Od autorki: z góry uprzedzam, że znam tylko anime i pojedyncze fakty z mangi, tak więc istnieje możliwość, że wyszła mi alternatywa ;). Tak czy inaczej - miłej lektury!
Rozdział 1: Kuj żelazo, póki gorące
Soo-won, syn Yu-hona, najwyższego generała królestwa Kouka, a przy tym królewskiego brata, nie tego się spodziewał po swojej pierwszej dyplomatycznej podróży z ojcem. Całkiem nie tego. Póki jeszcze przebywali w stolicy, wyprawa była dlań powodem do dumy i nawet trochę zadzierał nosa, opowiadając o niej Yonie i Hakowi. We trójkę zresztą puszczali wodze wyobraźni, snując wizje coraz to nowych cudowności, na jakie miałby się natknąć w drodze. Wyobrażenia Yony pełne były niezwykłych stworzeń, pięknych pałaców i strojów oraz kramów z tysiącem egzotycznych towarów; Hak marzył raczej o spotkaniach ze zbójcami i pojedynkach na miecze i włócznie. Sam Soo-won liczył po trosze na jedno i drugie - a tu mijał już trzeci dzień i jak dotąd nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Jakby tego było mało, Soo-wonowi nie pozwalano zwykle nawet wystawiać nosa poza zajazd, w którym się zatrzymali. Konkretniej zaś: nie pozwalał na to kapitan Han Joo-doh, któremu powierzono opiekę nad królewskim bratankiem, podczas gdy jego ojciec odbywał ważne spotkania i prowadził rozmowy w ważnych dla kraju sprawach.
W rezultacie chłopiec cierpiał na przypadłość właściwą wszystkim dzieciom, którym przytrafił się nadmiar wolnego czasu w połączeniu z niedoborem atrakcyjnych zajęć, którymi można by go wypełnić. Krótko mówiąc: nudził się. I to koszmarnie.
Westchnął, wspierając łokieć na parapecie, a podbródek na dłoni. Chwytał się już rozlicznych sposobów, ale kapitan Joo-doh wciąż był niewzruszony i konsekwentnie zbywał odmową wszystkie wysunięte propozycje wyjścia do miasta, ba, nawet te najlepiej w opinii chłopca uargumentowane! Soo-won, rzecz jasna, zdawał sobie sprawę z konieczności zapewnienia bezpieczeństwa jego osobie, ale, u licha, to był już chyba zbytek ostrożności! Było nie było, Soo-won miał przecież już dziewięć lat i ostatnio codziennie trenował razem z Hakiem pod okiem jego dziadka. Na pewno poradziłby sobie, jeśli coś by się przydarzyło…! Nawet gdyby kapitana nie było wtedy w pobliżu…!
Ech. A tymczasem mógł tylko siedzieć i wyglądać przez okno, podczas gdy na zewnątrz świeciło słońce i bez wątpienia działo się tyle ciekawych rzeczy…
- Z kim dziś spotyka się mój ojciec? - zagadnął, nie odrywając wzroku od widoku. Kapitan Joo-doh, nieodmiennie tkwiący na swoim posterunku przy drzwiach, odchrząknął, nim odparł:
- Na ile mi wiadomo, negocjuje umowy handlowe z tutejszymi lordami, wasza wysokość.
- Więc pewnie nieprędko wróci?
- Obawiam się, że nie wcześniej niż na wieczerzę, wasza wysokość.
Soo-won, o ile było to możliwe, spochmurniał jeszcze bardziej. Na nic więc jego nadzieje, że uda mu się gdziekolwiek wyjść w towarzystwie ojca. Eeeeech.
Ulicą w dole przebiegła grupa chłopców, zajętych zabawą w bitwę na miecze z patyków. Ileż by dał, by się do nich przyłączyć…
Cóż, pozostawała jeszcze jedna opcja…
- Bo ja… - Soo-won odwrócił się do kapitana, przywołując na buzię najbardziej rzewną minę, na jaką było go stać. - Ja też chciałbym zrobić coś pożytecznego…
Na te słowa kapitan Joo-doh przestąpił nerwowo z nogi na nogę - a Soo-won z góry pogratulował sobie w duchu. W kategorii błagalnych spojrzeń wygrywał nawet z Yoną (o Haku nie wspominając), co dotąd niejednokrotnie już ratowało ich z opresji, zaś jako czynnik wymuszający sprawdzało się równie dobrze. A już na kapitana wielkie, smutne oczy i nieznacznie drżąca dolna warga działały zawsze. I to bez pudła.
