Słowem wstępu…
W tym tekście będzie można natknąć się na kilka zmian odnośnie kanonu. Wszystkie są spowodowane chęcią naprawienia bałaganu, jakie BW zrobiło we własnym uniwersum. Przesunięta jest data narodzin Sheparda a co za tym idzie, kilka innych dat, zmienione wnętrze Normandii i kilka innych rzeczy. Sporo rzeczy jest też pododawanych – długość treningu N7, przebieg służby Sheparda, opisy niektórych miejsc, takie tam… Ostatecznie lubię tak sobie rozbudowywać uniwersum.
Jeśli jesteś osobą bardzo przywiązaną do kanonu, która nie lubi nawet najmniejszych odstępstw, zastanów się nad czytaniem tego tekstu. Jeśli Ci to nie przeszkadza, to zapraszam.
Przyjmę wszelkie uwagi. Nie jestem w stanie sama wszystkiego wyłapać, mogą się pojawić niezamierzone nieścisłości (co może się zdarzyć, kiedy próbuje się naprawić oś czasu BW). Nie wahajcie się więc pisać.
A, i jeszcze jedno. Tu jest dwójka Shepardów. Ostatecznie trzeba było rozłożyć tę zajebistość na dwie osoby.
Dziękuję też mojemu pomocnikowi, który pomaga mi ze wszystkimi militarnymi kwestiami ;)
Miłego!
Autorką okładki jest Alteya
I
12.07.2176 rok, Cytadela
Jajka skwierczały na bekonie, rozsiewając po całej kuchni apetyczny zapach. Jane zamieszała je łopatką z prawdziwego drewna i dodała trochę ziół. Kątem oka obserwowała telewizyjną reklamę środka na porost włosów, ale większość uwagi poświęcała olbrzymiej jajecznicy z czternastu jaj. Z łazienki dobiegał słabnący szum lejącej się wody – znak, że Louil, jej współlokatorka, kończy poranny prysznic.
Jane odwróciła się na moment, rzuciła okiem na telewizor na przeciwległej ścianie. Salon połączony z aneksem kuchennym był nieduży, ale przytulny i urządzony ze smakiem. Ściany pomalowane na jasnoniebieski kolor komponowały się z białymi meblami i kojarzyły się nieodmiennie z morzem i plażą. Przed telewizorem znajdowała się szeroka kanapa z dwiema szarymi poduszkami. Na niskim stole stał kubek ze zdjęciem wciąż obracającej się Ziemi – prezent na poprzednie urodziny.
Tłuszcz zaskwierczał.
Louil wyszła z łazienki ubrana w długą tunikę i krótkie spodenki. Drobinki wody wciąż błyszczały na niebieskich przedramionach, ale asari najwyraźniej miała to gdzieś. Fioletowe oczy zaświeciły się jej na widok jajecznicy.
– Ooooch, umieram z głodu!
– Ty zawsze umierasz z głodu – parsknęła Jane, ale uśmiechnęła się. Chwyciła patelnię jedną ręką, drugą machnęła w stronę szafki. Na blat łagodnie spłynęły dwa talerze.
– Coś ciekawego? – spytała Louil, zerkając na telewizor.
– Powinny być jakieś informacje o Blitzie – mruknęła kobieta, nakładając jajecznicę na jeden z talerzy. – O, wiadomości. Weź daj głośniej.
– ...siły Czwartej Floty Przymierza zdołały dotrzeć na czas i wspomóc lokalne oddziały, które prowadziły nierówną walkę z przeważającym liczebnie najeźdźcą. Szczególne zasługi przypisuje się małej grupie żołnierzy pod dowództwem porucznika Sheparda. Oddział utrzymywał swoją pozycję przez cztery godziny, mimo iż stosunek sił wynosił trzydzieści do jednego...
Jane nałożyła resztę jajecznicy na drugi talerz, zerkając na ekran. Dziennikarka miała piękne, złociste włosy i nienaganny makijaż, nie będący efektem filtrów kamery, a ręcznego nałożenia. Głos też miała przyjemny, a sposób, w jaki mówiła, wskazywał, że dobrze się przygotowała.
– Daliście ładny popis. – Asari skinęła z uznaniem głową. Jej złote tatuaże zamigotały, gdy pochyliła się, aby nalać do szklanek srebrzystego soku z jakichś owoców z Thessi. Jane dalej nie umiała wypowiedzieć ich nazwy, ale uwielbiała ich niesamowicie słodki, a zarazem cierpki smak. Poza tym picie czegoś, przypominało z wyglądu rtęć było niesamowite samo w sobie.
