Ten tekst jest kontynuacją innego mojego opowiadania, "Nowa rzeczywistość". Tytuł zapewne zdradza, wokół czego będzie się kręciła akcja. Dla tych, którzy ostatnio żałowali, że było mało Johna, mogę od razu powiedzieć, że tym razem doktora będzie więcej.

Zapraszam do lektury

Ariana

Disclaimer: I don't own any characters and I don't make profits on writing.


Prolog

Dwa lata wcześniej…

Cisza i spokój. Porządek. Monotonia.

Samotność.

Przytulne ściany mieszkania na Baker Street były jego wrogiem. Kuchenny stół bez mikroskopu nie był już tym samym stołem, a lodówka i mikrofalówka wolne od części ciała wyglądały jakoś tak zwyczajnie. Źródło chaosu w mieszkaniu zniknęło. Nie było go. Tylko pani Hudson częściej zaglądała pod byle pozorem i była jedyną osobą, której towarzystwo tolerował w tym konkretnym miejscu. Bo na widok Mycrofta Holmesa nadal tracił panowanie nad sobą.

John znalazł sobie pracę. Po ponad dwóch latach przerwy wrócił do zawodu i dostał posadę chirurga w szpitalu. Początkowo nawet zastanawiał się nad aplikowaniem o pracę w Bart's, ale mijanie codziennie tych płyt chodnikowych, na których oczyma wyobraźni wciąż widział plamy krwi, byłoby masochizmem. Za często powracał tam nocami, we snach. A jednak… Mieszkanie na Baker Street tchnęło Holmesem, Bart's także i John mimowolnie ciągnął do tych miejsc. Tylko w Scotland Yardzie nie bywał, choć spotkał Lestrade'a raz czy dwa. Inspektor nie umiał spojrzeć mu w oczy. Tak samo jak John nie uwierzył, że detektyw Sherlock Holmes był jednym wielkim kłamstwem i czuł się współwinny nagonki, choć wtedy tylko wypełniał polecenia swojego zwierzchnika.

Praca dawała zajęcie, zajęcie męczyło i pomagało spać. Rutyna zapewniała usystematyzowanie i bezpieczeństwo.

Nuda.

Zbytnio przywykł do zwariowanych akcji, do adrenaliny i poczucia satysfakcji, gdy udało im się rozwiązać zagadkę. Do tego, że Sherlocka wszędzie było pełno, że głośno myślał i czasem mówił w eter, cieszył się jak dziecko z zagadki i równie po dziecięcemu dąsał się w okresach przestoju. Do tego, że coś się działo!

A przede wszystkim przywykł do Sherlocka.

Podczas ich pierwszego spotkania Mycroft Holmes miał rację. John nie potrafił siedzieć grzecznie w gabinecie lekarskim od ósmej do szesnastej, nie po tym, jak zasmakował świszczących nad głową kul i nerwowej atmosfery polowego szpitala. Sherlock zapewniał mu odpowiednią dozę emocji, a przy okazji stanowił doskonały obiekt do obserwacji.

Przyjaźń polega na całkowitej akceptacji człowieka, ze wszystkimi jego odchyłkami, wadami i dziwactwami. John do tej pory zastanawiał się, jakim cudem Sherlock Holmes, zakręcony, genialny detektyw o bardzo bezpośrednim usposobieniu, został jego przyjacielem. I, co ciekawsze, jak on został przyjacielem Sherlocka. W jakiś przedziwny sposób John potraktował tę znajomość jak terapię, aklimatyzację po powrocie ze służby i już pierwszego dnia przekonał się, że dobrze zrobił. Zgodził się zamieszkać na Baker Street niejako z rozpędu, ciekawy przygód i zaintrygowany swoim nowym znajomym, a potem po prostu został. Teraz, po półtora roku znajomości, nie potrafił sobie wyobrazić innego życia. A musiał.

Oczywiście, wtedy, na początku, szybko zorientował się, że jeśli chce przeżyć na Baker Street, musi się nauczyć ignorować humorki Sherlocka i absolutnie nie brać do siebie jego uwag. Przyszło mu to zaskakująco łatwo. Po dwóch miesiącach nawet pływające w wannie resztki jelit nie były w stanie zrobić na nim wrażenia.

A teraz za tym tęsknił. Łapał się na tym, że czytając rano gazetę podświadomie czekał, aż padnie z boku niecierpliwe pytanie, czy jest coś ciekawego. Albo kiedy Sherlock zacznie gadać, do siebie lub do niego. John do perfekcji opanował czytanie gazety w nawet najbardziej kryzysowych warunkach. Teraz, w ciszy, ledwie potrafił się skupić.

Dyżur w szpitalu pozwalał spać bez snów, ale później trzeba było coś robić za dnia. Nie można było wiecznie czytać gazety, przerzucać jakichś drobiazgów Sherlocka z półki na półkę, odkurzać czaszki na kominku czy zaglądać na stronę o sztuce dedukcji. Jego blog umarł śmiercią naturalną; John przestał na niego zaglądać po wpisaniu ostatniej notatki. Nie miał nawet serca go zlikwidować.

Czasami bywały dni, kiedy wyjątkowo nie umiał sobie znaleźć miejsca. Minęły dwa długie miesiące od tamtego koszmarnego poranka, a John nie zbliżył się ani na krok do rozwikłania zagadki, którą pozostawił po sobie Sherlock Holmes. Ciało Jamesa Moriarty'ego na dachu szpitala jeszcze bardziej gmatwało sprawę. Skoro on nie żył, skoro, jak wszystko na to wskazywało, popełnił samobójstwo, to dlaczego Sherlock zdecydował się skoczyć? Dlaczego zadzwonił i wmawiał Johnowi, że Moriarty miał rację? Nikt nie wiedział, co wydarzyło się na dachu szpitala przed tymi dwoma samobójstwami. John nigdy się nie dowiedział, czy Sherlock był pod wpływem czegokolwiek, kiedy skoczył; Mycroft użył swoich wpływów i wyciszył sprawę, jak tylko się dało. Odbył się cichy pogrzeb, o którym wiedzieli jedynie najbliżsi znajomi Sherlocka, czyli prawie nikt. Na cmentarzu nowa czarna płyta błyszczała złotymi literami, a John pozostał sam na sam z mieszkaniem na Baker Street, stertą rzeczy po przyjacielu i dręczącym pytaniem 'dlaczego?'

Nie był sentymentalny, ale wciąż nie potrafił odżałować, że przez te półtora roku ani razu nie miał w ręku aparatu i nie zrobił ani jednego zdjęcia. Któregoś razu przetrzepał całe mieszkanie, ale nie znalazł żadnego albumu. W sumie nie dziwił się; w końcu czyje zdjęcia Sherlock mógłby trzymać? Jedyną fotografią, jaką miał na komputerze, było to nieszczęsne zdjęcie z gazet, którego Sherlock tak nie znosił. John zawsze uważał je za zabawne. W myślach nieraz już obiecywał, że usunie je z bloga, jeśli tylko Sherlock przestanie się wygłupiać i być nieboszczykiem. Ale prośby ani groźby nie skutkowały i John musiał się z tym pogodzić.

Trzeba było na nowo poukładać sobie życie.