- Szanowny ojciec waszej wysokości raczył zasugerować, by wasza wysokość znalazła sobie zajęcie stosowne dla swej pozycji - oznajmił wojownik jakby nieco mniej stanowczo i chłopiec wyczuł, że zwycięstwo jest bliskie, o ile umiejętnie to rozegra. Kapitan był zdecydowanie przeciwny wychodzeniu poza zajazd, ale gdyby tak…
Zastanowił się błyskawicznie. Niestety, wizyta w kuchni, nawet pod pretekstem złożenia osobistych podziękowań kucharzowi, raczej odpadała - nad czym Soo-won bolał, bowiem pomieszczenie to szczególnie go fascynowało. Wątpił też, by kapitan Joo-doh uwierzył w domniemaną konieczność natychmiastowego przeprowadzenia inspekcji kwater służby pod kątem zalążków spisku wymierzonego w monarchię. Ale może…
- Może zatem moglibyśmy przeprowadzić obchód stajen? To niezbyt groźne, prawda? I na pewno bym się czegoś nauczył!
Oficer zmarszczył nieznacznie brew i wyglądało na to, że faktycznie rozważa tę sugestię. Chłopiec uznał to za dobry znak, równocześnie notując w pamięci, by przy próbach przekonania opiekuna zawsze podkreślać walor edukacyjny.
- No dobrze - odparł kapitan w końcu, wciąż trochę powściągliwie. - Na tyle chyba możemy sobie pozwolić…
Mało brakowało, a Soo-won pisnąłby z radości, jednak opanował się w ostatniej chwili. Nadmierne okazywanie entuzjazmu jeszcze zniechęciłoby oficera…
- To będzie dla mnie cenne doświadczenie! - zapewnił solennie, po czym dodał z przekonaniem: - A w pana towarzystwie, kapitanie, z pewnością nic mi nie grozi!
Kapitan Joo-doh obrzucił go wzrokiem od stóp do głów, ale nie skomentował.
- W takim razie zaczekam w korytarzu, aż wasza wysokość się przygotuje - rzekł miast tego. - Chyba że wasza wysokość życzy sobie asysty?
- Ależ skąd! Nie ma takiej potrzeby! I możemy iść już teraz-zar-… - chłopiec umilkł przezornie pod surowym kapitańskim spojrzeniem. Rety, o mały włos wszystkiego nie popsuł…
- To jest - podjął raz jeszcze, siląc się na ton właściwy księciu - oczywiście, odpowiednio się przygotuję i wtedy obaj zejdziemy na dół. Tak właśnie. I obiecuję zachowywać się stosownie, godnie i, ummm… będę bardzo, bardzo grzeczny?
Kapitan tylko westchnął przeciągle, podchodząc do drzwi.
- Na to liczę, wasza wysokość. Na to liczę.
