PROLOG
31 Grudnia 1926 rok — Sierociniec Wool's
— Dwójka — powiedziała z westchnieniem starsza kobieta. — Dwójka zdrowych chłopców.
— A matka? — zapytała przełożona i spojrzała przenikliwie na współpracowniczkę. — Co z matką?
— Pani Flores... Ten poród był... Ciężki. Zmarła po urodzeniu drugiego syna — wyjaśniła.
Szefowa zaklęła pod nosem. Teraz ma dwie kolejne gęby do wykarmienia, do tego niemowlaki! Gdyby były przynajmniej starsze i odchowane! Zamiast tego ma następne dwa robiące pod siebie dzieciaki! Niech to jasny szlag weźmie, akurat wtedy, gdy miała odejść na emeryturę! Cóż, będzie się z nimi użerać te dwa ostatnie lata a później odpocznie. Ta praca już ją męczy. Dawno temu powinna odejść. Jej świetlane lata, jako właścicielki sierocińca skończyły się tak dawno, jak skończyła się jej cierpliwość do dzieci. A teraz jeszcze Ta dwójka!
— Na… Nazwała je przynajmniej? — zapytała ciężko. Brakowało jeszcze tego, żeby to ona musiała je nazwać!
— Tak. Ona chyba myślała, że to będzie jeden syn, więc...
— Do rzeczy, pani Cole, do rzeczy. Nie mam zamiaru wysłuchiwać o tym jak jęczała i użalała się nad sobą podczas wybierania imion — pani Cole spojrzała na nią nieprzyjemnie.
— Pierwszy syn nazywa się, Tom Marvolo Riddle, a drugi...
— Marvolo?! — zapytała zaskoczona. — Co to w ogóle za imię?
— To imię po dziadku, tak powiedziała.
— Świetnie, mów dalej proszę.
— Drugi syn nazywa się Milo Thomas Riddle. Thomas po drugim dziadku.
— Ten już normalniej, chociaż nadal trochę… — przerwała nie chcąc dokończyć. Tom Marvolo Riddle i Milo Thomas Riddle. To bliźniaki?
— Tak. Jednojajowe — odpowiedziała spokojnie.
— Mamy tylko jedno wolne łóżko dziecięce — przypomniała sobie po chwili. — Dwójka następnych niemowlaków to dla nas zbyt dużo. Musimy znaleźć rodzinę zastępczą, przynajmniej jednemu z nich. Mamy za dużo wydatków i jeśli chcemy kolejna dwójkę…
— Przeprasza bardzo — rozległ się kobiecy głos i do gabinetu weszła wysoka, blond włosa kobieta. Była dość młoda.
— Cynthia… — szepnęła cicho właścicielka sierocińca.
— Witaj, Adrienne.
— Czegoś potrzebujesz? — zapytała, a Cynthia, weszła w głąb gabinetu. — Jak zwykle bez zaproszenia. Mogłabyś, chociaż raz nie pokazywać swojej wyższości nad innymi i zapukać, zamiast bezceremonialnie przerywać rozmowę swoim nieoczekiwanym, nawet przez karaluchy, wejściem.
— A ty Adrienne, mogłabyś czasami wstać, gdy do mnie mówisz. To obraza wobec mnie, jesteś tego świadoma?
— Pozwól, że powtórzę pytanie; Czegoś potrzebujesz?
— Tak — potwierdziła i zaczęła się przechadzać z gracją po gabinecie. — Słyszałam o dzisiejszym zdarzeniu, jakie miało tutaj miejsce. Dwa niemowlaki, prawda? Po twoim spojrzeniu widzę, że mam rację. Znając Ciebie to z pewnością zaczniesz szukać rodziny zastępczej, przynajmniej dla jednego. Zwłaszcza w tak trudnych czasach, jak te.
— Nie oddam Ci dziecka — powiedziała szybko. — Wybacz te słowa, ale znam powszechną... opinię, o tym jak traktujesz młodocianych. Prędzej sama bym go wychowała niż oddała tobie.
Cynthia teraz spojrzała wymownie na niższą rangą opiekunkę.
— Zostaw nas — powiedziała, a pani Cole zawahała się. Dopiero po wymienieniu spojrzeń z szefową ruszyła do wyjścia.
