Ten fanfik był publikowany na polskim forum Hetalii, ale niestety coś się wydarzyło i serwis został zamknięty. Dlatego stwierdziłam, że lepiej mieć gdzieś zapasową wersję dla czytelników, gdyby ktoś chciał jeszcze przeczytać i skomentować ;)

Piszę tę powieść już od jakiegoś czasu (jak większość moich prac, ech xD), więc co niektórzy mogą ją kojarzyć. Ogółem jest to historia o zombie!Poland po rozbiorach. Nic dodać, nic ująć :P Uwaga, będzie krwawo!

(Nie jestem dobra we wstępach...)

Starałam się zachować jako taki realizm historyczny, ale wielu zwróciło mi uwagę na różnorakie błędy pod tym względem. Dlatego proszę tego nie traktować jak książki historycznej, a bardziej jak... dramat w źle napisanej książce historycznej... tak jakby.

W każdym razie... enjoy!

PS. Oryginalna powieść zaczynała się od cytatów z piosenek, ale rozumiem, że polityka tego zabrania, więc się wstrzymam. No i oprócz tego miał być wierszyk autorstwa Talvi (która napisała go pod wpływem niedokończonej jeszcze pracy, co jest bardzo miłe), ale nie mam z nią teraz kontaktu, więc na razie nic z tego. Jeśli to czytasz, pozdrawiam!

Jakby co to planuję jeszcze wypuścić wersję na pdf, z okładką i wszystkim co potrzeba...


PROLOG

Zmiany w Europie toczyły się szybko, z mocą burzy pustoszącej ziemię kanonadą żywiołów. Przemiany religijne, polityczne, kulturowe; bitwy i wojny – wszystko przemykało przed oczami, zmieniając całkowicie krajobraz, niczym podczas konnego galopu. Z wszystkich tych przewrotów spłodziła się nowa mentalność.

W Epoce Świateł prym wiodła nauka. Filozofia opiewała możliwości ludzkiego umysłu, wyższość prawd przyrodniczych nad mistyką. Wedle tych twierdzeń, nic co nie można było pojąć rozumem, nie miało możliwości istnieć. Człowiek musi być wykształcony i w swych poglądach racjonalny, ponieważ tylko wtedy będzie w stanie wytępić zabobony i ograniczenia, jakie wyrosły z przekonań naiwnej gawiedzi. W tych czasach nawet Bóg przestał być oczywistością, a kryzys wiary zapoczątkował otwarty libertynizm. Demonów przeszłości dla światłego umysłu nie było. Nic, co nie może istnieć, nie istnieje.

Zmieniano gospodarki, reformowano państwa. Na szczątkach sromotnie upadłych Hiszpanii i Holandii rodziły się nowe mocarstwa: Prusy – wzrastający w potęgę niczym młody orzeł, pchający się do istnienia i własnej niezależności ku zaskoczeniu innych państw i przestrachu zagrożonego Austrii – oraz Rosja, którego nagłe wynurzenie się z mroków pozwoliło dorwać Bałtyk i zdobyć władzę na morzu. Zadrwił ze Szwecji, porywając mu również Finlandię. Wojna trwała długo, kosztem wielu cierpień Berwalda. Oddając w zamian Estonię, odzyskał przyjaciela, który potem skrupulatnie leczył wszystkie jego rany.

Wierzący w swoją wielkość Prusy wdał się w konflikt z Austrią. Odebranego przez Gilberta Śląsk Roderich nie był w stanie odzyskać, choć pomagała mu Węgry, nie tak dawno odbita z rąk Turcji. Druga wojna o Śląsk – wojna siedmioletnia – zakończyła się dla Gilberta szczęśliwym trafem, jako że zwierzchnik jednego z jego wrogów zmarł, a jego następca pragnął pokoju. Nazwano to "Cudem Domu Brandenburskiego". Potęga Prus kwitła, zaś Austria, zmęczony po walce z Francją o hiszpańską sukcesję, zaczął powoli opadać z sił.

Chmura burzowa przetaczała się nad Europą, wróżąc nagłe, pełne niepokoju zmiany.

I we wszystkich tych przewrotach, nagle i niespodziewanie, Rzeczpospolita zniknęła z map.


AUSTRIA

Huk grzmotu, jaki roztoczył się za oknem, zabrzmiał potężniej niż wystrzał z armaty.

Roderich poderwał się z miejsca. Palce zamarły mu nad klawiszami. W jednej chwili ciemny pokój wypełnił przeraźliwy chłód, przeszywający do szpiku kości. A oprócz niego ciężkie, burzowe powietrze wyniosło z ogrodu dziwny odór. Roderichowi ten kwaśny, mdlący zapach przywodził na myśl zgniłą ziemię. W pokoju zrobiło się niesamowicie duszno, a jednocześnie okrutnie zimno.