– Przymierze jest dobre. – Kobieta wzruszyła ramionami, odstawiając patelnię do zlewu.
– Dlatego tam cię nie chcieli? – spytała złośliwie Louil. Fioletowe oczy błysnęły.
– Nie są tak dobrzy, jak ty. – Jane szturchnęła przyjaciółkę. – Dlatego wolę trzymać się z tobą niż z nimi.
Usiadły przed odbiornikiem, jedząc jajecznicę i słuchając reszty wiadomości. Prezenterka właśnie oddała głos ze studia dziennikarzowi, który znajdował się na Elizjum. Ten, dla odmiany, nie spodobał się Jane ani trochę.
– Poruczniku, jak się pan czuje? – zapytał, a kamera zrobiła zbliżenie na Sheparda.
Jane uniosła wzrok znad talerza i, zdumiona, wciągnęła powietrze. Kawałek jajka wleciał jej do gardła i zaniosła się rozpaczliwym kaszlem. Louil machinalnie klepnęła ją w plecy, mrucząc coś do siebie.
– O mój Boże… – jęknęła Jane, ocierając łzy, które pociekły jej po policzkach i wlepiła spojrzenie w ekran. Asari, przezornie, zatrzymała obraz już kilka sekund wcześniej.
– Myślisz… – spytała łagodnie, zerkając na przyjaciółkę.
Jane pokręciła głową, nie mogąc wykrztusić słowa. Na ekranie widać było twarz mężczyzny, jeszcze przed trzydziestką. Jego ciemne włosy były krótko ścięte, zielone oczy błyszczały gorączkowo w wąskiej, lisiej twarzy – tak bardzo podobnej do twarzy Jane, jak to tylko możliwe. Ten sam wąski nos, kształt oczu i brwi, ostro zakończony podbródek.
– Nazywa się Shepard. John.
– Słyszałam. – Jane sięgnęła po widelec i zaczęła nim grzebać w jajecznicy bez przekonania.
– Może warto…
– Daj spokój, Louil. Kilka razy wydawało mi się, że jest blisko i…
– Oni nie byli do ciebie podobni. – Zauważyła asari.
– Statystycznie jedna na miliard osób jest do mnie podobna. Oznacza to, że jest w galaktyce około jedenaście podobnych do mnie osób. On może być jedną z nich.
– Ale jaka szansa, że będzie miał to samo nazwisko? Nie rezygnuj tak łatwo. – Fioletowe oczy Louil przybrały łagodny, niemal matczyny wyraz.
– Szukam mojego brata od osiemnastego roku życia – mruknęła Jane, odkładając widelec. Pod tym spojrzeniem, tak bardzo niepasującym do najemniczki, całkowicie straciła apetyt.
– Jak się poddasz, to nigdy go nie znajdziesz.
– Póki co wiemy tylko, że ma nazwisko Shepard, czyli jak ileś procent ludzi oraz że jest trochę do mnie podobny – burknęła kobieta.
– Zaraz popytam siostry, czy mają coś o nim. Tylko zjem. – Asari wepchnęła sobie łapczywie do ust kawałek jajecznicy.
– Och, przestań. – Jane wstawiła talerz do zmywarki, napiła się soku. – Jesteśmy na urlopie, nie ma co męczyć Sióstr. Co im zresztą powiesz, że interesujesz się porucznikiem w celach prokreacyjnych? – Na wargach kobiety pojawił się lekki uśmiech.
– Na przykład. – Asari uśmiechnęła się lubieżnie. – Ja nie mam oporów.
– Kręci cię seks z moją męską wersją? – zainteresowała się mimowolnie Jane. Szybko tego pożałowała.
Louil zachichotała tylko, podniosła się z krzesła.
– Napiszę wiadomość do Joy. Myślę, że nie będzie protestować i z ciekawości przyjrzy się mu bliżej. – Mrugnęła do przyjaciółki.
– Nie mów jej – mruknęła Jane, odwracając wzrok w stronę okna. – Czemu to robisz. Nie chcę, żeby…
– I tak się domyślą. Nie przejmuj się tak. W końcu znajdziemy twojego brata.
Jane skinęła głową, uśmiechnęła się z wdzięcznością.
