No to zaczynam. Ogólnie to mój debiut i wątpię, by ktokolwiek to kiedyś przeczytał, ale trzeba próbować, prawda?

Tytuł: Odważni (The brave one)

Autorka: Niepoprawna (Machigau)

Oznaczenie: M (opisy tortur, śmierci, sceny erotyczne)

Dramat / Romans

Bohaterowie: Draco Malfoy / Lilyanne Wainwright

Rozdział pierwszy

Życie jest kruche.

Delikatne jak mała figurka z porcelany, która z łatwością może się rozpaść w dłoniach. Zawsze nie cierpiałam tego chorego porównania. Napawało mnie największym obrzydzeniem, a działo się tak przez fakt, jak bardzo to stwierdzenie było prawdziwe. Nienawidziłam być tym, który trzymał maleńką figurkę w dłoni. Bezustannie bałam się, że szarpnę za mocno, a gdy po pomieszczeniu rozlegał się krzyk, zdawałam sobie sprawę, że właśnie część kruchej skorupki rozpadła się między moimi palcami. Z wiekiem więc uświadomiłam sobie, że łatwiej i lepiej będzie jeśli ludzie będą miażdżyć te figurki od razu. Sekunda. Koniec.

Do kiedy nie ukończyłam piętnastu lat wszystko było dobrze. Rodzice rzadko się mną zajmowali, jeżeli już, to uczyli mnie wtedy czarnomagicznych zaklęć. Ojciec czasami trenował ze mną szermierkę i jazdę konną. Zdaje mi się, że były to najpiękniejsze spędzone z nim chwile w moim życiu.

Nigdy nie nazywałam ich mamą i tatą. Musiałam okazywać im szacunek, a wyrażanie się w taki sposób do swoich rodzicieli było zbyt swobodne i mugolskie.

Lubiłam mugoli. Oczywiście rodzice o tym wiedzieć nie mogli. Gdyby któreś z nich dowiedziało się, że w Londynie mam kilku nie-magicznych przyjaciół, pewnie już dawno wydziedziczyli by mnie, lub w najgorszym przypadku zabili.

Nie pochodziłam z normalnej rodziny. My nie dawaliśmy sobie na święta nic więcej prócz okropnie drogich prezentów i wyrafinowanych, zimnych uśmiechów. Nie jedliśmy posiłków wesoło gawędząc o pogodzie, czy moich kolegach ze szkoły. Każda oznaka uczuć, groziła karą.

Pochodzę z czystokrwistej, arystokratycznej, czarodziejskiej rodziny z tradycjami.

Stąd właśnie wiem, jak kruche jest ludzkie życie. W mojej dłoni rozpadło się już kilka.

Ja natomiast rozpadam się sama. Z dnia na dzień, miażdżę sama siebie, patrząc jak odłamują się kolejne maleńkie kawałeczki chłodnej porcelany i upadają na ziemię, krusząc się w kolejnych kilka fragmentów.

Nazywam się Lilyanne Amethyst Wainwright.

Jestem popleczniczką Czarnego Pana, a każda cząstka mojego umysłu pragnie ucieczki od magii.

Spytacie, czemu więc jeszcze się nie zabiłam?

Muszę bowiem chronić moją rodzinę. Katharine. Angelusa. I małego Daniela. Mimo iż ci ludzie są mi bardziej obcy od tych, których mijam na ulicy, to gdzieś głęboko ich kocham i oddam za nich życie.

Być może kiedyś ucieknę z Londynu. Zmienię wygląd, nazwisko i imię.

Być może kiedyś uda mi się dotrzeć do celu.

Na razie jednak pozostanę wierna ideałom rodziców.

Brak litości, okrucieństwo i ślepe dążenie do celu.

Nie ma dobra i zła. Jest tylko władza i potęga.

Był wieczór. Chłodny, jesienny wieczór.

Księżyc już od kilku godzin górował na niebie, rozsyłając po ziemi przyjemną błękitną łunę. Jego delikatne światło padało na krąg postaci stojących na środku ruin starej chatki. Po dachu i suficie została już tylko góra gruzu, piętrząca się wysoko pod północną ścianą, która jako jedyna zachowała się prawie w całości. Kilkanaście postaci stało w idealnej ciszy, rozcinanej tylko przez pojedyncze pohukiwanie sowy, dobiegające gdzieś z ciemności drzew lasu. Zawiał zimny wiatr i poruszył szatami nieruchomych postaci.