Kolejny grzmot uderzył z potężniejszą siłą.

Roderich całkiem stracił ochotę do gry. Pełne ulotności takty Sonaty Księżycowej nie były w stanie zagłuszyć rozlegającej się na zewnątrz nawałnicy. Poprawił okulary, postawił wyżej kołnierz. Zimno zaczęło mu dokuczać. Wstał, podszedł do okna. Wichury sprawiła, że się otworzyło, co już całkiem wytrąciło Rodericha z równowagi.

Z nostalgią spojrzał na zewnątrz. Pięknym, wiedeńskim ogrodem targały teraz potężne siły żywiołu. Drzewa zebrane w jednym rzędzie kołysały się niczym wzburzone morze, różane krzewy szeleściły szarpanymi przez wiatr liśćmi, zaś błyskawica, atakująca raz za razem horyzont, rozświetlała nocne niebo na ułamek sekundy oślepiającą bielą. Mimo poważnego stadium burzy, nie spadła ani jedna kropla deszczu.

Austria pomyślał o tym, jak łatwo większa potęga potrafi zniszczyć to, co stoi jej na drodze. Nikt nie jest w stanie nad tym zapanować.

Poprawiwszy zasłonę, Roderich spojrzał na własną dłoń. Drobne wgłębienie z boku wskazującego palca nie zagoiło się, choć minęło tyle lat. Odruchowo spuścił rękę.

Kiedy zamknął okno, cały ten chaos został stłumiony, ucichł jakby schowany w szklanym pudełku, dając poczucie bezpieczeństwa i spokój duszy. Roderich był jednak niespokojny. Miał wrażenie, że ktoś go obserwuje.

– Elżbietka, skarbie? To ty? – zawołał w pustą przestrzeń, nawet nie odwracając wzroku. Tak jak się spodziewał, jedyną odpowiedzią był miarowy szum burzy. Cisza w olbrzymim pałacu przytłaczała go.

Erzsébet czasem przychodziła do niego, kiedy siedział zbyt długo. Bardzo mu pochlebiało, że się o niego martwi, jednak dużo silniej odczuwał wstyd, że naraża swoją żonę na strapienia i to u początku ich małżeństwa. Za każdym razem odnosił się do niej z czułością, powtarzał, że zaraz skończy i pójdzie spać, a ona niech się już położy. Ale zazwyczaj siedział w ciemnościach jeszcze długo po tym, jak go Węgry opuszczała, grając Lacrimosę Mozarta, Adagio E Cantabile Haydna, no i Sonatę Księżycową Beethovena. Po prostu nie potrafił inaczej, choć brak snu pozbawiał go sił.

„Widocznie już zasnęła. Nie będę jej budził" – pomyślał. Mimo to chciał ją mieć teraz przy sobie. Chciał ją przytulić, dotknąć jej włosów, pocałować w usta. Czułby się wtedy bezpieczniej, mniej samotnie. Po chwili z załamaniem stwierdził, że nawet, gdyby tu stanęła, nie byłby pewnie w stanie tego wszystkiego uczynić.

„Jestem przeklęty jak Makbet"

Ostrożnie, niepewnie skierował się w stronę fortepianu. Wsłuchiwał się w dudniący odgłos własnych kroków, jakby pragnąc wychwycić jakiś błąd, dodatkowy dźwięk bez podstawy, znak, że ktoś za nim podąża. Wszystko wydawało się w porządku, co jednak nie pozwalało Roderichowi zapomnieć o uczuciu, że nie jest tu zupełnie sam. Zapach rozkładu nie opuścił go, choć chłód dawno się ulotnił. Czyżby ktoś tu wszedł w brudnych butach, zostawiając ślady błota na podłodze? Może gdzieś w rogu gnije martwy szczur? Austria czuł mętlik.

Wreszcie podszedł do fortepianu i usiadł na krzesełku. Smród stał się mocniejszy, bardziej mdlący i organiczny. Pomimo to Roderich odzyskał wewnętrzny spokój, mogąc dotknąć chłodnych, połyskujących w ciemnościach klawiszy. Jego klawiszy. Obecność źródła muzyki zawsze dodawała mu odwagi.

Zagrał jedną nutę. Cicho, krótko. W odpowiedzi błyskawica przecięła niebo, wypełniając salę ulotnym blaskiem.

I wtedy Austria go zobaczył.

Siedział na fortepianie. Kucał z rozstawionymi po bokach nogami niczym żaba, ręce zwieszając przed sobą, knykciami do ziemi. Przypominał gotowe do ataku zwierzę. Zszokowany Roderich mógłby przysiąc, że wcześniej go tu nie było.