Jane Shepard miała 26 lat, potężne umiejętności biotyczne i zerową wiedzę o swoich rodzicach. Nie miała miesiąca, kiedy została adoptowana przez bezdzietną parę i sześć miesięcy później, razem z nimi, opuściła Ziemię. Osiedlili się na Mindoir, młodej kolonii i wiedli tam spokojne życie przez mniej więcej dwanaście lat – póki rozzłoszczona Jane nie przewróciła starszego od niej chłopca siłą woli. Kilka dni później pojawili się u nich w domu żołnierze Przymierza i dziewczyna zaczęła większą część roku spędzać na Stacji Gagarina w BWiA. Jej zdolności biotyczne były niesamowicie silne i nikt, włącznie z nią samą, nie wątpił, że wstąpi do Przymierza. Zaczęła się wahać, kiedy w wieku siedemnastu lat dowiedziała się od matki, że ma brata bliźniaka. Matka nigdy nie zamierzała tego mówić, ale raz wypowiedzianych słów nie dało się cofnąć i Jane, wściekła, zażądała większej ilości informacji. Nie dowiedziała się jednak wiele więcej: jej brat miał być od niej młodszy o dziewięć minut i adoptowany przez kogoś innego. Jej rodzice nie wiedzieli nic więcej i przyznali, że nie chcieli jej tego mówić. Nie umieli też wyjaśnić, czemu rozdzielono rodzeństwo.
Jane przestała odzywać się do rodziców. Nie dzwoniła, nie odwiedzała ich, na maile odpisywała bardzo zdawkowo. Rok później wstąpiła do Przymierza, a pół roku później jej dowódca wywołał ją z ćwiczeń i w kilku suchych słowach oznajmił, że Mindoir został zniszczony, a jej rodzice nie żyją. Jane przez długi czas nie mogła wybaczyć sobie tego głupiego uporu.
Wojsko zresztą nie było najlepszym rozwiązaniem – nigdy nie czuła się tak samotna jak wtedy, gdy pierwszej nocy leżała na swoim łóżku i szlochała bezgłośnie w poduszkę. Wytrzymała trzy lata, wyrabiając opinię silnego biotyka, nieprzyjemnej kobiety i niepokornego żołnierza. Odeszła ze stopniem zaledwie kaprala i obiecała sobie, że nigdy, przenigdy nie wstąpi do żadnej armii.
Życie jednak szybko zweryfikowało jej postanowienia – Jane w ciągu miesiąca zrozumiała, że biotyka i wojsko to jedyne, na czym się zna i, chcąc nie chcąc, dołączyła do jednej grupy najemników. Zmieniała je średnio co kilka miesięcy, aż dwa lata wcześniej zaproponowano jej miejsce w Artefaktach, grupie skupiającej się na ochronie i transporcie dzieł sztuki, wykopalisk, pracującej zarówno dla muzeów jak i prywatnych zleceniodawców. Tam poznała Louil i taki stan jak najbardziej jej odpowiadał.
Poszukiwania brata zaczęła jeszcze będąc w Przymierzu. Nie odnosiła sukcesów, najpierw potrzebowała czasu, aby zrozumieć, jak takie poszukiwania się prowadzi. Kilkukrotnie wydawało się jej, że znalazła kogoś, kto mógł być jej bratem. Z dwoma mężczyznami nawet udało się jej spotkać. Podczas rozmowy z pierwszym wyszło na jaw, że nie ma szans na to, aby byli rodzeństwem. Drugi przyznał się od razu, że nie jest jej bratem ale po prostu miał ochotę zaprosić ją na randkę.
Jane pogodziła się z losem jakieś pół roku temu, a teraz nagle na ekranie telewizora pojawił się porucznik, noszący to samo nazwisko, w odpowiednim wieku i tak bardzo do niej podobny… Jak rodzony brat.
Kobieta zamrugała gwałtownie, wyprostowała się. Nastawianie się na sukces było po prostu… głupie. Dopiła sok, wstawiła szklankę do zmywarki. Był dopiero drugi dzień urlopu i zamierzała go wykorzystać w przyjemny sposób.
– Porucznik John Shepard… – wymruczała Joy, składając usta w ciup. Jej niebieskie wargi na trupiobladej twarzy robiły piorunujące wrażenie, ale Louil zdążyła się do tego przyzwyczaić – mimo czasem przerażającego wyglądu Joy była łagodną i wesołą dziewczyną.
– Aha. Podobny do Jane, sama zresztą zobaczysz. Weź poszukaj, gdzie i kiedy się urodził, co? – Asari położyła nogi na stole, odchyliła się na krześle, spoglądając na kobietę na ekranie.
– Jasne. Na kiedy?
– Najlepiej jak najszybciej. To chyba oczywiste?
– Dużo osób będzie się teraz nim interesować. – Joy skubnęła wargę. – Odezwę się do znajomych z wojska. Zobaczę, co uda się zrobić.