— Powiesz mi, dlaczego wypraszasz moje pracownice? Z tego, co pamiętam, to ja jestem tutaj szefową, a nie ty!
— A z tego, co ja pamiętam, to mój mąż finansował was pięć lat temu, nie twój — odgryzła się niemal natychmiast. — Posłuchaj Adrienne. Jeśli nie dasz mi tego dziecka, to twój sierociniec w ciągu najbliższego miesiąca zostanie zamknięty, a ty nigdy nie dostaniesz emerytury, już ja o to zadbam, uwierz mi — zagroziła.
— Śmiesz mi grozić? Gdyby nie ja, to twoja matka by poroniła i nigdy nie wyszłabyś na świat! A teraz masz czelność mi grozić?! MI?!
— To niema nic do rzeczy Adrienne!
— Słucham?! Możesz to powtórzyć?!
— To nie ma nic do rzeczy — powtórzyła nienawistnym głosem. — Wiesz, dlaczego chcę adoptować to dziecko?
— Nie wiem?! Może martwisz się o swoją szczupłą sylwetkę modelki i nie chcesz rodzić, bo to przecież straszny ból i poniżenie, dla tak szanowanej kobiety jak ty!
— Milcz! Nie wiesz nawet, o czym mówisz!
— Nie wiem?! Przecież całe życie to powtarzałaś! Gdy nas odwiedzałaś patrzyłaś na te wszystkie dzieci z takim obrzydzeniem jakby były jakimiś robakami urodzonymi w chlewie! Przecież ty nawet nie lubisz dzieci!
— Ja, nie mogę mieć dzieci, Adrienne! — wrzasnęła.
Przez dłuższą chwilę między dwiema kobietami nastąpiło głuche milczenie. Żadna nie chciała go przerwać. Adrienne usiadła zszokowana oświadczeniem dziewczyny. A Cynthia stała ze łzami w oczach. Zachowanie obu kobiet natychmiast się zmieniło.
— Przepraszam — powiedziała nagle starsza. — Ja, nie wiedziałam. Przepraszam.
— Nie przepraszaj — odparła cicho. — Ja i Richard, staraliśmy się wiele czasu... Chcieliśmy mieć synka, ale... Okazało się, że...
— Spokojnie dziecino, spokojnie — powiedziała szybko widząc, że ta za chwile wybuchnie płaczem. — Naprawdę chcesz zaadoptować tego chłopca?
— Tak, naprawdę.
— Posłuchaj. Nadal nie jestem przekonana, co do tego czy będziesz dobrą matką, ale... Zaryzykuję. Powierzę ci chłopca. Będę was też odwiedzała, co jakiś czas, by zobaczyć jak sobie radzisz.
— Dziękuję, możesz mi zaufać — odpowiedziała z ulgą. — Mogę ich zobaczyć?
Obie wyszły z gabinetu i skierowały się do pokoju dziecinnego. Leżała tam około piątka niemowląt. Ale Cynthi zależało właśnie na nich, inaczej przyszłaby wcześniej.
— To oni — powiedziała Adrienne, poznając nowe twarze dzieci. Oboje mieli na głowach małe kępki jasnych włosków i wyglądali identycznie. Przez chwilę zastanowiła się nad tym, czy naprawdę powinna rozdzielać bliźniaki, zwłaszcza, że są jednojajowi, ale… Tak będzie dla nich lepiej. Chociaż jeden wychowa się w dobrej rodzinie. Może nie będzie mieć najlepszej matki, ale nie będzie samotny.
— Są identyczni — zauważyła Cynthia. — Tylko... Tylko te oczy ich różnią.
— Faktycznie — potwierdziła. Jeden z nich miał szare, jakby pozbawione blasku oczy, a drugi bardzo blade, koloru niebieskiego. Wyglądali jakby ich oczy prawie wyblakły, ale nadal tlą się tam iskierki nadziei.
— Milo Thomas Riddle — przeczytała Cynthia napis na opasce przypiętej do ręki chłopca.
— Więc, to on będzie szczęściarzem? — Blondyna uśmiechnęła się słabo w odpowiedzi. Zakochała się w tych niebieskawych oczkach.
