Nie roszczę sobie żadnych praw do kanonicznych postaci, one należą do J.K. Rowling. ;)
To opowiadanie jest spin-offem mojej innej historii, Tańca Przeciwieństw. Stwierdziłam, że jest na tyle fajne, że zacznę je publikować także tutaj. Jeżeli ktoś jest zainteresowany, zapraszam też do przeczytania głównego opowiadania - taniec-przeciwieństw . blogspot . com (trzeba rzecz jasna usunąć spacje, bo ff nie pozwala na dodawanie linków).
Będę także wdzięczna za wszystkie komentarze i śledzenie historii o Albusie! :D
Enjoy!
Albus Severus Potter naprawdę nie wiedział, co powinien zrobić ze swoim parszywym życiem. Wszyscy jego najbliżsi znajomi powyjeżdżali w dalekie i ciepłe kraje, a on kisił się w Norze, której nikt normalny by nie uznał za ciekawe miejsce do spędzenia wakacji. Rose już tydzień temu przeniosła się na parę tygodni do Hiszpanii, a z kolei Scorpius wyjechał wraz z rodzicami do Stanów. Wyglądało na to, że tylko rodzina Potterów niczego w tym roku nie planowała, a to ze względu na dość wymagającą pracę Harry'ego. Toteż Lily i Albus zostali wysłani do dziadków, podczas gdy James kończył swój trening na aurora. (Rodzinne tradycje trzeba było kontynuować).
Pozbawiony towarzystwa rówieśników Al nudził się jak mops. Ile można było robić porządki w ogrodzie, ile pomagać babci w kuchni i ile czytać! O ile z początku te rozrywki zdawały się przyjemne, to po paru dniach rutyna zaczęła nużyć, a nuda dokuczać.
Dlatego Albus postanowił się wybrać do mugolskiego Londynu.
Właściwie wcale nie zaplanował wyprawy, nie wziął też ze sobą żadnej mapy. Po prostu tam poszedł, mając gdzieś, że zupełnie nie zna tej części miasta, że nie ma ze sobą mugolskich pieniędzy i nie wie, jak powinno się korzystać z komunikacji miejskiej. Jaki normalny czarodziej by się tym przejmował?
No dobra, Albus wcale nie był takim normalnym czarodziejem.
Zastanawiał się, czy najpierw nie zajrzeć na ulicę Pokątną, gdzie na pewno spotkałby jakichś znajomych i być może razem spędziliby przyjemnie wieczór, ale potrzeba samotności zwyciężyła.
W mugolskim Londynie o tej porze nie było zbyt wielu samochodów, tych dziwnych maszyn, których ludzie pozbawieni magii używali do poruszania się. Dziadek Artur zawsze się nimi pasjonował i uwielbiał zanudzać całą rodzinę opowieściami o ichnich wynalazkach (ale tylko ciocia Hermiona słuchała go nadzwyczaj chętnie), ale Albus wolał używać tradycyjnych, czarodziejskich sposobów przemieszczania się po świecie. Naprawdę nie rozumiał, jak można nawet wsiąść do wielkiego, blaszanego pudła i jeszcze nawet próbować nim się toczyć po ulicy. To przecież nie dawało żadnej frajdy!
Mógł jednak zrozumieć autobusy. Podróżowanie Błędnym Rycerzem czasami się przydawało, ale ten pojazd przynajmniej potrafił się poruszać w korkach i unikał przeszkody, które stanowiłyby wyzwanie dla normalnego mugolskiego autobusu. O ileż łatwiejsze byłoby życie dla mugoli, gdyby też mieli swoich Błędnych Rycerzy!
Szedł z rękoma w kieszeniach, rozglądając się po okolicy. Nigdy tutaj nie był, więc ulica wydawała mu się pusta bez migoczących wystaw sklepowych i wszystkich tych czarodziejskich przedmiotów, które oferowała ulica Pokątna. Magia miała w sobie jakiś urok (jakkolwiek to brzmiało jak masło maślane), nieodpartą siłę, pewien rodzaj magnetyzmu, którym przyciągała do siebie wszystkich, którzy potrafili nią zawładnąć.
Wszystko było takie… zwyczajne. Szare. Pozbawione kolorów, tej odrobiny magii, która ubarwiała rzeczywistość.