– Dzięki. Pozdrów June.
– A ty Jane. Miłego urlopu.
Louil wyłączyła komputer, przeciągnęła się. Joy i June, siostry, były informatorkami Artefaktów – to one nawiązywały kontakty z potencjalnymi klientami, dbały o wizerunek grupy i dobre zaplecze informacyjne. W razie potrzeby służyły też pomocą prywatnie – na przykład w takich sytuacjach. Asari uśmiechnęła się szeroko, opuściła z hukiem przednie nogi krzesł. Zależało jej, żeby Jane wreszcie odnalazła brata – sama tego nie przyznawała, ale dręczył ją fakt, że gdzieś tam żyje jej bliźniak i nic o niej nie wie. Po ostatniej porażce wyraźnie się zniechęciła a Louil nie znosiła, kiedy Jane wpadała w przygnębienie. Pomijając jej marudność, bywała wtedy rozproszona, co nie jest niczym dobrym podczas ochrony transportu antyków wartych miliony kredytów.
W pokoju Jane znajdowało się tylko wygodne łóżko, szafa i proste biurko z komputerem na blacie. Kilka zdjęć w ramkach ozdabiało błękitne ściany i jedynym elementem, który nie do końca pasował do tego wystroju był na wpół rozebrany karabin. Pokój był nieduży, jak zresztą całe mieszkanie dzielone z Louil. To była norma w Okręgach – ceny mieszkań na Cytadeli osiągały zawrotne sumy i żadnej z nich nie byłoby stać na kupno nawet kawalerki. Louil swoje odziedziczyła po jakimś turiańskim wujku, a czynsz, podzielony na pół, nie był aż tak tragiczny. Poza tym obie kochały Cytadelę i nie zamierzały się wyprowadzać na żaden inny świat.
Jane oparła czoło o szybę, analizując dane otrzymane od Joy. Według jej informacji porucznik John Shepard urodził się 11 kwietnia 2150 roku w szpitalu św. Pawła w Vancouver i został oddany do rodziny zastępczej. Miał trochę problemów z prawem, ale zaraz po osiemnastych urodzinach wstąpił do Przymierza a jego służba była piękna i nieskazitelna – zupełnie inna niż u Jane. Dane dotyczące wieku i narodzin zgadzały się, ale to, co ją najbardziej poruszyło, było ostatnie zdanie: „raz, przy piwie, powiedział kumplowi, że ma siostrę bliźniaczkę."
Jane nie miała pojęcia, co zrobić. Z jednej strony informacje były obiecujące, podobnie jak zdjęcie porucznika znajdujące się na jej omni–kluczu, ale ostatnie rozczarowanie hamowało jej entuzjazm.
Drzwi rozsunęły się gwałtownie.
– I jak?
– Nijak. – Jane wzruszyła ramionami. – Oczekiwałaś, że będę skakać z radości czy coś?
– Cóż, liczyłam chociaż na ,,dziękuję" – westchnęła Louil. – Co chcesz na kolację, ziemską pizzę czy dereditto z Thesii?
– Dereditto.
– Szlag, miałam nadzieję na pizzę.
Asari wycofała się cicho, zostawiając przyjaciółkę samą w pomieszczeniu. Jane obróciła się bezradnie, potargała włosy i wyrzuciła z siebie stek przekleństw. Nie wszystkie były ludzkie, ale pomagały tak samo. W końcu uniosła rękę i z wrzaskiem machnęła nią, wyrzucając z siebie biotyczny ładunek. Dwa kubki uderzyły o ścianę, rozlewając swoją zawartość. Jane zmarszczyła nos z niesmakiem, ale odetchnęła głęboko – ulżyło jej trochę. Co prawda ścierka, łagodnie wlatująca do pomieszczenia, nie była już takim miłym widokiem, ale coś za coś. Wytarła rozlaną herbatę i usiadła przed komputerem. Otworzyła pocztę, wpisała adres Johna Sheparda, który dostarczyła jej Joy, i… i znieruchomiała.
Nie miała zielonego pojęcia, jak zacząć.
Napisała ,,Hej" i natychmiast skasowała. ,,Dzień dobry" brzmiało okropnie oficjalne i kojarzyło się z pisaniem maili ze skargami do banku. ,,Witaj" było przestarzałe. Jane wstała wściekła, zaczęła okrążać stół i w końcu, na stojąco, napisała ,,Cześć".
Zamarła na chwilę, przygryzając wargę, ale usiadła z powrotem. Kiedy już zaczęła, było łatwiej.
Cześć.
