Witajcie ludzie :) Pomysł na fanficka może niezbyt oryginalny, ale zakochana w Lokim po uszy nie mogłam się powstrzymać, żeby czegoś o nim nie napisać. A jak już napisałam, to co będę trzymać schowane w pliku :) Prawdopodobnie będę trochę skakać po różnych perspektywach, ale historia skupi się głównie na Lokim i Sigyn.

W razie gdyby ktoś nie wiedział, Sigyn jest postacią pochodzącą z mitologii nordyckiej, którą ja pozwoliłam sobie nieco 'przerobić'. Natomiast Tem, Tana i Darir są wytworami mojej wyobraźni. Nie przywłaszczam sobie żadnej postaci należącej do Marvela.


Prolog

Darir ze zdumienia niemal rozdziawiła usta. Od bardzo dawna nie oglądała światła dziennego, a widok, jaki obecnie miała przed sobą boleśnie uświadamiał jej, od jak dawna. Światło zdawało się być wszędzie - migotało na powierzchni wody, odbijało się od złotych ścian budynków, rozjaśniało czerń nieba wszystkimi odcieniami czerwieni, błękitu, złota i fioletu. Asgard był uważany za najpiękniejsze miejsce w całym wszechświecie i patrząc teraz na miasto nie śmiałaby zakwestionować owego twierdzenia.

Nie tego się spodziewała, gdy kilka godzin wcześniej strażnicy otworzyli drzwi jej celi w podziemnym lochu pałacu w Muspelheim. Od lat robili to tylko po to, by przynieść jej jedzenie. I choć niepokój spowodowany nagłą odmianą wciąż jeszcze jej nie opuścił, zepchnęła go na samo dno świadomości, po prostu delektując się chwilą. W życiu nie widziała czegoś równie wspaniałego.

Poczuła coś na kształt rozbawienia na myśl, jak rzadko się zdarza, by gigant ognia postawił stopę na tych ziemiach. Oczywiście ona nie była typową Muspelianką. Urodziła się z pewną… wadą. A konkretnie była zwyczajnie za mała, rozmiarem nie różniła się od Asgardian. To dlatego jej ojciec - jeden z królewskich doradców w Muspelheim - nakazał ją zabić zaraz po jej narodzeniu. Mało, że nie była synem, którego pragnął, jeszcze ośmieliła się urodzić wadliwa. Taka zbrodnia musiała przecież zostać ukarana śmiercią.

Ocaliła ją matka, uciekając wraz z nowo narodzoną córeczką z pałacu. Gdyby nie ona, Darir już dawno by nie żyła. Chociaż może tak byłoby lepiej. Ratując ją, jej matka zapoczątkowała całą serię nieszczęść, których końca wciąż nie było widać.

Darir westchnęła w duchu na tę myśl, a cały jej dobry humor i zachwyt gdzieś się ulotniły. Oczywiście nic z tych emocji nie odmalowało się na jej twarzy. Zachowała absolutnie obojętny wyraz. Szczyciła się tym, że potrafi doskonale ukrywać swoje uczucia. Do tego stopnia, iż niektórzy uważali, że ich nie posiada.

Strażnicy poprowadzili ją do pałacu. Gwardziści w drzwiach ledwie zaszczycili ich spojrzeniem, najwyraźniej poinformowani o ich przybyciu. Przeszli kilka korytarzy, nie spotykając nikogo po drodze, aż dotarli do obszernego pokoju, do którego - zdjąwszy uprzednio kajdany z jej rąk - bezceremonialnie ją wepchnięto. Drzwi zamknęły się za Darir z głośnym trzaskiem.

Dziewczyna, rozmasowując nadgarstki, rozejrzała się dookoła. Pokój nie był zbyt gęsto umeblowany. Zaledwie stół z dwoma ustawionymi po obu stronach krzesłami, oraz jedna długa ława pod oknem umieszczonym zbyt wysoko, by można go było dosięgnąć. Poza Darir, w pomieszczeniu znajdowały się jeszcze cztery osoby.

Był tam wysoki mężczyzna, o włosach długich do ramion i tak czarnych, że światło wpadające przez okno odbijając się od miękkich pasm mieniło się wszystkimi odcieniami granatu. Był ubrany w zieleń i czerń z akcentami złota, w sposób typowy dla szlachty Asgardu. Stał oparty o ścianę ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, a jego oczy w barwie mięty przez chwilę ślizgały się po jej sylwetce, oceniając ją, nim z ironicznym uśmiechem na wargach odwrócił wzrok ku oknu.