- Wprowadzić.

Dwóch odzianych w czarne, lejące się do ziemi peleryny, mężczyzn, na dźwięk głosu bardziej przypominającego syczenie groźnego węża, poruszyło się niespokojnie i po chwili zniknęli z polany z cichym kliknięciem. Nie minęło kilka sekund jak pojawili się z powrotem, obaj przytrzymując w mocnym uścisku młodego mężczyznę. Miał może osiemnaście, dziewiętnaście lat. Z jawną pogardą patrzył na otaczających go śmierciożerców, a jego długie do połowy pleców, czarne włosy zlewając się z ciemnością nocy, opadły mu na twarz, poruszane jesiennym wiatrem.

- Crucio.

Po chwili chłopiec leżał na brudnej, zakurzonej ziemi, wijąc się szalenie, a z jego zielonych oczu wyzierał największy ból i cierpienie jakie można sobie wyobrazić.

Wysoka postać stojąca na kawałku muru wysyczała zimnym, mrożącym swoim okrucieństwem krew w żyłach głosem.

- Myślałeś, że się nie dowiemy? O'Connel jesteś plugawą szlamą. Twój smród czuć tutaj z kilometra.

Po chwili padło kilkanaście jaskrawo kolorowych zaklęć, a z przystojnego ciała bruneta, został już tylko ochłap mięsa przypominający bardziej szczątki zwierzęcia. Wyróżniała je tylko jedna rzecz. Śmierciożercy pozostawili nienaruszoną twarz chłopca.

Stojąca w rzędzie pozostałych popleczników czarna postać poruszyła się nieznacznie.

Poza oczami śmierciożerców smukła dłoń niskiej postaci zawędrowała do kieszeni grubego płaszcza, by po chwili wyczuć pod opuszkami różdżkę wykonaną z ciemnego drewna. Spod białej, ziejącej przerażeniem maski, wysunęło się cienkie pasmo czekoladowych włosów. Postać wyglądała jak zjawa i tak będę ją teraz nazywać. Zjawa była delikatna, a podmuchy chłodnego wiatru poruszając połami szaty, sprawiały, że wyglądała na jeszcze bardziej ulotną i kruchą jak szczęśliwe chwile w życiu. Twarz zjawy ukryta pod maską stężała na chwilę. Coś drgnęło w sercu ducha, coś stuknęło obok, czyjaś okropnie zimna ręka przytrzymała ją za łokieć.

Wtedy zjawa uniosła spojrzenie, czując niesamowite uczucie jakie przepływało przez całą jej rękę, zaczynając od płomiennego gorąca w miejscu, gdzie owa ręka ją trzymała. Gdy ujrzała przed sobą jasne, błękitne oczy, które bardziej swoim kolorem przypominały zimowe zachmurzone niebo, nie mogła powstrzymać ostrego dreszczu jaki przeszedł przez jej ciało. Ta elektryczność, to spojrzenie tak intymne, aż niemalże materialne… Zjawa miała wrażenie, że nieznajomy rozbiera ją wzrokiem, pochłania każdy jej fragment i doszczętnie bezcześci jej prywatność. Mimo, iż te oczy nosiły w sobie niebezpieczeństwo, jej dawały przedziwny spokój ducha, który falami rozchodził się po jej żyłach.

Dalej więc nasza zjawa patrzyła w oczy stojącego obok poplecznika, czując, że coś pcha ją coraz mocniej w stronę nieznajomego. Coraz mocniej i mocniej. Nieprzerwanie.

- Zanim to zrobisz, dobrze się zastanów.

Jego cichy, niski pomruk rozniósł się w jej głowie jak echo uderzającego kamienia na dnie studni. Przez chwilę przestała dostrzegać to, że do ruin przyprowadzono kolejnego zdrajcę krwi, czy też niewinnego mugola. Nie słyszała przez ten krótki moment zawodzenia małej dziewczynki, gdy duże dłonie Lucjusza rozrywały jej czerwony płaszczyk, by po chwili posiąść ją i złamaną psychicznie wykończyć zaklęciami torturującymi.