Szczerze mówiąc, Soo-won nie był wielkim miłośnikiem koni, za to bardzo lubił panującą w stajniach atmosferę. Bijące od zwierząt ciepło, końskie poparskiwania, wszechobecny zapach siana, krzątanina ludzi skupionych na swoich obowiązkach - wszystko to działało nań dziwnie kojąco i miało w sobie niezrozumiałą magię. Nieraz zakradali się z Hakiem - a czasem nawet i z Yoną - do stajni w pałacu, gdzie potrafili godzinami przyglądać się pracy stajennych i masztalerzy, zadawać setki pytań i wylegiwać się na sianie. Nawet jeśli - zwłaszcza jeśli - mieli w tym czasie coś znacznie ważniejszego do zrobienia. Zazwyczaj znajdował ich tam Son Mun-Deok, który Soo-Wona i Yonę przepędzał do obowiązków z dobrodusznym oraz wiele mówiącym westchnieniem, zaś Haka wyciągał za ucho, gderając przy tym pod nosem o jego złym wpływie na książęcą dwójkę. Czasami Soo-won bywał nawet o to trochę zazdrosny…
Usłyszał ciche parsknięcie tuż nad uchem, ciepły, koński oddech połaskotał go w szyję, rozwiewając włosy. Chłopiec odwrócił się i delikatnie pogłaskał miękkie chrapy kapitańskiego siwka. Wierzchowiec wiecznie spiętego kapitana Joo-doh był zaskakująco spokojny i Soo-won podejrzewał, że być może działała tu ta sławetna zasada przyciągania się przeciwieństw. To nawet miało sens: ciągle czymś zmartwiony wojownik na nerwowym rumaku to byłaby katastrofa na każdym polu bitwy…
Zachichotał - i zaraz zasłonił usta dłonią. Na szczęście kapitan go nie słyszał - chwilę temu odszedł kawałek dalej z jednym ze stajennych i, sądząc po urywkach, które dobiegały do uszu Soo-wona, rozmawiali właśnie o jednym z koni.
Dla chłopca oznaczało to świetną okazję, by trochę „pobuszować", jakby to ujął Hak. Jeszcze raz pogładził siwka po chrapach, po czym rozejrzał się ciekawie. Tutejsze stajnie, rzecz jasna, nie mogły równać się z pałacowymi, ale były przestronne i dobrze utrzymane. Po obu stronach szerokiego korytarza ciągnęły się rzędy boksów, które łącznie mogły pomieścić około dwudziestu koni. W tej chwili tylko kilka przegród było pustych; poza pałacową delegacją w gospodzie zatrzymało się jeszcze kilkoro podróżnych. Nawet jeśli Soo-won niewiele jeszcze wiedział o ekonomii, potrafił wywnioskować, że właścicielowi zajazdu z pewnością dobrze się powodziło.
Ruszył powoli przed siebie, z uwagą przyglądając się zwłaszcza tym z koni, które nie należały do ich grupy. Właściwie bardziej niż same wierzchowce interesowały go uprzęże zawieszone na słupach przy wejściach do boksów - chłopiec był ciekaw, czy zdoła na ich podstawie trafnie domyślić się pochodzenia i pozycji gości zajazdu. W podobną grę bawili się, myszkując po pałacowych stajniach i zazwyczaj Soo-won był w nich lepszy od Haka. Poczytywał to sobie za nie lada osiągnięcie, bowiem była to jedna z niewielu dziedzin, w których udawało mu się pokonać przyszłego przywódcę Krainy Wiatru. Ba, nawet Son Mun-Deok chwalił czasem Soo-wona, mówiąc, że byłby świetnym zwiadowcą. Tym bardziej należało więc doskonalić swoje umiejętności, szczególnie gdy nadarzała się ku temu taka okazja jak dziś. Kto wie, może natknie się nawet na kogoś z zagranicy? Z samego cesarstwa Kai? Hak pozieleniałby z zazdrości…
Potrząsnął głową, opędzając się od tej niezbyt stosownej myśli, i skupił się na chwili obecnej. O, ta uprząż bez wątpienia pochodziła z Kraju Ziemi, poznawał ten charakterystyczny wzorek. Następnej nie rozpoznał, być może dlatego, że była dość prosta. Za to kolejna…
Zmarszczył brwi, próbując przypomnieć sobie, gdzie wcześniej widział podobne zdobienia - i niemal podskoczył, gdy z prawej strony dobiegł go nagle przeraźliwy odgłos. Chłopiec, na poły zaintrygowany, na poły wystraszony, spojrzał w kierunku źródła dźwięku i zdał sobie sprawę, że to co usłyszał, było końskim rżeniem. I to bardzo niezadowolonym.