Przy stole, naprzeciwko siebie siedziała dwójka czarnych elfów, mężczyzna i kobieta, sądząc po wyglądzie rodzeństwo. Drobna postura, blada cera, lekko szpiczaste uszy i czarne włosy proste jak druty były cechami typowymi dla ich rasy, ale oboje mieli także takie same łagodne rysy twarzy, ciemnoniebieskie tęczówki, lekko zadarte nosy i wąskie wargi. Dodatkowo podkreślali swoje podobieństwo poprzez identyczne fryzury - włosy krótko ścięte, z przedziałkiem przesuniętym na prawa stronę. Wydawało się, że bujne kształty kobiety były jedyną rzeczą, która ich odróżniała. Rozmawiali ze sobą cicho, co jakiś czas chichocząc pod nosem. Widać humory dopisywały.

Przez lata życia spędzone na ucieczce i walce Darir nauczyła się patrzeć na każdego jak na potencjalne zagrożenie. Instynktownie koncentrowała uwagę na tych, których oceniała jako najniebezpieczniejszych. Postawa całej tej trójki była jawną manifestacją pogardy i pewności siebie. I prawdopodobnie właśnie dlatego ostatnią osobą, na którą Darir spojrzała, była młoda nimfa, jasnowłosa dziewczyna skulona na ławie w kącie pokoju, mimo iż nawet ogromny napis 'nie pasuję tu!' wytatuowany na czole nie mógłby sprawić, by bardziej się wyróżniała. Jej brązowe oczy były czujne i pełne niepewności. Całe ciało dziewczyny było jednym wielkim napięciem, jakby w każdej chwili gotowa była zerwać się do biegu. Lub do lotu, pomyślała Darir, spoglądając na jej plecy. To, co w pierwszej chwili wzięła za dość dziwną pelerynę, przy bliższym przyjrzeniu okazało się ciasno przylegającymi do ramion skrzydłami, o piórach złotych jak ściany Asgardiańskiego pałacu. Darir nigdy nie należała do wyrachowanych materialistów, ale patrząc nań nie dało się nie zastanawiać, czy byłyby też tyle samo warte.

Zakończywszy wstępne oględziny, Darir usiadła na drugim końcu ławy, elegancko krzyżując nogi. Przeczesując palcami długie, szkarłatne loki, przyglądała się od niechcenia swoim współwięźniom. Było nawet zabawnie, zwłaszcza gdy zaczęła liczyć ukradkowe spojrzenia, na których ich przyłapała. Tak naprawdę wszyscy obserwowali się wzajemnie, tyle że jasnowłosa nimfa była jedyną, która się z tym nie kryła. Darir ciekawiło, czy i oni zastanawiają się nad tym samym, co ona. W jakim celu ich tu sprowadzono?

Gdy do pokoju weszło dziesięciu strażników, po dwóch na każde z nich, pomyślała, że wkrótce się dowie.


Strach. To duszące uczucie, spinające mięśnie aż do bólu, wprawiające serce w szaleńczy galop. Dla Sigyn nie był obcy. Przeciwnie. Stanowił nieodłączną część jej życia od tak wielu lat, że podejrzewała, iż jego brak wydałby jej się teraz czymś nienaturalnym i natychmiast wprawiłby ją w dezorientację. Nauczyła się go kochać, współpracować z nim. Nauczyła się, jak postępować z tym wiernym, uciążliwym towarzyszem, by wyjść na tym jak najlepiej.

Lęk był jak dziecko, które ignorowane i odsuwane w cień dopraszało się wrzaskiem o uwagę. Nie marnowała więc energii na ukrywanie go, jedynie go nakierowując. Pozwalała palcom drżeć, a sercu wtłaczać wypełnioną tlenem i adrenaliną krew do żył, gdy mijała kolejne uliczki Asgardu, wkraczając następnie na tęczowy most, niegdyś prowadzący do Bifrostu. Strach czynił jej ruchy szybkimi i zdecydowanymi. Szumiał jej w uszach, zagłuszając kroki prowadzących ją strażników. Wyciszał pełne niepewności myśli o czekających ją zadaniach, wypychając na wierzch instynkt przetrwania, który pomagał zaakceptować przygotowany dlań los.