Mugolskie wynalazki powinny przyciągać jego wzrok, ale bardziej go śmieszyły niż fascynowały. Czego to ludzie nie wymyślą, gdy nie mają do dyspozycji magii… Nie wyobrażał sobie, jak można bez niej funkcjonować.
Zdecydował, że w ramach zrelaksowania się wejdzie do jakiegoś baru i napije się tych mugolskich, dziwnych drinków. Już kiedyś miał okazję ich spróbować; wymknęli się z Rose w wakacje do niemagicznej części Londynu, skonfundowali barmana i poprosili o alkohol. Smakował zupełnie inaczej niż ten czarodziejski, zapewne też do jego przygotowania wykorzystano nieco inne składniki. (Nie, żeby się bardzo na tym znał).
Szybko dostrzegł lśniący brudną zielenią neon dumnie obwieszczający nazwę lokalu, „Paradise". Uniósł brwi, z rozbawieniem stwierdzając, że nie mógłby nazwać tego miejsca rajem. Już sama uliczka wyglądała dosyć obskurnie, wejście do baru też nie zachęcało. Najwyraźniej „Paradise" stanowiło spelunkę okolicznych alkoholików. Wzruszył ramionami.
Pchnął mocno drzwi. Zaraz ogłuszyła go pulsująca muzyka disco polo, puszczana przez głośniki. Przy stołach siedziało wielu podpitych ludzi, głównie mężczyzn, rozmawiających ze znajomymi i popijających piwo z kufli albo raczących się wódką. Al dostrzegł tylko trzy kobiety, właściwie to dziewczyny dopiero co wkraczające w wiek dorosłości, odziane w skąpe spódniczki, bluzki, ewentualnie sukienki. Rzucały sugestywne spojrzenia na co przystojniejszych przedstawicieli płci przeciwnej; ich oczy lśniły w bladym świetle, gdy szybko przełykały kolorowe drinki.
Al włożył dłoń do kieszeni i zacisnął palce na różdżce. Nie dostrzegał żadnego niebezpieczeństwa, bo też i co mogli mu zrobić mugole?, ale coś jednak kazało mu trzymać się na baczności.
Cóż, według standardów niemagicznego społeczeństwa nie był nawet pełnoletni.
Jego wzrok prześlizgnął się po ścianach, które już dawno utraciły swój nieskazitelny kolor. W większości przysłoniły je czarno-białe fotografie, nieruszające się, przez co wydawały się Albusowi wyblakłe, nostalgiczne. Zupełnie nie kojarzył ludzi, którzy na nich widnieli, więc w zamian za to przyjrzał się stojącym na jedynej półce pucharom. Przypominały mu trochę nagrody za wygraną w Pucharze Domów, ale nosiły zupełnie inne podpisy. Chyba chodziło o jakiś mugolski sport, o którym Ślizgon nigdy nie słyszał. Zapewne dziadek Artur miałby tu coś więcej do powiedzenia.
Podszedł do baru, za którym młody mężczyzna przygotowywał właśnie klientowi kolejną porcję alkoholu. Albus zawahał się, ale również podszedł do kontuaru i usiadł na jednym z wolnych stołków, wpatrując się w planszę z nazwami oraz cenami poszczególnych napojów.
Miał przy sobie tylko parę galeonów, mugolskich pieniędzy dawno nie trzymał w dłoniach. Nie wiedział, jak zapłaci za picie, więc postanowił uciec się do magii.
— Nie jesteś za młody na alkohol?
Podniósł głowę, słysząc głos barmana. Mężczyzna wpatrywał się w niego podejrzliwie, gotów zażądać okazania dowodu tożsamości.
Al przewrócił oczami; jego nadzieja, że do tego nie dojdzie, teraz się rozwiała.
— Nie sądzę — stwierdził cicho. Szybko rozejrzał się, sprawdzając, czy ktoś na nich patrzy, po czym szepnął, skupiony na oczach sprzedawcy: — Confundo.
Mężczyzna zamrugał parę razy, jakby próbował się pozbyć czegoś, co wpadło mu do oka. Nie zorientował się jednak, że Al nim manipulował.
— Co podać? — spytał wreszcie.