Soo-won postąpił o krok do przodu. Dopiero teraz dostrzegł, że dotarł już niemal do końca rzędu i oto w przedostatnim boksie miał przed sobą najbardziej imponującego konia, jakiego kiedykolwiek widział. Rumak - to słowo zdecydowanie tu pasowało - był skarogniady, miał fantazyjnie zaplecioną grzywę, co dodawało mu buńczucznego wyglądu, i całą swoją postawą jasno dawał do zrozumienia, że lepiej z nim nie zadzierać.
Chłopiec aż westchnął z wrażenia. Zerknął przelotnie na uprząż - była dość strojna, lecz przy tym elegancka - jednak to sam wierzchowiec przede wszystkim przyciągał jego uwagę. Zwierzę miało w sobie coś majestatycznego i dzikiego zarazem, co przyciągało, a jednocześnie przypominało o możliwym niebezpieczeństwie. Hak, który nigdy nie krył swojego zainteresowania końmi oraz zamiłowania do jazdy konnej, byłby zachwycony, bez dwóch zdań. Ba, sam Soo-won był!
Zawahał się i ostrożnie, bardzo ostrożnie zrobił kolejny mały kroczek do przodu. Koń zarżał, zatupał i kłapnął pyskiem, odsłaniając zęby. Chłopiec cofnął się odruchowo, ale mimo to się uśmiechnął.
- Dzikus z ciebie, co? - skomentował cicho.
- O tak, drogi chłopcze. Dzikus i złośnik - rozległo się naraz za plecami Soo-wona. - Doprawdy, czasem nie wiem już, co z nim począć...
Chłopiec odwrócił się i ujrzał elegancką, bogato ubraną damę o zafrasowanym obliczu. Ukłonił się grzecznie.
- Cóż za dobrze wychowany młodzieniec! - Nieznajoma obdarzyła go uśmiechem. Na ile Soo-won mógł ocenić, była bardzo ładna. - Zobacz, Sun, tak powinieneś witać swoją panią!
Wierzchowiec damy, do którego skierowane były ostatnie słowa, tylko prychnął. Jak się zdawało, dość pogardliwie.
- To bardzo piękny koń, proszę pani - poczuł się w obowiązku skomentować Soo-won. Kobieta popatrzyła na niego ciekawie.
- Interesują cię konie, chłopcze?
- Sporo się o nich uczę - odparł dyplomatycznie. - I już całkiem dobrze jeżdżę!
- Niemniej, milsze ci są inne zajęcia - skomentowała dama domyślnie. Soo-won, przyłapany, przygryzł wargę, ale jego rozmówczyni wcale nie wyglądała na urażoną. Przeciwnie, mrugnęła doń porozumiewawczo.
- Cóż, nie zawsze sprawy układają się tak, jakbyśmy chcieli. Ja na przykład za nic nie mogę dojść do porozumienia z tym tu gwałtownikiem… - westchnęła.
- To może… może kapitan Joo-doh coś by doradził? - podsunął chłopiec gorliwie, chcąc zyskać w oczach bystrej nieznajomej. - Jestem pewien, że…
- Czego wasz-… to jest, czego jest panicz pewien? - zapytał niespodzianie kapitan z całkiem bliska i Soo-won aż mrugnął, widząc go ledwie krok od nich. Nie pozwolił jednak, by zbiło go to z pantałyku.
- Ta szlachetna dama potrzebuje pomocy, kapitanie - oznajmił. - Pomyślałem, że pan na pewno będzie wiedział, co zrobić.
Oficer przeniósł wzrok na urodziwą posiadaczkę karego wierzchowca i przez kilkanaście uderzeń serca tylko mienił się na twarzy. Soo-won przypatrywał się temu z niekłamanym zainteresowaniem. Reakcje dorosłych bywały doprawdy fascynujące…
- W czym mogę pomóc, droga pani? - wykrztusił w końcu kapitan, trochę ochryple. - Kapitan Han Joo-doh, do usług.
- Jestem Taek Yu-na. - Dama dygnęła uprzejmie. - Pański uroczy podopieczny zasugerował, że mógłby mi pan służyć radą w sprawie Suna.
- Suna? - zdumiał się oficer. Dama skinęła głową w stronę boksu.