Nie znasz mnie, a ja nie znam Ciebie, mam jednak nadzieję, że to się zmieni. Nazywam się Jane Shepard. Urodziłam się 11 kwietnia 2150 roku w Vancouver w szpitalu świętego Pawła. Zostałam adoptowana przez bezdzietną rodzinę i zanim skończyłam pół roku, wyjechaliśmy na Mindoir i tam się osiedliliśmy. Miałam siedemnaście lat, kiedy rodzice powiedzieli mi, że mam brata bliźniaka. Spędziłam kilka lat na jego poszukiwaniu, a dziś rano zobaczyłam Cię w wiadomościach.
Znajoma zdobyła dla mnie ten adres jak i kilka informacji o Tobie. Sam oceń, czy możemy być rodzeństwem. W załączniku jest moje zdjęcie.
Jane Shepard
Napisanie tej krótkiej wiadomości zajęło niecałą godzinę. W międzyczasie Louil przyniosła jedzenie, za co Jane podziękowała jej wdzięcznym spojrzeniem. Mail w końcu został wysłany a Jane wstała, przeciągając się.
– Louil, masz ochotę na pseudo nocny spacer po Prezydium? – spytała, wchodząc do pokoju przyjaciółki.
Asari odłożyła czyszczony pistolet, wyszczerzyła się szeroko.
– Jasne.
Odpowiedz nadeszła cztery dni później, kiedy Jane już powoli zaczynała tracić nadzieję. Była krótka, ale sprawiła, że serce Jane podeszło do gardła.
Czy masz możliwość spotkać się w przyszłym tygodniu w Constant na Eden Prime?
Stolica na Eden Prime – tam musiał mieć mieszkanie, prawdopodobnie służbowe. Pewno dostał urlop po bohaterskiej misji, może też został ranny. Ta myśl wywołała u Jane irracjonalny niepokój. Odpisała tylko, że tak, jak najbardziej, prosząc tylko o datę i miejsce. Fakt, że nie chciał żadnych dodatkowych informacji ani nie posłał jej do diabła, naprawdę dużo dla niej znaczył. Zaraz tez napisała do Kothve Retunsa, jej przełożonego, że prosi o kolejne dziesięć dni urlopu. Przez kilka lat pracy nawet nie zachorowała – uznała, że wreszcie trzeba wykorzystać zaległe dni.
– No widzisz, a tak bardzo marudziłaś – powiedziała Louil, pakując broń.
Jane uniosła ręce w obronnym geście.
– Tak, tak, ty miałaś rację a ja się myliłam. – Uśmiechała się szeroko przez cały dzień. Spoważniała jednak nagle, zerkając na pancerz asari, leżący na łóżku. – Uważaj na siebie.
– Daj spokój, to nudny transport nudnych rzeźb od jednego nudnego muzeum do drugiego.
– Ale ten nudny transport zaczyna się na Korlus. – Jane przygryzła wargę. – Zaczynam się martwić. Nie wiem, może powinnam…
– Ani się waż! – Asari wyprostowała się. –Nie myśl o tym, nie martw się i baw się dobrze. W końcu – co złego może stać się w Terminusie?
– Miało mi to poprawić humor? – Kobieta uniosła brew. Odsunęła się na bok, gdy Louil przebiegła obok niej i zaczęła szukać czegoś w szafie.
– Niekoniecznie – zachichotała asari, wyciągając buty. – No. Już myślałam, że schowałam je w twojej szafie.
– Mojej… czekaj, grzebiesz w mojej szafie?!
– Może raz czy dwa…
Jane prychnęła tylko i wyszła z pokoju. Louil zaśmiała się głośno i krzyknęła za nią: nie bocz się na mnie!
Constant było duże, hałaśliwe i cudownie zielone. Jane spoglądała na uliczki z okna „Zielonego Hotelu". Była dziewiąta rano czasu lokalnego i kobieta popijała kawę, stojąc w samej bieliźnie, rozkoszując się ciepłem słońca i uroczym widokiem. Stolica Eden Prime była świetnie zaprojektowana i wybudowana. Miała zresztą świadczyć o potędze ludzkości i być jej pomnikiem. Jane niewiele to obchodziło – cieszyła się po prostu przebywaniem na jednym z piękniejszych światów i to nie służbowo.