ROZDZIAŁ I Stara Posiadłoś rodziny Price, rok 1934
Był wczesny poranek, o tej porze prawie nikt nie wstawał. Ale to chyba, dlatego, że słońce jeszcze nie wzeszło. Pani Price przechadzała się po ogrodzie, tuż przy niewielkim domku. Była szczęśliwa, tak bardzo szczęśliwa. Otrzymała bowiem błogosławieństwo, które zostało jej odebrane.
To już osiem lat. Osiem lat czuła, że żyje. Spojrzała w jedno, konkretne okno domu, do którego sięgały gałęzie drzewa. Tam właśnie teraz śpi jej szczęście. Jej pociecha.
Wzięła głęboki oddech, świeżego powietrza i podeszła właśnie pod te okno. Lubiła tam stać. W tym miejscu rosły czerwone róże. Ich intensywne zapach zawsze ją do nich przyciągał. Uklękła przy jednej i wciągnęła jej zapach. Otworzyła oczy, by spojrzeć na resztę i wtedy właśnie to zobaczyła. Wśród nich leżała martwa wiewiórka.
Wstała gwałtownie i spojrzała w górę. Musiała spaść, lub uderzyć w szybę. Prędko wróciła do domu i obudziła męża.
— Kochanie — wyszeptała cicho. — Kochanie wstawaj — teraz nieco nim potrząsnęła.
— Yhym... Coś się stało? — zapytał półsennie.
— W ogródku jest martwa wiewiórka — wyjaśniła wskazując palcem na drzwi. — W moich różach — nacisk na te słowa był świetnie słyszalny.
— W twoich różach... — powtórzył i usiadł. — Zaraz się tym zajmiemy — dodał.
Jeśli chodzi o jej róże, to i tak będzie musiał wstać, prędzej czy później. Poza tym, już nie zaśnie. Po niecałych pięciu minutach oboje stali przy miejscu, gdzie zabiło się małe stworzonko.
— Jejku, to tylko wiewiórka. Czego się boisz? — zapytał, trzymając biedactwo w dłoniach.
— Błee! Zabierz to ode mnie! Nie chcę tego dotykać! Aaaa! Nie! — pisnęła, gdy zbytnio się zbliżył.
— Dramatyzujesz Cynthia — powiedział w końcu i ruszył głębiej w ogródek. — Trzeba ją gdzieś pochować, tak? Najlepiej za płotem — zaczął gwizdać pod nosem. Płot był kawałek dalej, tuż przy sąsiadach i była to ta bardziej zaniedbana część. Cynthia nie lubiła po prostu tamtego psa, który ciągle szczekał, więc tam nie chodziła.
Oboje ruszyli w stronę drewnianego płotu i zatrzymali się widząc to, co się tam znajdywało. Wstrzymali na krótką chwilę oddechy, bo oboje wiedzieli, co widzą. To niemożliwe, pomyślał Richard. To niemożliwe, by coś takiego tutaj było.
— O mój boże... — wyszeptała ze strachem kobieta. — Co to jest Rich? — zapytała, choć wiedziała.
— To... Cmentarzysko — opowiedział patrząc na niepochowane jeszcze ciała pięciu, martwych wiewiórek.
Były tu jeszcze dwa, lub trzy widocznie miejsca, w których ktoś coś zakopał, prawdopodobnie groby innych zwierząt. Mężczyzna uklęknął przy wiewiórkach i przypatrzył się każdej dotykając je po grzbietach.
— Wszystkie mają skręcone karki, pewnie od uderzenia w okno — stwierdził w końcu. — Mogłabyś podać mi saperkę?
— Saperkę? Nie mów mi, że chcesz rozkopywać te... Te groby! — wrzasnęła, może trochę zbyt głośno.
— Tak, właśnie to chcę zrobić. Więc z łaski swojej, podaj mi tę cholerną saperkę — powiedział widocznie zdenerwowany. Cynthia nie wiedziała czy to przez te martwe zwierzęta, czy dlatego, że podejrzewa, kto to zrobił. Ona nie chciała tego przyjąć do wiadomości. To przecież nie możliwe. Jednak faktem było to, że mieli niemiłych sąsiadów. Strasznych zgredów, ale przynajmniej uciszyli psa. Może to oni coś tutaj zakopali i podrzucili wiewiórki?
Podała mu saperkę.