- Mego wierzchowca, panie kapitanie - wyjaśniła uprzejmie. Kapitan uniósł brwi, po czym podążył wzrokiem we wskazanym kierunku. I przez kolejnych kilka chwil nie odezwał się ani słowem, wyraźnie pod wrażeniem tego, co zobaczył. Właściwie zmienił się na twarzy w bardzo podobny sposób jak na widok pani Taek Yu-ny, ale tym razem Soo-wona ani trochę to nie zdziwiło.
- Zaiste piękne zwierzę - pochwalił wreszcie oficer z uznaniem. - Niemniej, proszę wybaczyć śmiałość, powiedziałbym, że to raczej koń bojowy…
- Mój koniuszy stwierdził to samo - przyznała pani Taek Yu-na z westchnieniem. - Ale to prezent od mojego drogiego brata. Za nic nie chciałabym sprawiać mu przykrości…
To mówiąc, posłała kapitanowi spojrzenie tak łzawe i rzewne, że nawet kamień by zmiękł - oficer zaś, jak Soo-won dobrze wiedział, z pewnością z kamienia nie był. Ba, jeśli działał nań proszący wzrok dziewięciolatka, to co dopiero mówić o smutnych oczach pięknej damy, która, na ile chłopiec mógł ocenić, zdążyła zapewne go oczarować?
- Hmmm… - Kapitan Joo-doh zamyślił się, przyglądając się rumakowi w skupieniu. Soo-won mógłby przysiąc, że na twarzy swojego opiekuna ponownie dostrzega cień rumieńca. - Myślę, że mógłbym dać szlachetnej pani kilka wskazówek. Najpierw jednak musiałbym go zobaczyć poza stajnią.
- Och, to żaden kłopot! Pomówię z właścicielem zajazdu, zna naszą rodzinę od lat. Na pewno zgodzi się, by wyprowadzić Suna na dziedziniec!
- To byłoby bardzo pomocne - przyznał kapitan. - Ale…
Popatrzył na Soo-wona wyraźnie strapiony. Chłopiec w mig pojął, o co chodzi. Oficer ani chybi znów lękał się o jego bezpieczeństwo - co w perspektywie bliższego kontaktu z narowistym koniem było całkiem uzasadnione - a jednocześnie nie wyobrażał sobie, że miałby pozostawić książęcego syna bez stosownej opieki…
Naraz Soo-won zdał sobie sprawę, że oto nadarza mu się okazja, która może się więcej nie powtórzyć. Nie wolno było zmarnować takiego podarku od losu…
Odchrząknął.
- Musi pan koniecznie pomóc pani Taek Yu-nie - oznajmił stanowczo. - Nie godzi się pozostawiać damy w kłopocie, zawsze pan to powtarza! A o mnie proszę się nie martwić!
Rzeczona dama przysłoniła dłonią rozbawiony uśmiech, tymczasem kapitan obrzucił Soo-wona trochę zdumionym, a trochę spłoszonym wzrokiem.
- Ależ paniczu… Wszak sam panicz chciał…
- Wiem, kapitanie, ale to wyjątkowa sytuacja, sam pan przyzna. - Soo-won postanowił iść w zaparte. - Poza tym i tak zdążyłem dużo się dowiedzieć, więc… więc wrócę teraz do swojego pokoju i wszystko starannie rozważę?
Kapitan Joo-doh wciąż wyglądał na nieprzekonanego, ale pani Taek Yu-na pełnym gracji ruchem ujęła go pod ramię.
- Daje pan wspaniały przykład temu chłopcu, kapitanie - oświadczyła, z nadmierną, zdaniem Soo-wona, słodyczą. - Nieczęsto spotyka się dzisiaj takie… zaangażowanie.
- Do-doprawdy? - Tym razem rumieniec na twarzy oficera był niezaprzeczalny. Dama znów dyskretnie mrugnęła do Soo-wona. Czyżby domyślała się, że miał w tym ukryty cel?
- Och, niezaprzeczalnie! - zapewniła, niepostrzeżenie przysuwając się do kapitana jeszcze bliżej. - I myślę, że możemy zawierzyć samodzielności pańskiego podopiecznego. Od razu widać, że wpoił mu pan właściwe zasady!