Dopiła kawę, ubrała się w nowe, ładne ubrania z wyraźną przyjemnością. Włosy spięła w kucyk. Wiedziała, że lepiej wygląda w rozpuszczonych, ale w ten sposób jeszcze bardziej uwydatniało się jej podobieństwo do Johna. Jego zdjęcie znajdowało się na jej omni-kluczu i Jane co chwila spoglądała na nie. Z każdą minutą czuła coraz większe zdenerwowanie i ucisk w brzuchu. O jedenastej miała spotkać się z Johnem w kawiarni ,,Los Angeles" w centrum. Sprawdziła wcześniej kawiarnię w extranecie – wnętrze było urządzone minimalistycznie, w barwach Ziemi i Przymierza. Przychodzili tam zresztą głównie mundurowi i ich rodziny. Jane nie dziwiła się, że Shepard chciał się tam spotkać – prawdopodobnie to było jedyne miejsce, do którego wychodził.
Dochodziła dziesiąta, kiedy Jane wyszła na nasłonecznioną ulicę. Stanęła na chwilę, zerkając w niebo. Podobno było identycznego koloru jak na Ziemi. Jane nie mogła tego ocenić – ostatni raz była na Ziemi, gdy miała mniej niż pięć lat. Mimo to widok nieba nad Constant był przyjemny, całkiem inny niż na Cytadeli. Ruszyła wolnym krokiem po szerokim chodniku. Przeszła obok szyldu muzeum i postanowiła sobie, że jeśli znajdzie trochę czasu, to zajrzy tam po spotkaniu. Jakiś mężczyzna uśmiechnął się do niej zawadiacko i ukłonił. Odkłoniła się, rozbawiona i zaczęła nucić znaną melodię. Nerwy nie ustępowały, ale Eden Prime zaczynało się jej coraz bardziej podobać.
,,Los Angeles" położone była w cichej, bocznej uliczce. Jane weszła do środka, rozglądając się uważnie. Poza nią w kawiarni znajdowały się tylko jeszcze trzy osoby: dwie kobiety siedzące razem i salarianin, piszący coś na komputerze. Kobieta obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem, zaskoczona. Nie spodziewała się znaleźć obcego w ludzkiej kolonii i na dodatek w barze Przymierza. Nie było jednak żadnego mężczyzny, Jane usiadła więc pod oknem, złożyła zamówienie na ekranie na stole i zapatrzyła w przeciwległą ścianę. Wisiały tam hologramy żołnierzy poległych w Wojnie Pierwszego Kontaktu. To pasowało do Przymierza: wstawiać zdjęcia martwych ludzi w miejscu, które w teorii miało służyć relaksowi. Jane skrzywiła się, skrzyżowała ramiona. Niebieskie ściany, wizerunki martwych od dawna ludzi i odpowiednia muzyka powodowały, że kobieta poczuła się przez chwilę jak w koszarach. Przynajmniej tutaj mieli znacznie wygodniejsze krzesła.
Kelnerka przyniosła jej kawę. Jane podziękowała skinieniem, mechanicznie zamieszała w filiżance, spoglądając teraz na ulicę. Każdy ciemnowłosy mężczyzna wywoływał u niej gwałtowne podrygi. Spojrzała na naścienny, starodawny zegar ze wskazówkami: pokazywał za dziesięć jedenastą. Napiła się wreszcie kawy, ale węzeł w żołądku nie zmalał. Z nerwów zamówiła jeszcze ciasto z owocami. Salarianin w międzyczasie wyszedł i w kawiarni zostały tylko dwie kobiety. Pochylały się ku sobie, trzymając się za ręce i rozmawiając o czymś gorączkowo. Jane oderwała od nich wzrok, czując, że się rumieni. Znów zerknęła przez okno. Uniosła filiżankę do ust i zamarła nagle, otwierając szeroko oczy.
Do kawiarni zbliżał się wysoki, ciemnowłosy mężczyzna. Ubrany był w wytarte jeansy i jasny t-shirt, odsłaniający umięśnione ramiona. Kiedy podszedł bliżej, Jane zauważyła nieśmiertelniki Przymierza, ale już wcześniej rozpoznała wojskowego po chodzie. Zacisnęła wolną dłoń w pięść, chciwie wpatrując się z mężczyznę. Podszedł do kawiarni, zdjął okulary i wszedł do środka.
Jane przełknęła ślinę, odstawiła szklankę drżącą ręką. Wstała, kiedy zatrzymał się na środku i rozejrzał się. Spojrzał na Jane – zamarł na chwilę, ale podszedł do niej powolnym krokiem, mrużąc podejrzliwie oczy.
– Jane? Jane Shepard? – spytał. Miał głęboki, lekko zachrypnięty głos.
Skinęła głową, zerkając na jego biodro. Przy pasie tkwiła kabura z bronią.