Rozprawa już się odbyła, wyrok został ogłoszony, zaklęcia nałożone, a remedium spoczywało bezpiecznie w kieszeni jej spodni. Sigyn zbliżała się teraz do przepaści, do ostatniego, a za razem pierwszego etapu swej podróży. Koniec i początek. I czerń, wirująca poza pokruszonym brzegiem mostu, zdająca się nie mieć dna, obca, odpychająca.

Nie zwolniła, nawet gdy zrobili to jej strażnicy. Oni się zatrzymali, ona przyśpieszyła, przechodząc do biegu. Jej krok był pewny i wyćwiczony, wybicie na samiutkiej granicy pełne gracji, jakby codziennie rzucała się w nicość. Wiatr rozwiał jej złociste włosy, przeczesał pióra, naparł na ciało wygięte w łuk z przyjemności i ulgi. Przestrzeń, wiatr i wolność. To było znajome. To było jej królestwo, jej naturalne środowisko, jej prawdziwy dom.

Pozwoliła sobie opadać, mając wiele czasu na delektowanie się tym uczuciem, a ziemia zdawała się wcale nie przybliżać. Gdy w końcu zobaczyła ją w oddali, uśmiechnęła się gorzko, pełna smutku. Chwila wolności dobiegała końca, nadszedł czas powrotu do rzeczywistości. Z wprawą przechyliła się do przodu, kierując głową w dół, a następnie, gdy czerń zanikła, odsłaniając otoczenie, rozłożyła szeroko skrzydła i wygięła się w łuk, układając wygodnie na podmuchach wiatru. Zadrżała, gdy jej kolana otarły się o podłoże, ale udało jej się odzyskać wysokość. Naprężyła mięśnie i machnęła skrzydłami jedynie raz, by ustabilizować lot. Przyjemność przeniknęła jej ciało potężnym strumieniem. A potem opadła, jej stopy uderzyły w ziemię. Zachwiała się. Upadła.

Pod palcami i kolanami dywan z liści, nad nią zielony baldachim, wyżej puszysta kołdra chmur. Widziała to przez mgłę, przez zasłonę łez. Łez strachu. Odepchnęła ją, wstała i spojrzała w niebo, do momentu, aż znów ukazał się na niej wir czerni, a z niej wypadła kolejna postać. Strach wzmógł się, wypełniając żyły kolejną dawką adrenaliny. Sigyn nakierowała ją do swoich kończyn i ruszyła przed siebie, gotowa na pierwszy akt w teatrzyku jej nowego życia. Tytuł się nie zmienił, nie zmieniał się od lat. Nadal był to lęk.


Loki nie był w stanie powstrzymać stłumionego jęku. Ostatni raz czuł się tak obolały po spotkaniu z Hulkiem i otwierając oczy niemal spodziewał się zobaczyć zielonego stwora i resztę Mścicieli pochylających się nad nim na najwyższym piętrze Stark Tower. Zamiast tego jego oczom ukazał się baldachim liści, za którym gdzieniegdzie dawało się dostrzec fragmenty zasnutego chmurami nieba.

Przewrócił się na bok i usiadł ostrożnie, podpierając się ręką. Kręciło mu się w głowie. Zmarszczył brwi, usiłując wydobyć spośród wiru wspomnień i obrazów jakąś sensowną myśl, ale nic nie układało się w logiczną całość. Było tylko nieznośne wirowanie, przyprawiające go o mdłości. Opierając czoło na kolanach wziął głęboki haust Midgardiańskiego powietrza, w nadziei, że pomoże mu oczyścić umysł. Z roztargnieniem podrapał wierzch lewej dłoni, która swędziała go niemiłosiernie i zamarł, czując pod palcami cienkie linie. Gardło ścisnęło mu paskudne przeczucie. Podniósł rękę i przyjrzał się jej uważnie. Na skórze widniało coś jakby tatuaż. Symbol, jaki przedstawiał, wyglądał znajomo.

Wspomnienia zaczęły powoli powracać, układając się w bezlitosną całość.

Po powrocie z Ziemi spędził kilka dni w lochach pod pałacem, oczekując na sąd. W rzeczywistości była to strata czasu. Wszyscy wiedzieli, jaki będzie wyrok. Loki był zdrajcą. Wprowadził lodowych olbrzymów do Asgardu, usiłował zamordować swojego brata, podjął próbę zniszczenia Jutenheim a potem podbicia Midgardu. Wielu zginęło. Za takie zbrodnie prawo przewidywało karę śmierci.

