Witam ponownie! c:
Minęło już trochę czasu, odkąd napisałam coś do Bleacha, więc nie zdziwię się, jeśli coś będzie nie tak. W ogóle ostatnio jestem poza fandomami, zbyt zajęłam się moim własnym pomysłem, przez co dziwnie się czuję, wchodząc w skórę czyjegoś bohatera, ale czego nie robi się dla Grimmjowa? c:
Nie mam pojęcia, jak długie będzie to coś, na co pomysł przyszedł już w trakcie pisania (chyba dopiero po kilkunastu akapitach, zaczynam wątpić w siebie), ani jak często będę tu coś dodawać, ale mam nadzieję, że w miarę regularnie i niezbyt krótko.
Miłego!
To nic nowego - kilka bijatyk pod rząd, zmęczenie zwalające z nóg, obolałe ciało, napięte mięśnie, jakby wciąż czekające na nadchodzący atak. Grimmjow przywykł do tego aż za bardzo.
Nie miał pojęcia, kiedy zaczął wchodzić wszystkim w drogę, ani też pewności, że to on wchodził w drogę innym, a nie na odwrót. To pozostawało dla niego zagadką z gatunku tych, których rozwiązanie jest trudne do odnalezienia, więc się je porzuca. A w porzucaniu ważnych rzeczy był dobry.
Siedział tuż przy jakimś murku, nawet nie wiedział, gdzie się przypałętał, żeby nakopać tych sukinkotów. Niby Karakura nie była dużym miastem, wręcz miasteczkiem, ale Grimmjow doskonale zdawał sobie sprawę, że, mając wyjebane na wszystko dookoła, można się zgubić nawet w drodze do sklepu, nawet w tak małej mieścinie, nawet znając ją na pamięć, nawet, kurwa, nawet. Wiedział to wszystko, a mimo to znów mało go to obchodziło. Miał tylko nadzieję, że wybity bark nie będzie tak przeszkadzał w kolejnych walkach, które niewątpliwie zaczną się jeszcze dzisiaj.
Westchnął, westchnął naprawdę głośno, chociaż wiedział, że i tak nikt nie usłyszy tego westchnięcia, a nawet jeśli, to nikt nie znajdzie w nim zmęczenia tym wszystkim, powolnej rezygnacji czy chociażby samotności. Bo Grimmjow był samotny, tak cholernie samotny, że nie przeszkadzało mu obijanie komuś ryja i dostawanie niezłego wpierdolu, byleby nie tracić tego kontaktu z drugą osobą.
To nie było normalne, na pewno nie było, a jednak dla Grimmjowa stało się rutyną; z drugiej strony, Grimmjow nigdy nie uważał się za członka tego normalnego społeczeństwa. Zawsze od niego odstawał, chociażby kolorem włosów.
Wstał z przeciągłym stęknięciem, wciąż podtrzymując wybity bark przy ciele; tyle dobrze, że to prawy, jeszcze miał jakieś szanse w bezpośrednim starciu. Dalej jednak kurewsko bolało, dlatego szedł powoli, uważając, żeby nie upaść przez zawroty głowy. Parę razy skręcił w prawo, parę w lewo; doszedł do rzeki, a dokładniej do miejsca, gdzie nad rzeką znajdowały się tory. Świetnie, doszedł aż do Kasazaki, podczas gdy jego dom był po drugiej stronie miasta, a on ledwo trzymał się na nogach przez coraz silniejsze mdłości. Zaraz po zauważeniu tego faktu skrzywił się bardziej niż dotychczas, jeśli to było w ogóle możliwe. Nazwał to miejsce domem. Naprawdę nazwał domem miejsce, gdzie już od dawna nikt na niego nie czeka.
Musiał mocno dostać w głowę.
Przeszedł przez most, przez chwilę nawet modląc się, żeby trafił się jakiś pociąg i uwolnił go od tej męki. Potem dopiero przypomniał sobie, że on nigdy nie dostawał tego, czego chciał, więc przestał o tym myśleć. Właściwie przestał myśleć o czymkolwiek, ból w barku skupiał większość jego uwagi. Nie miał już siły na nic, chciał tylko spać.
Dał radę jedynie usiąść pod mostem, kiedy już nie mógł tego powstrzymać, dlatego dwie sekundy później widział zawartość swojego żołądka na pożółkłej trawie; nic dzisiaj nie jadł, nie zdążył, bo już zaraz musiał wyjść, a potem wciągnął się w ciąg bójek i tak było aż do teraz. Nie dziwił go widok żółci pomieszanej z krwią zamiast przynajmniej w części strawionego pokarmu. Ewidentnie byłby zaskoczony, gdyby było odwrotnie.
Jęknął, czując się po tym tylko gorzej. Cudownie. On sobie tutaj leżał, powoli - a przynajmniej tak mu się zdawało - zdychał, mimo że w każdej chwili mogli tu przyjść kolejni chętni na zabawę. A miał nadzieję co do tego barku. Najwidoczniej jego nadzieje zawsze musiały być zdradzane przez nielubiącą go rzeczywistość.
- Kurwa, zajebię tych gnojków. Kto przychodzi w szóstkę z baseballami na jednego nieuzbrojonego gostka? - warknął, ale po chwili tego pożałował. Przez dobre dwie minuty torsje nie dawały mu spokoju, aż w końcu skulił się na trawie i usnął ze zmęczenia.
To zdecydowanie nie był dobry dzień.