– Tak, to ja. A ty jesteś John Shepard. – Bardziej stwierdziła, niż zapytała. – Miło… – odchrząknęła. – Miło mi cię poznać.
– Mnie też. – Mężczyzna stanął przy stole, chwycił oparcie krzesła. Wpatrywali się przez chwilę w siebie, nachylając nad blatem.
Jane, powoli, wyciągnęła rękę. Zawahała się na chwilę, stojąc z drżącymi palcami, ale w końcu dotknęła szorstkiego policzka Johna. Nie odsunął się, choć zacisnął szczękę, wyraźnie niezadowolony.
– Przepraszam – mruknęła Jane, cofając i prostując się. – Po prostu… Na żywo wyglądasz jeszcze bardziej podobnie niż na widzie.
– Jak mnie znalazłaś? – Usiadł, uderzył z rozdrażnieniem w tablicę zamówień. Wbił po tym spojrzenie w kobietę, oczekując odpowiedzi. Również usiadła, zacisnęła na chwilę dłonie na kolanach.
– Znajoma cię znalazła – przyznała, wracając do ciasta. – Sama nie chciałam szukać o tobie żadnych informacji, ale jej zależało, żebym spróbowała jeszcze raz. Wiesz, znaleźć brata. – Uśmiechnęła się lekko.
– Skąd podejrzenie, że jestem twoim bratem? – John odchylił się na krześle.
– Nie wierzysz mi – westchnęła Jane. – Słuchaj, ja nie mam pojęcia, czy jesteśmy rodzeństwem. Wiem tylko, że szukam mojego brata już od wielu lat i że już straciłam nadzieję. Ale tydzień temu zobaczyłam cię w telewizji. Spójrz na mnie! – Nachyliła się nad stołem w jego stronę z determinacją na twarzy. – Jesteśmy do siebie podobni. Samo to może być jeszcze przypadkiem, ale oboje urodziliśmy się 11 kwietnia 2150 roku w świętym Pawle w Vancouver! Nasz wygląd, ta sama data, to samo miejsce! Jeśli to jest przypadek to już nie wiem, chyba… – Pokręciła głową. Wbijała w Johna gorączkowe spojrzenie. – Po prostu porozmawiajmy. Proszę.
Mężczyzna, milcząc, skrzyżował ręce na piersi, oderwał wreszcie wzrok od Jane i spojrzał na okno.
– Tak, mam siostrę. Tak mi przynajmniej mówiono w rodzinach zastępczych. Nie żebym w to wierzył. Bliźniąt nie rozdziela się przy adopcji. Przeważnie.
Kelnerka przyniosła jego zamówienie – kawę i kanapkę z serem.
– Rozdziela się czasem. Różne badania z zakresu biologii czy psychologii są prowadzone dzięki temu.
– Taa, słyszałem coś.
– I nie przekonuje cię to? – Jane zgarbiła się.
– Ty w to wierzysz. – Wzruszył ramionami. – Ja sam nie wiem, czy mogłaby to być prawda.
Milczeli przez chwilę, obserwując się uważnie. Jane z czymś na kształt rozrzewnienia zauważyła, że John w chwilach irytacji, identycznie jak ona, zaciska wargi w wąską kreskę. Potrząsnęła głową.
– Moja wiadomość była nagła?
– O tak, zdecydowanie. – Po raz pierwszy na jego twarzy pojawiło się coś, co można było uznać za uśmiech.
– Wybacz. Inaczej się nie dało.
– Nie – zgodził się z nią. – Powiesz mi dokładniej, jak mnie znalazłaś?
Jane poruszyła się niecierpliwie.
– Mówiłam, moja przyjaciółka cię znalazła. Nie mam pojęcia, jak się za to zabrała. – Uśmiechnęła się przepraszająco. – Ja zajmuję się tylko strzelaniem.
– Jesteś w Przymierzu? Nie, nie musiałabyś wtedy szukać mnie pokrętnymi sposobami. – Spojrzał na nią uważniej, marszcząc brwi. – Jesteś najemnikiem.
– Powiedziałeś to tak jak „jesteś trędowata". Przymierze nie lubi najemników, ha? –Skrzywiła się cierpko.
– Więcej z wami problemów niż pożytku.
– Ja zajmuję się głównie ochroną wykopalisk, muzeów lub transportów dzieł sztuki. Nie patrz się na mnie, jakbym bombardowała kolonie z orbity.
– To nie najemnicy, to terroryści.