Z drugiej strony zwłoka oznaczała, że Odyn się waha. Pomimo wszystkich jego czynów, wciąż kochał swojego młodszego syna i nie chciał go utracić. Loki podejrzewał, że również Thor i Frigga będą protestować przeciwko egzekucji. Ich sentymentalizm był uroczy i bardzo dla niego korzystny. Zastanawiał się, czy czują się winni z powodu tego, co zrobił. Byłby to kolejny czynnik działający na jego korzyść. Jeśli odpowiednio to rozegra, być może udałoby mu się nawet uzyskać ułaskawienie i powrót do Asgardu, gdzie mógłby w spokoju obmyślić plan zemsty na swoim 'bracie'.

Zdziwił się nieco, gdy strażnicy pewnego dnia wraz z posiłkiem przynieśli mu zwój, zawierający opis skomplikowanej magicznej formuły. Poinformowali go wówczas, że wolą Odyna jest, by się jej nauczył. Nie protestował. Zawsze lubił poszerzać swoją wiedzę, a poza tym nie miał nic ciekawszego do roboty. Okazało się, że to przeciwzaklęcie na czar, o którym nigdy wcześniej nie słyszał, być może dopiero co wynaleziony. Fakt, że wszechojciec pragnął, by je znał, wydał się Lokiemu podejrzany, ale nie na tyle, by poważnie go zaniepokoić.

Kilka dni później poinformowano go, że Odyn pragnie go widzieć. Idąc za strażnikami znajomymi korytarzami, Loki uśmiechał się pod nosem. Jak dla niego i tak zbyt długo to trwało. Miał już powyżej uszu ciemnej celi w podziemiach Asgardu. Zawczasu przygotował w głowie kilka możliwych scenariuszy rozmowy z ojcem i sposobów, w jaki może go przekonać, by go ułaskawił.

Zanim uzyskał audiencję u wszechojca, musiał poczekać kilkadziesiąt minut w pokoju, w którym umieszczono jeszcze czworo innych więźniów - jedną gigantkę ognia, parę czarnych elfów i jedną nimfę. Powód ich pobytu w Asgardzie był mu nieznany i, prawdę mówiąc, całkowicie obojętny. W końcu strażnicy zaprowadzili go na spotkanie władcy.

Tak jak się spodziewał, Odyn chciał wiedzieć, dlaczego Loki zrobił to, co zrobił. Nie wyglądał na rozgniewanego, jedynie przygnębionego i zawiedzionego, co również nie było zaskoczeniem. Loki zaczął wprowadzać w życie swój plan i wszystko zdawało się przebiegać doskonale. A potem pojawił się Thor i wszystko poszło nie tak.

Loki uniósł dłoń i opuszkami palców dotknął karku, kiedy w jego umyśle pojawiło się wspomnienie igły przebijającej się przez skórę i dosięgającej kręgosłupa. Słabo pamiętał walkę, która miała miejsce chwilę wcześniej, ale ten jeden moment pozostał wyraźnie wypalony w jego pamięci, jak również ból, który nastąpił później. Na most zaprowadzono go na wpół przytomnego, do tego stopnia, że ledwie słyszał słowa Odyna, gdy ten ogłaszał go przeklętym, a następnie odesłał go z Asgardu. Oczywiście ze wszystkich ośmiu królestw, do których Odyn mógł go wygnać, wybrał właśnie Ziemię.

Loki zacisnął pięści i wstał, usiłując pokonać słabość w nogach. Teraz był tylko człowiekiem. Wzdrygnął się ze zgrozą i pełen odrazy odpędził od siebie tę myśl, bo już ona sama wystarczyła, by żółć podeszła mu do gardła. Nie, wcale nie był zwykłym człowiekiem. Nigdy nie będzie. Ta sytuacja była tylko przejściowa, dopóki nie znajdzie sposobu, by się z niej wyplątać. Oczywiście, że znajdzie na to sposób. Był w końcu bogiem oszustwa. Mimo to myśl o utraconych mocach, do których tak bardzo przywykł, które były jego częścią przez całe życie, wywoływały poczucie dezorientującej pustki. Odbierając mu magię, Odyn odebrał mu coś, co bardzo cenił, coś, co było częścią jego tożsamości, i już samo to wywoływało w nim potężną chęć, by zwymiotować.