Zmierzchało już, kiedy obudził się z przerywanego napadami drgawek snu. Otarł ślinę z policzka i wargi - co za wstyd, ślinił się jak małe dziecko - nawet nie zwracając uwagi na bark. Przez ten czas przywykł do bólu, nie było mu już tak niedobrze i nie wirowało przed przekrwionymi oczami. Jedynym minusem przyzwyczajenia Grimmjowa było to, że jeśli się z czymś oswoił, ignorował istnienie tego czegoś albo po prostu o tym zapominał, i tak też było teraz. Chciał podeprzeć się prawą ręką i wstać, ale zamiast tego spędził nie mniej niż pięć minut na kurczowym przyciskaniu jej do tułowia i kurwieniu na wszystko, o czym był tylko w stanie pomyśleć.
Po którejś z rzędu próbie w końcu udało mu się stanąć na nogi i utrzymać względną równowagę, co wcale nie było takie łatwe ze względu na osłabienie. Pierwszym, co sprawdził, była lewa górna kieszeń skórzanej kurtki, ale nic tam nie znalazł. Grimmjow rozejrzał się badawczo dookoła, będąc coraz bardziej zdezorientowanym i po części przerażonym. Nie mógł tego zgubić, nie przeżyje bez tego. Mając kompletnie gdzieś uporczywą myśl, że ktoś to ukradł, kiedy spał, padł na kolana i zaczął przeszukiwać trawę. Musiał to znaleźć, bez tego nie było najmniejszego sensu zostawać w tej przeklętej Karakurze, bo i tak zdarzali się tacy, którzy zaatakowaliby go bez względu na to, czy to posiadał czy nie, ale jeśli dowiedzą się o braku w wyposażeniu Grimmjowa, będą mogli go nawet zabić.
Grimmjowa ogarniała coraz większa panika; nigdzie nie mógł tego znaleźć, mimo że tak desperacko szukał. W głowie majaczyła mu propozycja, by zapoznał Aizena ze swoją sytuacją i poprosił o kolejne, ale były dwie przeszkody; po pierwsze - Grimmjow nigdy nikogo o nic nie prosił, bo nie chciał mieć żadnego długu. Po drugie - nie miał czasu. Było coraz ciemniej, coraz więcej widocznych gwiazd na niebie.
Niedługo miała się obudzić prawdziwa Karakura.
Z cichym przekleństwem uderzył pięścią sprawnej ręki w ziemię, wciąż nie mogąc się pogodzić z przegraną. Znów wstał i nawet nie otrzepał spodni z błota, zanim wszedł z powrotem na drogę prowadzącą do... dokądś. Nie miał wyjścia, musiał znaleźć miejsce, gdzie mógłby się bez obawy schować. Na pewno nie było nim miasto nocą, bo każdy, kto chociażby odwiedzał Karakurę, wiedział, że żaden normalny mieszkaniec nie pokazuje się po zmroku na ulicy.
Mijał różne budynki, nie poświęcając im nawet spojrzenia. Najbezpieczniejszym, albo najbardziej ryzykownym, wyjściem było trzymanie się na obrzeżach, więc nieprzerwanie parł przed siebie, nerwowo zaciskając palce na wybitym barku.
- Hej! - Nie odwracaj się, powtarzał sobie. Może to nie było do mnie. - Hej, ty! Tak, ten z pedalskim kolorem włosów! Nic ci nie jest?
Grimmjow czuł narastające wkurwienie, ale zdając sobie sprawę z przewagi potencjalnego przeciwnika, starał się trzymać nerwy na wodzy. Odwrócił się powoli i spojrzał na chłopaka mniej więcej w jego wieku, chociaż mógłby być zarówno parę lat starszy, jak i parę lat młodszy. A potem zaniemówił.
- Hej, pytałem, czy nic ci nie jest - powtórzył, ale Grimmjow wciąż nie mógł wydobyć z siebie słowa. Pomarańczowe. - Wyglądasz, jakby ci ktoś nieźle wpierdolił, ale języka ci chyba nie ujebali, co? - sarknął nieznajomy; wydawał się być coraz bardziej wkurzony, jednak Grimmjow wciąż tylko stał i patrzył na niego. Pomarańczowe. - Kurwa mać, odezwij się, człowieku! Chcę ci pomóc!
I wtedy wybuchł.
- Ja pierdolę, gość z pomarańczowymi włosami nazwał mnie pedałem! Czy ty się, niedojebana pało, widziałeś kiedyś w lustrze? Jedynym, który tutaj może się poszczycić mianem drag king, jesteś ty!
Tyle by było ze spokoju i przyjaznych relacji z gościem, który mógł mu załatwić nocleg.
- Drag... co? - Chłopak najwidoczniej nie zauważył w tym obelgi; drapał się zdezorientowany po policzku. Grimmjow musiał to wykorzystać. - Zresztą, nieważne. Pytałem serio, koleś. Nic ci nie jest? - Rozejrzał się i nachylił lekko do Grimmjowa, zniżając głos do głośniejszego szeptu. - Nie powinieneś być o tej porze na zewnątrz.
Bingo.
- To nie bardzo moja wina, że nie wyleguję się teraz w swoim... - chwila wahania, przełknięcie nagłej guli - ... domu.
- Nie twoja? - zapytał Grimmjowa, unosząc jedną brew, jakby chciał mu powiedzieć, że naprawdę, naprawdę, wątpi w prawdziwość tego stwierdzenia. Grimmjow chciał już coś dopowiedzieć, ale został powstrzymany uniesieniem dłoni. - Później mi powiesz. Teraz chodźmy stąd, jeśli chcemy sobie spokojnie pożyć. Ichigo jestem.
- Grimmjow.
Więcej nie rozmawiali, nie chcąc skupiać na sobie niepotrzebnej uwagi. Tak właśnie funkcjonowało to miasto.
Raz pozwolisz sobie na poznanie nocy, a zostaniesz przez nią wciągnięty.