– Miło, że Przymierze odróżnia jednych od drugich. – Uśmiechnęła się szeroko. John spoglądał na nią przez chwilę, ale też parsknął śmiechem. Atmosfera rozluźniła się nieco.
– Cóż, masz rację co do mojej daty urodzin. Twoja jest… taka sama?
– Tak. – Kiwnęła głową.
– Ale nie trafiłaś do sierocińca.
– Nie – przyznała. – Adoptowano mnie. Rodzice nigdy mi nie powiedzieli, czemu nie adoptowali również ciebie. – Zaczerwieniła się nagle, najwyraźniej zawstydzona.
– Pewie chcieli tylko córkę.
– Nie mówili o tym – westchnęła.
– To czemu się nie spytasz? – Zerknął na nią.
– Nie żyją. Od sześciu lat.
– Przykro mi. – Zabrał się wreszcie za kanapkę. – Sześć lat? Pisałaś, że jesteś z Mindoiru. Był tam najazd piratów, tak?
Jane skinęła tylko głową, odwracając wzrok i spoglądając przez okno.
– Wybacz.
– W porządku. To było dawno. Bardziej interesuje mnie twoje życie. – Uśmiechnęła się nieśmiało, kończąc ciasto. Natychmiast zamówiła nowe.
– Raczej nic ciekawego. Trafiłem do sierocińca, potem było kilka rodzin zastępczych… – Wzruszył ramionami. – Wstąpiłem do Przymierza i to w sumie wszystko.
– Ubogi życiorys.
– Cóż, nie znamy się, prawda? – Uniósł filiżankę do ust.
– Ale… poznamy się? – Jane przygryzła wargę, wyraźnie zdenerwowana.
John zawahał się przez chwilę, ale nachylił się ku niej z uśmiechem na wąskich ustach.
– Tak.
(…) Rozmawialiśmy w kawiarni ponad cztery godziny, potem poszliśmy na spacer. Jest świetnym gościem, pomijając jego miłość do Przymierza. Pławi się też w chwale sławy, ale nie ma co się dziwić – sam odpierał przez kilkadziesiąt minut atak batalionu batarian. A nawet jeśli trochę koloryzuje, i tak utrzymał swoją pozycję, zanim przybyły posiłki.
Jest ostrożny, chyba nie do końca mi wierzy, ale chciałby. Nigdy nie miał rodziny, więc pewnie, póki się wszystko nie potwierdzi, nie chce się przyzwyczajać do myśli, że mógłby mieć siostrę. Ale był miły, chyba dobrze się bawił.
Zostanę tu jeszcze dwa dni. Mamy się spotkać jutro. Może pójdziemy do kina. Zobaczymy, co potem. Być może zdecydujemy się na testy DNA, żeby potwierdzić nasze pokrewieństwo. Nie wiem. Może trochę bredzę.
W każdym razie jestem niesamowicie podniecona. Prawdopodobnie odnalazłam brata i wiesz, ciężko mi zebrać myśli. Ogromnie Ci dziękuję, że namówiłaś mnie do napisania do Johna. Nawet jeśli nie okaże się, że jesteśmy rodzeństwem, to przynajmniej poznałam ciekawego człowieka. I sławnego bohatera.
Tak czy siak, musimy kiedyś pozwiedzać Eden Prime. To śliczne miejsce – jedna z tych ludzkich kolonii, która naprawdę mi się podoba. A wycieczka jest tańsza niż na Thessię, więc postanowiłam – następnym razem…
Jane odłożyła komputer, żeby wyprostować ścierpnięte nogi. Kończyła mail do Louil, zmęczona oraz podekscytowana. John okazał się kimś zupełnie innym, niż myślała, ale to była ostatnia rzecz, na jaką miałaby narzekać. W jej wyobrażeniach John był oschły, nieufny i dumny, nie chciał jej znać i nie zależało mu na sprawdzeniu ich pochodzenia. Dalej co prawda nie wierzył do końca w ich pokrewieństwo, ale nie odrzucał też takiej możliwości, a myśl o tym sprawiała mu wyraźną przyjemność. Jutro szli do kina. Pokłócili się prawie co do wyboru widu, bo mieli całkiem inny gust, ale w razie czego zawsze można było iść na nowego Blasto. On zaspokajał niemal wszystkie gusta.
Constant nocą było równie piękne jak za dnia. Jane stanęła przy oknie, spoglądając na panoramę miasta, nucąc coś pod nosem. Energia ją rozpierała i poczuła chęć, żeby nagle krzyknąć i powiadomić miasto o swojej radości. Roześmiała się głośno i wróciła do pisania maila.
Była po prostu… szczęśliwa.