Chciała usłyszeć prawdziwy głos tego który ją powstrzymał. Tego który jej nie wydał, a przecież mógł. Piąta dziś ofiara Czarnego Pana załkała w tle i po chwili słychać już było tylko dźwięk kapiącej z pociętego ciała krwi, spadającej na brudną ziemię pokrytą kurzem.

Pragnęła usłyszeć jak krzyczy. Pragnęła usłyszeć prawdziwy głos mężczyzny, który ją zatrzymał.

Duch chciał spytać, ale się zawahał. I nim mógł zauważyć, zebranie się skończyło.

Pierwszą rzeczą jaką zarejestrowała było zerwanie kontaktu wzrokowego i niemalże natychmiast powróciło rażące wrażenie strachu. Zjawa czuła, że jego oczy – te niebezpieczne zachmurzone grudniowe niebo, znikając, zabrało coś co dawało jej wygodę. Coś czego wcześniej nie miała.

I gdy ojciec brązowowłosej podszedł do niej i położył jej rękę na ramieniu, podskoczyła zaskoczona, po chwili przybierając obojętny wyraz twarzy. Gdy szła z Angelusem ku czeluściom mroku lasu, pozwoliła sobie zamknąć na chwilę oczy i opaść jednej łzie.

Nikt nie zauważył. Nigdy nikt nie zauważał.

Ostatni śmierciożercy opuszczali stary dom, a bystre, zielone oczy O'Connela przypatrywały się im, błyszcząc martwą inteligencją.

Na ulicy Nokturnu, niecałe trzy dni później było ciepło. Jesień zdawała się usnąć na parę chwil i dać odrobinę wytchnienia osobom preferującym ciepło lata. Jasne słońce ogrzewało leżące na chodnikach brudne liście i wysuszało stare kałuże. Tego dnia nawet w tej dzielnicy czarnej magii, wszystko zdawało się być odrobinę jaśniejsze i weselsze od okrutnej rzeczywistości. Być może właśnie dlatego cała okolica była pusta i wyludniona, gdzieniegdzie słychać było jedynie ciche głosy zza drzwi niektórych sklepów. Ciemna postać przemknęła przez wąski zaułek prowadzący do sklepu z książkami „Pod kruczym skrzydłem".

Dzwoneczek u drzwi, zabrzęczał krótko i urwanie, gdy niska osoba pchnęła mosiężne drewno i zamaszystym, pewnym siebie krokiem weszła do środka. Spod obszernych czarnych rękawów jesiennego palta, wynurzyły się dwie dłonie o raczej dziecięcych palcach, zakończonych długimi, bezbarwnymi paznokciami.

Kobieta sięgnęła do kaptura i powolnym, niespieszącym się ruchem zdjęła kaptur szarej bluzy, okrywający twarz. Brązowe oczy bardzo leniwie rozglądały się po sklepie, powolnie śledząc półki wypełnione tysiącami książek. Ruszyła w stronę jednego z regałów, a czarny płaszcz do kolan zakołysał się lekko podążając za jej krokami. Nieprzyjemnie wyglądający mężczyzna, siedzący za ladą po drugiej stronie pomieszczenia, wpatrywał się w nią dziwnym, mrożącym wzrokiem.

- Magii Nocy Kres, napisane przez Edwarda Sawiliejewskiego.

Jej głos rozbrzmiał w jego głowie głośnym echem. Sprzedawca spojrzał na jej usta, które ani razu się nie poruszyły, ogarnięty strachem, wstał i ruszył ku jednej z półek chwiejnym krokiem.

Bywały takie momenty gdy naprawdę zaczynał nienawidzić wszystkiego wokół. Ojciec i jego wygórowane wymagania. Czarny Pan i jego misje. Hogwart i nauka. Jasno brązowe oczy i to niesamowite uczucie nie mogące go opuścić.