Drgnął nagle, wyrwany z tych rozmyślań, gdy gdzieś w pobliżu trzasnęła gałązka. Cofnął się natychmiast pod jedno z niskich drzew, obserwując otoczenie spomiędzy zmrużonych powiek. Z gęstwiny kilkanaście metrów od niego wyszła dziewczyna. Przez chwilę zmagała się z gałęziami krzewu, które zaatakowały zachłannie jej długie, ciemnoblond włosy, po czym wyprostowała się i rozejrzała dookoła, jakby również wypatrywała zagrożeń.

Loki zagłębił się bardziej w osłonę listowia, przyglądając się jej uważnie. Wyglądała znajomo, choć w pierwszej chwili nie potrafił skojarzyć, gdzie ją widział. Dopiero kiedy się odwróciła, a on dostrzegł kaskady miękkiego złota na jej plecach, przypomniał sobie. To była ta młoda nimfa, która siedziała na ławie w tym samym pokoju, w którym on oczekiwał na rozmowę z Odynem.

Uniósł brwi. W jego głowie pytanie ścigało pytanie. Ona też została wygnana, i to w to samo miejsce co on? Czy może przysłano ją, by miała na niego oko? A pozostali, których widział w tamtym pokoju? Czy oni również byli gdzieś w pobliżu? Loki wyraźnie wyczuwał od nimfy magiczną aurę. Czy to oznaczało, że zachowała przynajmniej część swoich mocy? Czy on też wciąż posiadał swoje? Czyżby Odyn naprawdę był tak głupi?

Palce zamrowiły go lekko. Poczuł silną potrzebę, by natychmiast to sprawdzić, ale powstrzymał go miękki głos dziewczyny.

- Jesteś tutaj?

Zamrugał. Mówiła do niego?

- Jeśli tak, to proszę, wyjdź. Musimy porozmawiać.

Loki zawahał się przez chwilę. Nie bał się jej. Nie miał ku temu powodów. Nie wyglądała groźnie. Jednak wciąż jej nie ufał. Mimo to pozostawała prawdopodobnie jedyną osobą, od której mógł uzyskać kilka odpowiedzi. Jeśli rzeczywiście miała mu coś istotnego do powiedzenia, to może warto było z nią porozmawiać.

Powoli wysunął się z cienia. Wzrok nimfy natychmiast skoncentrował się na nim. Zacisnęła wargi w lekkim niezadowoleniu, jakby jakaś jej cząstka miała nadzieję go nie znaleźć, ale kiedy ruszyła w jego kierunku, jej krok był zdecydowany. Zatrzymała się dwa metry od niego, a spojrzenie jej brązowych oczu wędrowało po jego twarzy. Nie powiedziała ani słowa.

- Słucham - odezwał się w końcu, lekko zniecierpliwiony.

- Co?

- Twierdziłaś, że musimy porozmawiać.

Policzki dziewczyny lekko poczerwieniały. Opuściła wzrok, jakby nie mogła znieść jego przenikliwego spojrzenia.

- Przede wszystkim chciałam cię znaleźć.

- Więc nie masz mi nic do powiedzenia.

- Mam - zaprzeczyła. - Tylko że… najpierw musimy znaleźć pozostałych. To dotyczy nie tylko ciebie.

Loki uśmiechnął się drwiąco. A więc miał rację, cała ta czwórka, którą widział w pałacu w Asgardzie, również została tu przysłana.

- My? - Przechylił lekko głowę, unosząc brwi. - Jeśli jesteś spragniona ich towarzystwa to oczywiście ich szukaj, ale nie widzę tu żadnego związku ze mną.

Nimfa skrzywiła się wyraźnie, jakby połknęła coś wyjątkowo paskudnego.

- Zostałeś otruty - oświadczyła. Loki zesztywniał, ale udało mu się zachować niezmieniony wyraz twarzy. - Wstrzyknięto ci substancję, która zabije cię w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin jeśli nie otrzymasz remedium, a to posiada tylko jeden z wygnanych. Uprzedzając twoje pytanie, nie wiem który z nich.

- Doprawdy? Mnie się to wydaje dość fundamentalną informacją dla całej intrygi, o której ty chyba wiesz sporo - zauważył Loki, pozwalając, by do jego głosu wkradła się nuta chłodu.

