nie śniłem w mym życiu, że spotkam w tak czystej formie tak gwałtowną żądzę i tak gorące i tęskne pożądanie." ~ Johann Wolfgang Goethe