- No tak, istotnie… - przytaknął kapitan Joo-doh w dalszym ciągu odrobinę niepewnie, po czym, odkaszlnąwszy w kułak, wyprężył się z godnością. - Szlachetna pani, w tej sytuacji obiecuję zrobić wszystko, co w mej mocy, by pani pomóc. Panicza zaś proszę…
- …bym znalazł sobie stosowne zajęcie - wyrecytował Soo-won domyślnie. - Żadnego myszkowania po zajeździe, żadnego spoufalania się z nieznajomymi, żadnego przyjmowania słodyczy od obcych. Wiem, kapitanie. Sam mnie pan tego uczył. Obiecuję, że nie wyjrzę nawet za drzwi pokoju.
Na chmurnym obliczu kapitana odmalowało się coś na kształt ulgi, sprawiając, że chłopiec mimo wszystko trochę się zawstydził. Nie zamierzał jednak się wycofać.
- Skoro tak… to chyba mogę z czystym sumieniem zostawić panicza na jakiś czas samego - rzekł tymczasem oficer. - Oczywiście, jeśli czegoś by panicz potrzebował, nasi służący z pewnością się tym zajmą.
- Rozumiem, kapitanie. - Soo-won popatrzył nań pogodnie, tak, aby nijak nie wzbudzić podejrzeń. Można się było spodziewać, że kapitan spróbuje przekazać opiekę nad nim komuś ze służby, ale to nie powinno być większym problemem. - I życzę powodzenia!
- Ach, teraz to już na pewno się uda! - Pani Taek Yu-na uśmiechnęła się tak promiennie, że w stajniach bez mała pojaśniało. - W każdym razie na nas już czas - dodała ciągnąc nieco oszołomionego kapitana za łokieć. - Proszę dobrze wykorzystać czas, paniczu!
Chłopiec odwzajemnił uśmiech.
- Tak jest, proszę pani!
Soo-won wspiął się po schodach prowadzących na piętro i cicho zamknął drzwi do swojego pokoju. Plan, który zrodził się w jego głowie tam w stajniach, był, zdaniem chłopca, genialny w swej prostocie, ale też wszystko zależało od jego sprawnej realizacji.
Rozejrzał się szybko. Najpierw okno, zdecydował. Jego pokój mieścił się w rogu budynku i miał dwa okna: większe, bardziej reprezentacyjne wychodziło na ulicę, przy której stał zajazd; drugie, nieco mniejsze znajdowało się w bocznej ścianie gospody i roztaczał się z niego niespecjalnie malowniczy widok na stojące poniżej drewniane przybudówki, w których mieściły się łaźnia dla gości oraz składzik na drewno. Jeśli źle zapamiętał układ budynków bądź niewłaściwie oceniał odległość, to cały zamysł spaliłby na panewce…
Wyjrzał na zewnątrz. Dach łaźni znajdował się niemal dokładnie pod oknem, na oko jakieś cztery stopy w dół od parapetu; dalej zaś można było przedostać się na nieco niższy daszek składziku i po zebranym pod ścianą stosie drewna zejść na ziemię.
Dobra nasza, uznał chłopiec z zadowoleniem. Powinno pójść jak z płatka - bądź co bądź przy Haku nauczył się podstaw wspinaczki - należało zatem zająć się kolejną ważną kwestią. Soo-won żwawym krokiem przeszedł w drugi kąt pokoju, gdzie stał kufer, w którym umieszczono jego podróżny dobytek. Po gruntownym przekopaniu się przez bagaż znalazł wreszcie możliwie najmniej strojną szatę. Strój wciąż był zbyt bogaty, by dało się w nim swobodnie wtopić w tłum, ale przynajmniej nie sugerował od razu księcia ani arystokraty. Chyba nie powinien zanadto rzucać się w nim w oczy…
Przebrał się najsprawniej, jak potrafił - dotąd jakoś nie dostrzegał, że większość ubrań miała wiązania w szalenie niewygodnych miejscach - po czym zatrzymał się na chwilę na środku pokoju, zastanawiając się, co jeszcze należało zrobić.