- Wierz mi, nawet gdybym wiedziała, i tak będą potrzebni oni wszyscy.

- Jeśli masz coś do powiedzenia, powiedz teraz. Nie mam czasu na twoje gierki - warknął Loki, postępując krok w stronę dziewczyny.

Nie cofnęła się, tak jak się tego spodziewał. Jej twarz przybrała wyraz uporu.

- Śpieszy ci się gdzieś?

- Nie - przyznał, nie dając się zbić z tropu. - Co jeszcze nie oznacza, że chcę marnować czas z tobą.

- Zmarnujesz go, jeśli zaraz nie zaczniemy. Wkrótce będzie zbyt ciemno, by kogokolwiek szukać, a mam tylko ogólne pojęcie, gdzie mogą być. - Wbiła wzrok w ścianę lasu, a w jej oczach błysnął niepokój. - O ile jeszcze nie porozchodzili się we wszystkich możliwych kierunkach.

Loki odruchowo zadarł głowę. Miała rację. Wkrótce miał zapaść zmrok, a las i zachmurzenie dodatkowo ujmowały im cennych minut. Spojrzał na swoją towarzyszkę, nie kryjąc niezadowolenia.

- Prowadź zatem.


Tana wyszła na brzeg, krztusząc się i łapczywie chwytając powietrze w płuca. Kiedy wepchnięto ją do wiru mrocznej energii, mającego odesłać ją z Asgardu, sądziła, że nie spotka jej już nic bardziej nieprzyjemnego od lotu przez czas i przestrzeń. Czerń nie była ani płynna, ani stała, ani lotna. Nie była ciepła ani zimna. Było to miejsce, gdzie nic nie istniało, a brak czegokolwiek, co dziewczyna mogłaby ocenić swoimi zmysłami, przerażał ją.

A potem uderzyła mocno w gładką taflę i poczuła, że otacza ją ciecz, zimna i dławiąca, wdzierająca się do jej ust i nozdrzy, drażniąca oczy. Zamachała rozpaczliwie nogami i rękami, odczuwając już początki nadchodzącej histerii. Gdy udało jej się wydostać, zorientowała się, że opadając na Ziemię, miała to nieszczęście wylądować w wodzie.

Ogarnął ją gniew i rozżalenie. Wszystko było źle. Wszystko nie tak. Nie powinni byli tak skończyć. Byli jednymi z najlepszych w swoim fachu. Byli bogaci. Byli sprytni. Jakim cudem banda istot tak żałosnych, jak karły, zdołała ich schwytać? Pragnęli ich zabić. Nie zrobili tego, zapewne lękając się wywołania konfliktu z innymi czarnymi elfami. Tana roześmiała się drwiąco, na co jej płuca zareagowały protestem w postaci kolejnej salwy kaszlu.

Z pewnością powinna być zadowolona. Banicja zamiast egzekucji była układem całkiem korzystnym. Była jednak zbyt rozgoryczona, by odczuwać radość. Czemu w ogóle Odyna interesował ich los? Teraz została z niczym. I była sama.

Wzdrygnęła się i rozejrzała dookoła, usiłując uniknąć kolejnego podkradającego się do niej podstępnie ataku paniki.

- Tem? - próbowała zawołać, ale wyszedł jej tylko przerażony skrzek.

Odchrząknęła, by oczyścić gardło i uniosła dłoń do szyi, po czym zamarła, odczuwając pod palcami gładki, zimny metal. Jęknęła mimo woli i drżącymi palcami zaczęła obmacywać obręcz otaczającą jaj szyję. Nie. Nie, nie, nie. Ledwie oddychając, usiłowała wsunąć palce pod obrożę, ale jedynie bardziej brakowało jej oddechu. Spróbowała rozdrapać ją palcami i wkrótce szkarłatna krew zabarwiła jej blade palce.

Jej mur obronny, resztki jej spokoju, zaczynały pękać pod naporem nieznośnego, przeklętego strachu. W jej piersi wezbrał krzyk, pragnąc ułożyć się w imię jedynej osoby, której ufała i na której polegała. Jej brat. Tem. Gdzie był, gdy go potrzebowała? Zaczerpnęła powietrza, by zawołać. Nie zrobiła tego jednak, słysząc w okolicy jakiś szelest. Podniosła się z ziemi, szeroko otwartymi oczyma wpatrując w przestrzeń między drzewami.