— Małe piwo.
Barman skinął głową i chwilę później na kontuarze przed Ślizgonem spoczywał kufel wypełniony po brzegi złocistym napojem.
Sączył je w milczeniu, pogrążony całkowicie w rozmyślaniach. Zastanawiał się, co powinien ze sobą zrobić, gdy już dopije piwo. (Smakowało goryczą, inaczej niż to kremowe z Hogsmeade). Nie chciało mu się jeszcze wracać do domu, ale też i nie znał atrakcji mugolskiej części Londynu. O tej porze pewnie i tak niewiele było do roboty poza zwiedzaniem kolejnych klubów oraz pubów, a na to nie miał ochoty.
— Cześć, przystojniaku.
Drgnął, słysząc obok siebie obcy głos. Spojrzał w stronę, z której dochodził, i nieco się zdziwił, widząc dziewczynę na oko będącą w jego wieku. Patrzyła na niego sugestywnie, szeleszcząc materiałem szarej spódniczki, gdy zakładała jedną nogę na drugą. Obcasy jej butów wydawały się Albusowi niebotycznie wysokie, nawet sobie nie umiał wyobrazić, jak można w czymś takim chodzić. Jego wzrok powędrował w górę, obejmując całą kształtną sylwetkę: biodra, brzuch zakryty przez materiał czarnej, koronkowej bluzki, pełne piersi, pomiędzy którymi tkwił złoty naszyjnik, ramiona otulone czarną kurtką, brązowe, zwinięte w fantazyjnego koka na czubku głowy włosy, pomalowane czerwoną pomadką usta. No i oczy, przypominające trochę barwą roztopioną czekoladę.
Al dawno nie widział tak pięknego zjawiska.
— Och… Hej?
To zabrzmiało tak, jakby pytał: Czy my się w ogóle znamy?
Nigdy nie miał szczególnego powodzenia u kobiet, które mu się podobały, więc tym bardziej nie mógł uwierzyć w to, że ta dziewczyna się do niego dosiadła. Był z natury raczej nieśmiały, wolał trzymać się ze swoimi przyjaciółmi, Rose i Scorpiusem, nawet jeżeli oni się wzajemnie nienawidzili. Towarzystwo większości przedstawicielek płci przeciwnej go przerażało, bo nigdy nie wiedział, jak zagaić rozmowę, jak którąkolwiek zainteresować sobą, nie mówiąc już o filtrowaniu czy związkach. Wolał obserwować niż działać i w efekcie często kończył zraniony.
Normalnie by się szybko pożegnał, ale teraz piwo dodało mu nieco odwagi. Nie odwrócił więc wzroku, wytrzymując prowokujące spojrzenie nieznajomej. Jego lewa dłoń nadal nieświadomie zaciskała się na różdżce.
— Jestem Gillian.
Wyciągnęła do niego dłoń, a Albus ją uścisnął po krótkiej chwili wahania. Była ciepła, choć mała w porównaniu z jego własną ręką.
— Albus.
— To dosyć niespotykane imię. — Dziewczyna uśmiechnęła się lekko. — A przynajmniej ja nie znam drugiej osoby, która by je nosiła.
— Wiem — przyznał, przeczesując włosy. — Mam je po dyrektorze mojej szkoły.
— Och? — zainteresowała się Gillian; jej oczy rozbłysły, co nie spodobało się Albusowi. Po jego plecach przeszedł dreszcz.
— No.
Wypił kolejny łyk wódki dla kurażu. Jego zdolności konwersacji jak zwykle go zawodziły, zwłaszcza że powoli zaczynało mu szumieć w głowie. Cóż, mugolski alkohol miał też to do siebie, że był mocniejszy, zwłaszcza dla kogoś nieprzyzwyczajonego do jego picia.
Gillian też przez chwilę milczała, pozwalając ciszy przepłynąć między nimi. Marszczyła jednak nos, zupełnie jakby nad czymś intensywnie myślała i zastanawiała się, czy wypowiedzieć swoje refleksje na głos. Wreszcie rozejrzała się dokoła, sprawdzając, czy nikt ich nie podsłuchuje, a potem wyszeptała konspiracyjnie:
— A więc jesteś czarodziejem?
Al zakrztusił się piwem.