A tak. Mało brakowało, a zapomniałby o najważniejszym. Mimo wszystko należało zostawić kapitanowi wiadomość, że nie stało się nic złego i że wróci przed wieczerzą - w przeciwnym razie oficer gotów postawić na nogi całe miasto, organizując poszukiwania, a tego lepiej byłoby uniknąć. I tak pewnie będzie się na niego gniewał, ale nad tym Soo-won nie chciał się teraz przesadnie zastanawiać.
Przysiadł przy stoliku, na którym, szczęśliwym trafem, od wczorajszego wieczora pozostały przybory do pisania, rozrobił nieco tuszu i sięgnął po jedną z niepokrytych bohomazami kartek. Po krótkim namyśle - i dwie kartki później - udało mu się ułożyć całkiem zgrabną notatkę.
Drogi kapitanie Joo-doh. Jeśli nie ma mnie w pokoju, to znaczy, że wyszedłem, bo chcę chociaż trochę poznać miasto. Myślę, że to bardzo pouczające zajęcie. Proszę się nie martwić ani nie obawiać: nie zrobię nic ryzykownego i pamiętam o pana przestrogach. Wrócę przed wieczerzą. S.
Raz jeszcze przebiegł tekst wzrokiem, by po chwili zastanowienia skreślić „drogi" i napisać „szanowny". No, zdecydował, teraz powinno być dobrze. Miał nadzieję, że oficer mimo wszystko dostrzeże pozytywy sytuacji. Sam Soo-won był zdania, że mogło to wyjść im obu jedynie na dobre, szczególnie że pani Taek Yu-na wydawała się szczerze zainteresowana kapitanem. Kto wie, być może ów jeszcze mu podziękuje…
Nagłe pukanie do drzwi sprawiło, że nieomal podskoczył - zaraz jednak nakazał sobie spokój i poszedł otworzyć. Podświadomie spodziewał się, że to kapitan raz jeszcze przyszedł go skontrolować, ale w wejściu zobaczył służącego. Soo-won uśmiechnął się przyjaźnie.
- Wasza wysokość. - Widząc go, mężczyzna skłonił się głęboko. - Kapitan Joo-doh prosił, by zaopiekować się waszą wysokością pod jego chwilową nieobecność. Jeśli tylko wasza wysokość czegoś by sobie życzył, proszę tylko dać znać.
- Z pewnością tak zrobię - przyobiecał chłopiec dwornie. - Choć teraz zamierzam poćwiczyć trochę kaligrafię, więc raczej nie będę niczego potrzebował…
- Naturalnie, wasza wysokość. - Ton służącego wciąż był uniżony, jednak Soo-wonowi zdało się, że słyszy w jego głosie cień zadowolenia. Cóż, sam też by się cieszył, wiedząc, że nie musi bez przerwy kogoś niańczyć. - W takim razie nie będę waszej wysokości przeszkadzać.
To powiedziawszy, ukłonił się raz jeszcze i odszedł do swojej kwatery. Chłopiec zamknął drzwi i przez dłuższą chwilę nasłuchiwał z uchem przyciśniętym do gładkiego drewna, jednak z korytarza nie dobiegły już żadne odgłosy. Odczekawszy na wszelki wypadek jeszcze kilkadziesiąt oddechów, odsunął się wreszcie od wejścia i, nabrawszy głęboko tchu dla dodania sobie otuchy, na paluszkach podszedł do okna. Otworzyło się jedynie z lekkim skrzypnięciem, wpuszczając do wnętrza wiosenny powiew, a wraz z nim zapachy i odległy gwar targowej części miasta. Soo-won poczuł nagły przypływ ekscytacji - już wkrótce przekona się na własne oczy, jak to wszystko wygląda.
Nie zwlekając dłużej, podciągnął się zwinnie na parapet, przełożył nogi na drugą stronę - i zeskoczył. Deski zaskrzypiały pod jego stopami, gdy wylądował, z dachu podniósł się obłok kurzu. Soo-won kichnął - a potem, prostując się, z zachwytem rozejrzał dookoła.
Udało się. Nowy, nieznany świat stał przed nim otworem.