Richard natychmiast zaczął kopać. Najpierw jeden, później drugi grób. Ona nie patrzyła. Stała pod drzewem cała w nerwach i czekała, aż jej mąż wróci. Skąd wzięły się tam groby? Jeden wyglądał na ubity, jakby był tam od dawna.
— Jeden grób, jest wiewiórek, jeden ptaków — powiedział mąż, stając obok niej, był bardzo blady. — Kilka z nich ma uszkodzoną głowę, ale większość chyba umarła uderzając o szybę, lub spadając z wysokości, pewnie stąd te obrażenia głowy. Spójrz, wiewiórka uderzyła w okno, cofnęła, zachwiała na gałęzi, nie zdążyła się jej złapać i pach. Zabiła się. Idealna, naturalna pułapka, na zwierzątka. Zwłaszcza, że gałąź nie jest zbyt stabilna — z każdym słowem wskazywał palcem gałąź i okno, pokazując ruchy zwierząt, by Cynthia mogła mieć jasny obraz zdarzenia.
— Tak sądzisz? — odetchnęła z ulgą, a on spojrzał w okno, do którego idą gałęzie. — Nie! Tylko mi nie mów, że on zrobił coś tym wiewiórkom! Nie chcę w to wierzyć Rich! To nie... To nie on!
— Oczywiście, że to nie on! — odparł pewnie i ruszył w stronę domu.
Nie obudził chłopca, choć chciał wiedzieć. Czekali z tym do śniadania i nie rozmawiali o tym. W końcu mały chłopiec, o bladoniebieskich oczach, zszedł do nich i usiadł przy stole.
— Dzień dobry — powiedział przecierając oczy małymi piąstkami.
— Dzień dobry, synku. Wyspałeś się? — zapytała kobieta, a on potaknął.
We trójkę zaczęli jeść. Richard milczał wpatrując się w syna, a Cynthia ciągle rozśmieszała małego i oboje się śmiali. Była dobrą matką, tylko czasami... Za dużo mu pozwalała. O wiele za dużo. Wpajała mu też dziwne ideały, że Milo jest wyjątkowy, że jest nad innymi. I co gorsza, on w to wierzył.
— Milo — zaczął w końcu — wiesz, że o twoje okno zabijają się zwierzęta? — blondyna spięła się słysząc jego słowa.
— Wiem — odpowiedział z uśmieszkiem chłopiec.
— Wiesz jak to się dzieje?
— Tak. Strasznie mnie denerwują.
— Gdy uderzają w okna? — zapytała teraz pani Price i spojrzała wymownie na męża.
— Tak. Ale teraz już nie będą pukać. Dostały karę
Uśmiech kobiety natychmiast spełzł z jej ust, zastąpiony przez zmartwienie. W głowie pojawiło jej się setka pytań.
— Karę? — zapytał ojciec.
— Tak. Budziły mnie w nocy, więc dałem im karę.
— Rozumiem — powiedział niepewnie. — Co to za kara?
Milczał. Widocznie nie chciał powiedzieć.
— Wiesz, że za płotem są groby? Wiesz, kto to zrobił?
— Ja — odpowiedział bez wahania. — Gdy uderzają w okno, albo dostają karę, to później nie mogą chodzić i cierpią.
Richard milczał. Cynthia milczała. Milo uśmiechał się słabo jedząc płatki. Spojrzał na żonę. Jego przypuszczenia okazały się prawdziwe. To Milo.
Richard już wcześniej to podejrzewał. Dziwne zachowanie jego syna było czasami bardzo widoczne, jakby był kimś nieposiadającym uczuć. Wiedział, że chłopiec ma tylko osiem lat, ale obawiał się, że ma rację. Czasami brak empatii chłopca, był bardzo dobrze widoczny. Jeśli tak jest to ma tylko nadzieję, że jego żona nigdy tego nie dostrzeże. Chłopiec od bardzo dawna nie płakał, chyba, że się zranił, ale to też miało miejsce tylko raz, nigdy nie cieszył się jak inne dzieci. Nie smucił, ani nie martwił. Jakby całe otoczenie i wszystko wokół, było nieważne. Tylko on sam. Chłopiec przez dwa lata spędzone w przedszkolu sprawiał małe problemy wychowawcze. Nie było to nic wielkiego, ale teraz wiedział, dlaczego tak jest. To wszystko było niczym w porównaniu tym, co znalazł za płotem. A Milo? On jest po prostu inny... Tak, z pewnością nie jest taki jak inne dzieci, jego uczucia są schowane gdzieś głęboko w nim i nie wychodzą na wierzch. Nigdy. Nigdy nie był tego świadkiem. Musi wyciągnąć je na wierzch.