Nie mógł poradzić nic na to, że tamtego dnia, poczuł coś więcej niż zwykły śmierciożerca poczuć powinien. Czemu wtedy powstrzymał tego kurdupla? Powinien pozwolić Czarnemu Panu, wykończyć tego chłystka torturami. Ale nie. Coś w środku kazało mu go powstrzymać. Nie wiedział, na Merlina czemu to zrobił. Idąc przez Pokątną miał wrażenie, że powietrze nagle zgęstniało wokół niego. Czuł niemalże wibrującą w powietrzu elektryczność, słyszał ciche buczenie os. W głowie dudniło mu w taki sposób, jakby wzlatywał na miotle bardzo wysoko, w krótkim czasie. Wtedy zauważył, że jakieś trzydzieści, może czterdzieści metrów przed nim otwierają się drzwi księgarni do której sam zmierzał. Po wąskiej, otulonej ciemnością alejce rozniósł się wdzięczny dźwięk zawieszonego u framugi dzwoneczka. I wtedy jego serce wpierw zastukało mocniej, po chwili zatrzymało się na sekundę czy dwie i znów zerwało się w piersi do okrutnego biegu. Niska, czarna postać. Nie wiedział, czemu, ale coś mówiło mu, krzyczało w jego umyśle, że to on! Ten niski śmierciożerca, któremu niecałe kilka dni temu uratował życie. I wtedy zjawa się obróciła. Pierwsze co dostrzegł to długie brązowe włosy i opadająca na czoło grzywka. Ich kolor był tak mocno charakterystyczny, iż mógł przysiąc, że rozpoznał, by te włosy z zamkniętymi oczami. I potem strzeliła w niego, niczym piorun z nieboskłonu, że ów chłystek jest najśliczniejszą dziewczyną jaką kiedykolwiek widział.

Co prawda, nie była wyjątkowo piękna. Zdecydowanie były ładniejsze od niej, jednakże coś w niej sprawiło, że przez moment nie mógł złapać oddechu, a zdradliwe ciepło rozeszło się w okolicach jego brzucha i lędźwi. Miała mały nos, duże, patrzące nieobecnie na otoczenie oczy, duże, rozchylone wargi. Przełknął ślinę, widząc, że zmierza w jego kierunku. Powolnym, torturującym go krokiem.

Spojrzał na nią, gdy przechodziła tuż obok niego. Ona również uniosła spojrzenie.

Uśmiechnął się czując… Nie, wiedząc. Wiedząc, że poczuła to samo. Tą rosnącą ekscytację, uczucie, które było niemalże dotykalne. Oboje wstrzymali powietrze, gdy ich łokcie otarły się o siebie, paraliżując najmniejszą cząstkę ich ciał. Oboje mieli obojętne miny i zimne spojrzenia, szli dalej przed siebie, patrząc w martwy punkt na dwóch końcach alejki.

W środku nich, każde przeżywało jednak tortury gorsze od zaklęcia cruciatusa. Ten przypadkowy dotyk bolał, palił żywym ogniem całe ramiona. Na przemian palił i zmrażał. Zmrażał i palił. Bolało.

Bolało w sposób, który oboje uwielbiali i pragnęli doświadczyć raz jeszcze.

Gdy tupot jej stóp ucichł, obrócił się ostrożnie odnotowując, że odeszła. Zdziwił się jednak, gdy usłyszał ciche pojedyncze brzęknięcie dzwoneczka. Drzwi od księgarni nie otworzyły się, a dzwoneczek i tak rozbrzmiał w jego głowie.

Wainwright Manor było zimnym miejscem. Równie zimnym, jak i starym. W tym liczącym sobie kilkanaście stuleci dworze mieszkał ród Wainwright. Mieszkali tam uważani, za jednych z najlepszych czarodziejów w Anglii arystokraci. Czysta krew. Brudne od krwi ręce i czarne serca. Posiadłość nie była olbrzymia. Liczyła sobie szesnaście pokoi dla gości, dwa salony, pięć ogromnych sypialni, kuchnię, strych, dwadzieścia łazienek, pokój ćwiczeń, trzy biblioteki i oczywiście lochy. Po szarych murach zamku, niczym pajęczyna pięły się warstwy bluszczu, nadając temu miejscu nieco bardziej przyjaznej atmosfery. Wszystko jednak świadczyło o tym, że ten kto tu mieszka, to nie byle kto. Zimne mury, puste okna, zadbany trawnik, widok na morze, wysokie mury strzegące domu. I głośne krzyki rozpaczy, słyszalne prawie co wieczór.