– Austria, jak się totalnie cieszę, że cię widzę – usłyszał zachrypnięty, pełen ironii głos.

Polska – ten sam, którego oficjalnie uznano za zaginionego.

A jednak się zmienił. Roderich zrozumiał, skąd brał się fetor zgnilizny. W ciemnościach zobaczył, że Feliks miał szarą, wychudzoną twarz, z której skóra wychodziła płatami. Gorejące oko było żółte, przekrwione, o mętnym spojrzeniu, wręcz martwym. Drugiego oka, mimo usilnych chęci, Roderich nie potrafił dojrzeć. Zamiast tego zionęła wielka, czarna dziura, częściowo przykryta włosami. Nos, przypominający teraz nieuformowany kawał ciasta, został połowicznie rozdarty, prawe skrzydełko odpadło, odsłaniając pustą przestrzeń. Włosy zamieniły się w brudne, wilgotne strąki. Nad czołem wypadły większymi kępkami, razem z kawałkiem skóry – wyglądała stamtąd sucha, szara czaszka, ciągnąca się zygzakiem aż do skroni. Mundur był podarty, przegniły, ubłocony ziemią. Na lewej piersi materiał całkowicie się rozpruł, a spod pojedynczych niteczek Roderich widział blade, mięsiste płuco i końcówki żebra, przypominające tępe kły.

Feliks Łukasiewicz stał teraz w domu Austrii, zabłocony, śmierdzący i martwy.

Widząc narastającą panikę w oczach Rodericha, uśmiechnął się ironicznie. Spod sinych, pękniętych warg wynurzyły się czarne jak węgiel zęby z równie czarnymi dziąsłami. Zamiast jednego siekacza widniała szczerba.

– Wiesz, że strasznie się za tobą stęskniłem? – zagadał Polska. Kiedy mówił, świszczał, widocznie z powodu pękniętego płuca. – Przez te wszystkie lata pod ziemią myślałem tylko o tym, jak się do ciebie dostać… i odpłacić pięknym za nadobne.

Przez moment Austria nie wiedział, co robić. Na wpół siedział, na wpół stał, gotowy do ucieczki, ale oszołomiony, zamarł niczym posąg. Patrząc na Feliksa, z niesamowitą ostrością widział płaty skóry zwisające z jego policzków i wypukłości żeber wynurzające się spod materiału munduru. Widok płuca, przypominającego przesuszoną skorupę, mdlił go. Ciemność wcale mu nie pomagała. Kiedy coś niedowidział, wyobraźnia podsuwała mu wszystko w najdrobniejszych szczegółach.

Nie potrafił uwierzyć w to, co widzi. Przecież był świadkiem tamtego zdarzenia i wszystko poszło według planu. Nie, to musi być sen, wspomnienie sprzed lat…

– Ale… ale jak ty…? – wydukał Austria z trudem, czując pot zraszający mu czoło.

– To nieważne – przerwał mu Polska, wyraźnie zadowolony z wrażenia, jaki na nim wywarł. – Generalnie przecież co się stało, to się nie odstanie…

Uśmiechnął się szerzej, by lepiej sprezentować rozkład swoich zębów. Roderich nie był w stanie nic powiedzieć. Wymioty prawie podchodziły mu do gardła.

– Sam przecież dobrze o tym wiesz… Prawda?

I wtedy uderzył piorun. W ciągu tej jednej sekundy, obtoczony blaskiem i zakreślony głębokim cieniem, Feliks przypominał diabła.

Roderich krzyknął. Zerwał się z miejsca, odskoczył w tył, zapomniał jednak o krzesełku i wywróciwszy się, uderzył głową w podłogę. Widok Polski z góry jeszcze bardziej go przeraził.

– A kuku – usłyszał na moment nim zebrał się z ziemi, histerycznie machając rękami niczym nieudolny pływak. Rozległ się świst – Austria spojrzał na teraz pusty fortepian. Instynktownie uniósł wzrok. Wtedy Feliks spadł na niego, butami przygważdżając do ziemi. Przedtem jednak zamachnął ręką, zadrapując twarz Austrii paznokciami i strącając mu z nosa okulary. Tamten z łoskotem ponownie uderzył o ziemię. Policzki pulsowały mu tępym bólem, a obraz przed oczami zamazał się. Bez okularów był ślepy jak kret.

Polska odskoczył w tył, znikając z pola widzenia. Roderich prędko podniósł się, czując mdłości, zawroty głowy i panikę. O ile wcześniej potrafił wychwycić kontury przedmiotów, jakie znajdowały się w sali, o tyle teraz wszystko zlało się w jeden ciąg ciemnych kolorów.