Będzie musiał się upewnić i mu pomóc. Nie zostawi go samego z takim problemem.
— Wyprowadzamy się — oświadczył wieczorem.
— Słucham? — zapytała zaskoczona.
— Po moim awansie nie możemy już tu mieszkać kochanie. Musimy wyprowadzić się bliżej Londynu. Nie martw się, znajdę jakiś dom na obrzeżach miasta, nie w centrum — odetchnęła z ulgą. — I obiecuję, że to ostatni raz. Przeprowadzki źle na nas wpływają.
— Rich... Co sądzisz o tym... O... No wiesz...
— Nie myśl o tym — odpowiedział jej szybko. — Jestem pewny, że on nie wie, że to jest złe. Musisz mu to wytłumaczyć, tak żeby jego mała główka załapała każde słówko, dobrze? A poza tym, co to znaczy, ta ,,kara"? Moim zdaniem on nic nie zrobił tym zwierzaczkom, i po prostu coś wymyślił, żeby nie pukały mu w okna i może przez to spadały. To mały chłopiec, niemożliwe, że sam umyślnie im to zrobił.
Cynthia spojrzała na męża z szerokim, niepewnym uśmiechem.
— Ja… Porozmawiam z nim — zapewniła go.
Richard postanowił. Nigdy nie powie jej, że niektóre wiewiórki miały całkowicie rozłupane czaszki, jakby walnięto je ramą okna, lub czymś ciężkim. Nigdy się też nie dowie, że znalazł tam również ciało psa sąsiadów, który z pewnością budził Milo wieczorami. Już rozumiał tę karę. Cynthia nie może się dowiedzieć.
W ten sposób ochroni ją i Milo. I tak nie powinna wiedzieć, że je...
Karał...
1936 — Kawiarnia - Londyn
Była to jedyna z najlepszych kawiarni w okolicy, więc ludzie schodzili się tłumnie. Czasami ciężko było zająć jakiekolwiek wolne miejsce, więc stawiało się na rezerwację. I tak właśnie zrobiła. Starsza kobieta, Adrienne Flores, zamówiła ten stolik. Zwyczajnie by tego nie zrobiła, ale dzisiaj wymagała tego sytuacja. Była już stara, nie miała sił ani chęci prosić, by ktoś ustąpił jej miejsca. A dzięki emeryturze mogła sobie na to pozwolić.
Zamówiła kawę, jak to w kawiarni, i jakieś ciasteczka. Gdy upiła już trochę otrzymanej kawy i zjadła kilka ciastek spojrzała na zegarek. 12:22. Ponad dwadzieścia minut spóźnienia pomyślała. Ona spóźnia się, jak zwykle. Dlaczego na zawsze musi się spóźniać?
Minęło jeszcze pięć kolejnych minut zanim dosiadła się do niej atrakcyjna kobieta o jasnych włosach. Jej usta pokrywała słaba czerwień i równie słaby róż na policzkach. Jej niebieskie oczy migotały wesoło. Nazywała się, Cynthia Price.
— Wybacz spóźnienie Adrienne — powiedziała przepraszająco i wzięła sobie jedno ciastko, od starszej kobiety. — Naprawdę przepraszam. Miałam naprawdę dużo spraw. Richard zabiera Milo do zoo i...
— Rozumiem — przerwała jej. — Nie musisz mi się tłumaczyć.
Cynthia uśmiechnęła się zadowolona.
— Cóż, muszę przyznać, że zdziwiło mnie twoje zaproszenie. Zwykle wpadasz do nas do domu, coś się zmieniło?
— Tak. Chciałam porozmawiać o Milo, ale bezpośrednio z tobą — przyznała.
— Przepraszam! Poproszę dwie najlepsze kawy! — krzyknęła do kelnerki, która plątała się gdzieś niedaleko i spojrzała na byłą pracownicę sierocińca. — O Milo, bez Milo? Czuję, że to coś poważnego. Pytaj, z chęcią odpowiem na twoje pytania, dotyczące mojego szkraba.