- Tem? - odezwała się niepewnie.

Ale to nie był on. W polu jej widzenia pojawiły się trzy postacie. Trzy znajome postacie, z których żadna nie była jej bratem.


- Nie możesz po prostu polecieć i wypatrzeć z góry mojego brata? - głos czarnej elfki przerwał panującą w grupie ciszę. Dobry humor, jakim tryskała dziewczyna w pałacu w Asgardzie ulotnił się. W tej chwili jej twarz ściągnięta była niepokojem i zniecierpliwieniem.

- Nie, nie mogę. Nie wiem, czy w ogóle jestem jeszcze w stanie latać teraz, kiedy utraciłam większość swoich mocy - odpowiedziała spokojnie ich przewodniczka, choć pióra jej skrzydeł nastroszyły się lekko. - Poza tym jesteśmy w lesie i jest za ciemno. I tak nic bym nie zobaczyła.

Tana skrzywiła się niezadowolona, nic nie odpowiadając. Darir uśmiechnęła się w duchu, obserwując całą scenę, choć oczywiście jej twarz zachowała obojętny wyraz. Na ile potrafiła ocenić nikt nie był zadowolony z zaistniałej sytuacji. Ich trojgu nie odpowiadało, że muszą podążać za nimfą, a ich przewodniczce nie podobało się, że musi im przewodzić. No, może w przypadku tej ostatniej 'nie podobało się', było lekkim niedomówieniem.

Całe jej ciało było napięte jak struna, a ilekroć któreś z nich nadepnęło na gałązkę lub głośniej postawiło stopę, wyglądała jakby miała wyskoczyć ze skóry. Co jakiś czas dziewczyna oglądała się przez ramię, za pewne z trudem znosząc świadomość, że ma za plecami czworo morderców. Darir po raz kolejny zastanowiła się, co ona tu w ogóle robi. Wyglądała jak owca wśród wilków. Niewiniątko wśród zabójców.

Zamrugała, lekko oszołomiona. Więc to był powód… dziewczyna nie miała na rękach ani kropli krwi. Ta świadomość dziwnie uderzyła Darir i po raz pierwszy od kiedy ukończyła siedem lat poczuła do kogoś współczucie. Może też dlatego, że wiedziała, iż będzie jedyną, która jej współczuła. Pozostali podążali za nią, bo miała wiedzę, której potrzebowali. Gdy dostaną, czego chcą, przy odrobinie szczęścia po prostu ją porzucą, co sądząc z postawy nimfy raczej ją ucieszy niż zmartwi. Bardziej jednak prawdopodobne było, że ją zabiją. Nie dlatego, że dała im powód. Po prostu wszyscy mieli za sobą raczej paskudny dzień, pełen nieprzyjemnych zdarzeń. A ich przewodniczka wyglądała na idealny obiekt do wyładowania swojej frustracji.

- A to co, Tana? Jakaś grupa samopomocy?

Darir zatrzymała się gwałtownie i odwróciła w kierunku głosu, podobnie jak pozostali. W pierwszej chwili nie mogła dostrzec jego właściciela. Powoli zapadające ciemności, a także jego czarny strój sprawiły, że dopiero po kilku sekundach dostrzegła na wpół ukrytą pomiędzy liśćmi szczupłą sylwetkę mężczyzny, przycupniętego na gałęzi pobliskiego drzewa.

Elf z gracją zeskoczył na ziemię, a jego siostra natychmiast podbiegła do niego.

- Trochę to nie w twoim stylu, siostrzyczko - dodał mężczyzna.

- To tylko na chwilkę - odparła. - Po prostu jedna z tych dziwolągów zapowiedziała, że ma nam coś ważnego do powiedzenia.

Darir zawahała się przez ułamek sekundy, nie pewna, które z targających nią obecnie uczuć jest silniejsze: ciekawość czy pragnienie, by uderzyć dziewczynę za obelgę. W końcu jednak zwyciężyła ciekawość. Jej spojrzenie, jak również wszystkich pozostałych, powędrowało ku przewodniczce.

Nimfa przez chwilę przesuwała wzrokiem od jednej twarz do drugiej, po czym westchnęła ciężko.

- Lepiej usiądźcie.


No i tak się przedstawia pierwszy rozdział. Mam nadzieję, że się podobało :)