Zawsze marzył. Od kiedy pamiętał, swoje pragnienia mógł spełnić tylko w ten sposób. Zamykał oczy i był wolny. Był sobą. Bez strachu. Widział uśmiechnięte twarze. Szczęśliwe, radosne spojrzenia. Akceptacja, choćby tylko wyimaginowana, przez chwilę zdejmowała z niego ciężar odpowiedzialności. Strachu. Z czasem nie musiał nawet zmykać oczu. Patrząc na wzbijający się na stosie ogień uciekał w świat fantazji. Bezpieczny w swoim umyśle mógł do woli krzyczeć, śmiać się, gasić ogniska , leczyć rany. Jednak nie ważne jak dobrze potrafił zatopić się w krainie wyobraźni, dym wciąż piekł go w oczy, a krzyki... mój boże...krzyki. One zostawały z nim przez tygodnie. Za dnia odwracając jego twarz od własnego odbicia, a w nocy oskarżając go głosami zabitych
Morderca! Dlaczego? Pomóż! Czemu nic nie robisz? Ratunku! Merlinie! Pozwoliłeś nam umrzeć! Zabiłeś nas Merlinie!
Mimo to, patrząc na Artura wiedział, że poświęcił by jeszcze więcej. Tylko co mógł jeszcze oddać? Własnymi rękoma rozrywał się na strzępy. Od szaleństwa oddzielały go tylko mury Camelotu i oddech człowieka, który miał w swoich rękach jego całą istotę, nawet nie wiedząc jak potężną broń ma w posiadaniu. Czasem, gdy echo krzyków było wszystkim co zostało, a popiołu nie rozwiał jeszcze wiatr, zakrywał usta dłonią i zagryzał zęby. Wiedział, że w przeciwnym wypadku mogły wydobyć by się z nich słowa, które tak pragnął wypowiedzieć.
Jednak wystarczyło jedno z tych rzadkich spojrzeń między ojcem, a synem. Tych dwóch par niebieskich oczu patrzących jedna z miłością, druga z oddaniem i Merlin wiedział, że nigdy się nie odważy. Uther mógł być dla niego potworem, ale był też człowiekiem. OJCEM, który kocha swą żonę i dziecko, mimo, iż jedna nie żyje, a drugie jest już dorosłe i czasem prawdziwym wrzodem na tyłku.
Mag wiedział, że jeśli będzie trzeba stanie w obronie króla Camelotu, aby tylko nie zobaczyć rozpaczy na twarzy SWEGO KRÓLA. Czasem pytał sam siebie jak daleko posunąłby się dla Artura. Za każdym razem odpowiedź zostawiała go niewyspanego, po przepłakanej nocy. Czy był już potworem? Ponieważ morderca jest mordercą ze względu na swoje czyny. Nie ważne jak mocny wstręt czuje przy tym do siebie.
Patrząc na ćwiczących rycerzy zastanawiał się jak oni sobie z tym radzą. Wielu z nich miało na sumieniu więcej niż jedno odebrane życie, a jednak nie wyglądali jakby ich noce wypełnione były koszmarami.
Czasami chciał przestać czuć cokolwiek.
Kilgharrah nie patrzy już tak jak dawniej. Przygląda się tylko cicho i masz wrażenie, że próbuje wedrzeć ci się do umysłu, duszy, zdecydowanie głębiej niż sam sobie pozwalasz.
Merlin – jego głos wibruje w tobie i przez ciebie – jesteś człowiekiem.
Nie brzmi to jak obelga. Raczej jak pocieszenie. I po raz pierwszy chłopak rozumie. Oparty o pień drzewa wpatruje się w mityczną bestie, smoka, jego magiczną rodzinę. Ciche skinienie głową to jedyne co może zrobić, gdyż ucisk w klatce piersiowej nie daje mu oddychać, a co dopiero mówić. Zimny, łuskowaty koniec ogona dotyka jego głowy i przez chwilę Merlin ma wrażenie jakby Gajus trzymał go w objęciu. Głos matki szepcze mu do ucha magiczne opowieści. Jednak po chwili dotyk znika i czar pryska, ale teraz czarnowłosy jest już w stanie wypełnić płuca życiodajnym powietrzem.
Dziękuje – jest wszystkim co mówi i za łzami w oczach ogląda znikającą na horyzoncie skrzydlatą sylwetkę.
Jeszcze długo nie przestaje płakać błąkając się wokół jeziora i w końcu zasypia, rozłożony na chłodnej trawie. Śni mu się Freya, w czerwonej sukni, czarne skrzydła majestatycznie rozwinięte. Uśmiecha się.
Dziękuje.
Wspomnienia śmiechów, łez i uścisków. Ognisk nie przynoszących krzyków, lecz ciepło i światło. Wszystkie próby pomocy, nieprzespane noce i zaleczone rany.
Jak się okazało łzy płynęły nawet przez sen.
