Edycja (22 IV): Za betę serdecznie dziękuję Panterze.


Dla T.

Cienie,

czyli hogwarcki horror kryminalno-obyczajowy,

w którym nie należy doszukiwać się sensu

x

Prolog,

w którym nie dzieje się nic ważnego, a autorka beznadziejnie próbuje zasiać

ziarno niepokoju

W całym wszechświecie istnieją miejsca magiczne.

Niektóre mniej, niektóre bardziej, ale wszystkie skupiają w sobie magię i podnoszą poziom adrenaliny ludziom, którzy nieopatrznie znajdą się w ich pobliżu. Sam Hogwart był jednym z takich miejsc: znacząco zakrzywiał wokół siebie czasoprzestrzeń i sprawiał, że thaumometry szalały. Czworgu założycielom udało się uwięzić większą część magii w murach zamku i zmusić ją do posłuszeństwa. Ale niewielka cząstka, jak to zwykle z magią bywa, umknęła i rozsiała się po okolicy. Ta ona pozwoliła wielkiemu, morskiemu stawonogowi osiedlić się w hogwarckim jeziorze, poplątała klimat w Zakazanym Lesie tak, że czasem w środku zimy można było znaleźć w nim tętniącą życiem amazońską dżunglę lub w środku lata kawałek mroźnej, syberyjskiej tajgi, i namieszała w życiu pewnej rodziny wiewiórek, tworząc pierwszy i chyba jedyny na świecie szczep gryzoni, które w razie zagrożenia zmieniają się w różowiutkie flamingi i odlatują.

W całym wszechświecie magicznych miejsc jest wiele. Niektóre z nich są magiczne w sposób naturalny, inne tworzą magiczni ludzie. Zwykle jest tak, że odnajdują oni lekko magiczne miejsce i jeszcze bardziej je umagiczniają. Bo tak naprawdę magia jest wszędzie – jak woda, płynąca gdzieś głęboko, nawet na pustyni. Bardzo rzadko natomiast zdarza się miejsce, które nie zawierałoby magii w ogóle. W Hogwarcie, jak przystało na coś prawdziwie magicznego, miejsce niemagiczne również się znajdowało. Było wręcz boleśnie mugolskie i każdy czarodziej, który do niego zawędrował, od razu odczuwał różnicę. Nawet mugole – gdyby któryś tam trafił – poczuliby się nieswojo. Niemagiczne miejsca miały w sobie coś niepokojącego, dlatego ludzie woleli ich unikać.

Magia jest czymś naturalnym – brak magii nie.

x

Noc była ciemna i głucha. Nadgryziony z jednej strony księżyc oświetlał Zakazany Las i błonia szarawym blaskiem, odbijając się w spokojnej toni jeziora. Bezlistne drzewa szumiały cicho i sennie, choć nie było wiatru. Hogwart spał, otulony ciszą i magią.

W powietrzu, prócz mglistej wilgoci i zapachu mokrej ziemi, wisiało coś nieokreślonego. Noc była jedną z takich, w które wszystko, co ma choć trochę intuicji i rozumu, zasypia z nadzieją, że nie obudzi się aż do rana, a kiedy już przypadkiem się zbudzi, wtula się głębiej w swoją kryjówkę albo nakrywa głowę kołdrą i z zaciśniętymi mocno powiekami prosi o sen.

Ludzie idący przez błonia byli młodzi i, co można młodością wytłumaczyć, nierozsądni. A poza tym niewrażliwi niewrażliwością wynikającą z nastoletniego poczucia wszechmocy i przeświadczenia, że świat zaczyna się i kończy na nich, a w związku z tym ślepi na wszystko. Szli powoli, raźnym krokiem mimo wody chlupiącej w butach. Oddechy mieli nieco przyspieszone, ręce drżące – może z wysiłku, a może z podniecenia czy strachu, wynikającego ze świadomości, że robi się nie to, co powinno. Rozmawiali, by dodać sobie otuchy.

– Dziękuję ci. – Chlup. – Nimmy. – Chlup.

– Nie ma sprawy. – Chlup. – Charlie... Ale jak jeszcze raz powiesz do mnie Nimmy, to cię przeklnę!

Dziewczynka zatrzymała się i pochyliła, opierając dłonie na kolanach.

– Nie każdy zrobiłby to dla mnie... – ciągnął zdławionym głosem chłopak, nazwany Charliem. Jego towarzyszka przerwała mu prychnięciem.

– To już... – Wyprostowała się i udała, że liczy na palcach. – Szósty raz. Zdążyłam się przyzwyczaić.

W jej tonie pobrzmiewał sarkazm, ale chłopak nie zwracał na niego uwagi.

– Biedny Glaurung – westchnął ciężko.

– Był dobrym eee... kumplem. Tak jak Muszu, Falkor, Saphiro, Errol i Żmij – wyliczyła dziewczynka cierpliwie. – No, ale zawsze masz jeszcze kota – dodała, poklepując go pocieszająco po ramieniu.

– A, Puszka... Cóż, ona chyba też długo już nie pociągnie. Wiesz, Tonks...

Tonks nie dowiedziała się jednak, co powinna wiedzieć, bo Charliemu przerwał głuchy, gardłowy warkot. Nie był głośny, ale nabrzmiała grozą nocna cisza wyolbrzymiła go i uczyniła bardziej przerażającym. W dodatku to, że dobiegał tuż zza ich pleców, nie wróżyło niczego dobrego.

– Puszek? – wychrypiał zdjęty strachem Charlie.

Ale to nie był Puszek. To, co czaiło się w marcowych ciemnościach było groźniejsze niż jakiś tam trzygłowy pies.

O wiele groźniejsze.

x