Roderich siedział nad maszyną do pisania, wpatrzony w okno. Jakaś dziwna melancholia kazała mu usiąść w bibliotece i, w szeleście kartek, w zapachu dawno wyblakłych farb drukarskich, zacząć pisać. Pisać. Pisać. Jego palce płynnie przesuwały się po klawiszach, grając nie znaną światu melodię - pełną radości i tęsknoty, żalu, wspomnień, przeczytanych książek i zerwanych kwiatów, i tej melancholii, właśnie tej, która kazała mu pisać. Pisał o muzyce i o wierszach, które kiedyś - jak każdy - próbował pisać, o starych zdjęciach, na których kilkunastoletni Austria uśmiecha się nieśmiało znad pianina.
Stuk czcionek maszyny zmieniał się w tony klawiszy fortepianu, zaś Roderich był wirtuozem, wirtuozem słowa i dźwięku. Przelał na kartki pierwszy utwór, jaki kiedykolwiek udało mu się zagrać, dźwięk deszczu, uderzającego o dachy Wiednia, dźwięk swoich łez, uderzających - na przemian z palcami - o klawisze. Pisał o zapachu jaśminu w letnią noc w Budapeszcie - nawet nie był pewniej, czy to był jaśmin, ale tak właśnie mógłby pachnieć. Pisał. Pisał muzykę słowami.
Wspomnienia płynęły mu pod palcami jak nuty. Pierwszy śnieg w Alpach, żar słonecznego wrześniowego popołudnia, bladoliliowe chmury, pachnące bzem. Kolor księżyca tamtej nocy, kiedy pierwszy i ostatni raz biegał po mokrej trawie, śmiejąc się bez powodu, szeleszczące kartki i atramentowe zawijasy jego pierwszego listu, granatowe plamy przykrych wspomnień i białe tych zapomnianych. Kolory wschodu i zachodu słońca - te wszystkie, których nigdy nie umiał nazwać, krew skapującą z przeciętych przez strunę palców na skrzypce i leżącą obok partyturę, nienapisane listy i niedokończone piosenki. Świat, jaki widział i jaki chciał widzieć, symfonie, poematy, łzy i deszcz, wszystko co kochał i czego nienawidził.