— Bardziej chodzi mi raczej o jego brata — stwierdziła w końcu i zrobiła miejsce, dla kelnerki, która podała jej filiżankę kawy. Już kolejną. W jej wieku nie powinna...
— O Toma? Coś z nim nie tak? — zapytała zmartwiona. — Nie wiem, ale pani Cole uważa, że jest... inny. Powiedz, czy Milo, wyróżnia się na tle innych dzieci?
Cynthia skrzywiła się nieznacznie, a jej wzrok wyostrzył. Na czole pojawiły się zmarszczki, jakby intensywnie nad czymś myślała. Nagle też zaczęła bawić się rękawem bogatej kurtki.
— Nie, nie wydaje mi się. Milo jest... zwykłym dzieckiem — powiedziała w końcu. Adrienne z zainteresowaniem upiła łyk kawy zamówionej przez blondynę, a swoją starą, już zimną, odsunęła na bok.
— Więc on też? — zapytała bardzo, bardzo cicho.
— Słucham? Mówiłaś coś? — zapytała Cynthia Price.
— Nie, nie. Nic takiego, opowiem ci później — przerwała na chwilę. — W takim razie... Opowiedz mi. Jak się wam układa?
Cynthia uśmiechnęła się promiennie. Zawsze uwielbiała opowiadać o jej kochaniutkim synku.
Zoo
— Co to jest, tato? — zapytał mały chłopiec o ciemnych włosach i bladoniebieskich oczach.
— To są foku, synu — odpowiedział mu mężczyzna ubrany w czarny garnitur, z czerwonym krawatem i położył dłoń na ramieniu chłopca. — Podobają Ci się? — chłopiec wyglądał jakby zaczął się zastanawiać.
— Nie, nie podobają mi się.
— Naprawdę? — zapytał zdziwiony ojciec. — Naprawdę, synu, trudno ci dogodzić. Spójrz jeszcze raz, małe foki są świetne! Mają takie pulchne pyski i wielkie oczka, są super!
— Nie, nie są — sprzeciwił się.
— Dlaczego?
— Są zbył ładne — odparł jakby to wszystko wyjaśniało. Starszy mężczyzna podrapał się po głowie i spojrzał przenikliwie na syna.
— Zbył ładne, mówisz? Więc chodź, pokażę ci hipopotama — hipopotamy na szczęście nie były daleko i nie musieli długo iść.
— I jak, Milo? Mogą być? Nie są tak piękne jak foki, prawda?
— Hmm... — młody zaczął bawić się swoimi palcami — Jest za wielki.
— Ech... naprawdę? To hipcio, on musi być WIELKI!
— Ma wielgachne zęby — zauważył. — Dlaczego oni go tutaj zamknęli, tatko?
— Nie zamknęli go tutaj. Znaczy, może, ale to dlatego, że on był inny od reszty. Może był słabszy, może go nie lubili. Żeby go ratować, inny ludzie zabrali go właśnie tutaj. Gdzie jest dobrze żywiony i podziwiany przez nas. Jest inny, musi bardzo uważać.
— Więc słabsze osobniki się zamyka — bardziej stwierdził niż zapytał.
— Tak, ale niekoniecznie synku. Jednak pamiętaj; zawsze musisz być krok przed swoim przeciwnikiem. Może gdyby ten hipcio myślał trochę do przodu, to nadal byłby na wolności. Pamiętaj, nigdy nie daj się złapać.
— A ty się dałeś kiedyś złapać, tato? — zapytał poważnie chłopiec.
— Nie synku, bo zawsze jestem krok przed moim przeciwnikiem — odpowiedział mu i poczochrał mu jego zgrabnie ułożone włosy.
— Richard! — usłyszeli nagle kobiecy krzyk i oboje się uśmiechnęli.
— Witaj kochanie — powiedział i ucałował żonę. — Jak spotkanie ze staruszką?
— Jak zwykle, pytała o Milo i... — tu spojrzała z uczuciem na chłopca. — Opowiem ci później, w domu, jak zostaniemy sami.
— Naprawdę? Mam uszykować świece, wino?
— Nie, to będzie poważna rozmowa — odpowiedziała mu cicho i spojrzała na syna. — Jak ci się podoba w zoo?