Angelus Wainwright był człowiekiem honorowym.

Za punkt honoru postawił sobie wydać córkę za mężczyznę jej godnego.

Mężczyzna ten miał bowiem pewnego przyjaciela, o imieniu Lucjusz. Ten przyjaciel był jednym z lepszych sług Czarnego Pana. Był okrutny, bezlitosny, a jego sumienie wyparowało już dawno, dawno temu. Lucjusz miał syna – młodego śmierciożercę, przystojnego i utalentowanego czarodzieja.

I to właśnie tu, zaczyna się cała historia. To tu wszystko się zaczęło i wszystko się skończy.

To tu nastąpi koniec wszystkiego.

Szukała. Niemal biegła przeszukując kolejne regały książek. Jej smukłe palce dotykały kolejnych okładek książek. Tom po tomie. Okładka po okładce.

Brązowe oczy wpatrywały się z największym skupieniem w każdy nowo przeczytany tytuł, szły dalej, zawracały i skręcały. Z jej piersi wydobyło się ciche westchnięcie. Westchnięcie pełne skrywanego żalu. Mugole mówili, „szukajcie, a znajdziecie".

Gdyby to była prawda, już dawno odnalazłaby ten czarny grzbiet, z lekko zamazanymi literami, które sprawiały wrażenie napisanych krwią.

Po kilkunastu minutach przeszukiwania dużej biblioteki na parterze szarego domu, zrezygnowana opuściła pomieszczenie. Pójdzie więc poczytać. A może polata na miotle?

Tyle możliwości.

Zero chęci.

Krzyk.

Jeden, drugi.

Chłopiec wyglądał na jej rówieśnika. Z całą pewnością nie miał więcej niż siedemnaście lat. Pewnie gdyby brak różdżki mógłby uchodzić za jej brata. W życiu nie widziała osoby tak łudząco podobnej do niej samej, a celowanie w niego różdżką, wyglądało tak jakby celowała w samą siebie.

I to było piękne.

Wreszcie mogła choć przez chwilę poczuć jakby torturowała Lilyanne Wainwright, a nie niewinnego mugola. Przymknęła z rozkoszą oczy, gdy crucio ugodziło młodzieńca w sam środek piersi. W głębi duszy cierpiała razem z nim, krzyczała, błagała i płakała gorzkimi łzami.

I ten ból… To cierpienie jakie czuła torturując swoje męskie wcielenie, niesamowicie kojarzyło się z rozkoszą, tańczyło na granicy ekscytacji. Było cudowne.

Wrzask.

Trzeci.

Opadł bezsilnie na podłogę. Wyglądał tak krucho. Tak niesamowicie delikatnie. Jak laleczka z porcelany.

Przez moment chciała go przytulić. Nagle jednak zauważyła, że chłopak ma w oczach niesamowitą nienawiść. Nienawiść przenikającą ją do szpiku kości, chłodzącą krew płynącą w żyłach. I przez ten krótki moment zrozumiała, że są jeszcze mocniej podobni, niż mogła wcześniej przypuszczać.

Klątwa.

Kolejna.

I kolejna. Kilkanaście tnących klątw.

Jego ciało drżało. Nie ze strachu, jak zdążyła wyczytać w jego umyśle. Drżał z bezsilności, że nie może nic zrobić.

I gdy zapłakała głośno, a jej szloch rozniósł się po lochach, ledwo żywy brunet uniósł na nią zdziwione spojrzenie i uśmiechnął się znienacka.

Ten uśmiech był pełny nadziei. Może i głupiej, takiej która nie zna granic. A jednak był. I to wystarczało.

Upadła na kolana, kalecząc je mocno. Patrząc przez załzawione oczy, zacisnęła prawą dłoń na ciemnej różdżce i czując olbrzymi żal do samej siebie, wyszeptała ostatnie zaklęcie.

Włożyła w nie tyle współczucia, tyle żalu i bólu, że jego skutek przychodził powoli, wcześniej łagodząc ogarniające ofiarę cierpienie.

Avada

Tak, są bardzo podobni.

Kedavra.

Identyczni.

Reviews?