— Dobrze — odparł. — Tata właśnie opowiadał mi o tym hipopotamie.
— Tak, a co takiego?
— Że słabszych powinno się zamykać, albo więzić, bo są inni.
Dwójka znieruchomiała słysząc tłumaczenie chłopca. Richard pobladł troszkę, a Cynthia spojrzała na niego zaniepokojona. Takie słowa z ust dziesięciolatka były... niespodziewane. Jednak oboje uśmiechnęli się, gdy Milo na nich spojrzał.
— Rozumiem synku — powiedziała jego matka i ucałowała jego policzek. — Ale to nie zawsze prawda.
— Rozumiem mamo. Pójdziemy zobaczyć węże?
Trójką ruszyli w głąb zoo.
— Ja mu nic takiego nie powiedziałem — powiedział obronnie Richard, gdy ich syn przyglądał się wielkim wężom.
— Naprawdę? Więc sam to sobie wymyślił?
— Nie wiem, kochanie, może... Może przeinaczył moje słowa. Naprawdę nie powiedziałem mu tego tak jak on to powiedział. Wiesz, że nigdy bym mu czegoś takiego nie powiedział, to mój syn, nawet, jeśli nie...
— Rich! Nie tutaj! — syknęła i skarciła go wzrokiem. — Wiem, wiem, przepraszam. Ja po prostu... — przerwała na chwilę i zagryzła wargę. — Adrienne powiedziała mi coś i...
— Co takiego? — dopytywał, ale ona milkła, smutno patrząc w jego oczy. — Chodzi o Milo? Mówiła coś o nim? Mów — Ona nie może się dowiedzieć, pomyślał. To by zniszczyło jej wizję prawdziwej rodziny, którą z takim trudem zbudowała. Kobieta nie odpowiedziała, bo wpatrzyła się w syna.
— Czy on...? — zaczęła, ale nie dokończyła przerażona.
Wielki wąż, prawdopodobnie największy w zoo uniósł swój trójkątny łeb i wyrównał go z głową chłopca.
Wydawało się, że młody coś szepce, a w następnej chwili głowa węża wystrzeliła ku niemu niczym pocisk palnej broni, raz za razem uderzając w szybę i zwijając swoje ciało. Serce Cynthi podskoczyło do gardła. Richard ruszył biegiem w kierunku syna, który z leciutkim uśmieszkiem przypatrywał się poczynaniom stworzenia.
— Milo! — krzyknął, tym samym wyrywając chłopca z dziwnego transu. Teraz gniew węża skierował się na niego samego. Kolejne uderzenia w szybę odsłaniające wielki kły jadowe i pojedyncze rysy na szkle. Mężczyzna chwycił syna na ręce i odciągnął jak najdalej od potencjalnego niebezpieczeństwa.
— Nic ci nie jest? — zapytał, klękając przy nim i wpatrując się w jego zimne oczy.
— Nic tato. Po prostu rozmawialiśmy — odpowiedział, a on spojrzał na niego w niedowierzaniu.
— Jak to, rozmawialiście?
— Normalnie.
— O czym rozmawialiście? — to pytanie wyszło z ust jego matki.
— Zapytał czy mogę go wypuścić, a ja mu odpowiedziałem, że musi tutaj zdechnąć. Chyba się zdenerwował — rzekł spokojnym głosem i spojrzał wymownie na ojca. — Przecież słabsze osobniki muszą służyć, jako ozdoby, nie mogą zostać uwolnione, dla ich własnego dobra. Tata tak mówił — wyjaśnił. Richard zbladł jeszcze bardziej niż wcześniej. Myślał, że Milo w końcu zaczął rozumieć uczucia, ale może się mylić. Skonsultuje się z kimś, ale nie dzisiaj. Nie teraz. Musi jeszcze doglądać syna.
— Dobrze, wracajmy do domu — postanowiła kobieta i wstała na równe nogi. — Rich, musimy poważnie porozmawiać.
Gdy wsiedli do samochodu Milo cały czas wpatrywał się w oddalające Zoo, do czasu aż znikło z jego pola widzenia, a na sam koniec pomachał jakby się z kimś żegnał.
To przeraziło ich oboje jeszcze bardziej, niż wcześniej
W nast. rozdziale;
Rozmowa z Dumbeldore'em
Milo u Olivandera