– Straże! Straże! – zawył na całe gardło, obracając się we wszystkie strony z braku orientacji. Mimo to miał wrażenie, że jego głos, cienki ze strachu, nie był w stanie przekrzyczeć szalejącej burzy. – Straże! Pomocy! Straże!

– Wołaj, ile chcesz… nikt tu nie przyjdzie – usłyszał Feliksa… z tyłu? Z przodu? Z boku? Wydawało mu się, że jego przeciwnik otacza go z każdej strony.

Od nadmiaru kręcenia zawroty głowy Rodericha pogłębiły się. Skrył twarz w dłoni… i nagle poczuł coś ciepłego na palcach. Odsunął rękę z przerażeniem. Nie potrzebował okularów, by stwierdzić, że rana była głęboka. Krew z twarzy lała mu się na szyję i za kołnierz.

„Boże miłosierny… to tylko mi się śni…"

Nie wiedząc, co robić, padł na kolana, macając podłogę w poszukiwaniu okularów. Raz za razem podnosił wzrok, szukając Feliksa, jednak im dłużej patrzył, tym świat stawał się czarniejszy. Pot mieszał się z jego krwią, oblepiając włosy. Serce biło mu z zatrważającą siłą. W szumie za oknem starał się dosłyszeć przeciwnika, ale cały pałac zdawał się milczeć. Gdzie są wszyscy? Nikt nie usłyszał tego hałasu? W jednej chwili zapragnął zawołać Erzsébetę. Szybko odrzucił tę myśl, wiedząc, jakie niebezpieczeństwo by na nią sprowadził. A może Feliks już ją dopadł? Serce podeszło Austrii do gardła. Może wykończył wszystkich w pałacu, aby go dopaść?

Myśli biegły szaleńczo w jego głowie.

Szukał okularów, czując, że ilekroć się odwróci, zostanie zaatakowany. Na czworaka przemierzał salę, nie znając kierunku i mając wrażenie, jakby się wcale nie poruszał. Przypominało to maniakalny sen, kiedy człowiek próbuje dostać się do drzwi, uciekając przed potworem. Jakkolwiek szybko by nie biegł, drzwi zdają się nie przybliżać.

Polska nie reagował.

Chwila trwała w nieskończoność. Krew spływała do ust, na ubranie, na podłogę. Roderich błagał Boga, by nie wykrwawić się na śmierć. Błyskawice, jak na złość, nie oświetlały pomieszczenia. Zamiast tego huk wiatru i grzmoty uderzały w uszy Austrii z siłą wybuchu. „Nie usłyszę Feliksa… Nie usłyszę Feliksa… Na Boga, gdzie on jest?"

Nagle poczuł w dłoni coś drucianego. Okulary. Euforia o mało nie rozsadziła mu mózgu.

Kiedy je złapał, czyjś but przygwoździł mu rękę do podłogi, tłukąc szkło. Roderich wrzasnął z bólu.

– Nie będą ci potrzebne – oznajmił Polska ponad jego głową. Drugą nogą kopnął go w dół szczęki. Krzyk utkwił Austrii w gardle, gdy ten omal nie przyciął sobie języka.

Feliks puścił jego rękę, by ten mógł potoczyć się po ziemi. Potem stanął nad nim, a blask błyskawicy oświetlił wielki uśmiech na jego martwej twarzy.

Austria patrzył na oprawcę, a jednocześnie go nie widział. Piekła go rana na twarzy, w dłoni miał wbite odłamki szkła, a w ustach czuł metaliczny posmak krwi z przegryzionego języka. Szczęka również go bolała i był pewien, że nie zdoła nic powiedzieć. Jednak zmusił się w sobie i mimo trudności, wychrypiał na wpół wyraźnie:

– Polska… to… nie była… moja… wina…

– To generalnie czyja, spryciarzu? – zapytał Feliks drwiąco. Wbił swój obcas między żebra Rodericha, pozbawiając go oddechu. – Że niby byłeś biernym widzem, który nic nie mógł? Byłeś tylko niewinną ofiarą knowań i spisków za moim plecami? Ty pozwoliłeś, by do tego doszło. Nie stawiałeś sprzeciwu. Totalnie. Gorzej, ty im po części pomagałeś. Może gdyby nie ty, nie doszłoby do tego wszystkiego…

Oparł ręce o wystające kolano i pochylił się niżej nad ofiarą, zwiększając nacisk. Austria czuł teraz wyraźnie zapach mokrej ziemi i zgnilizny. Niemal palił mu nos.

– Więc, generalnie, jakby nie patrzeć, miałeś największy wkład w moją śmierć. Jesteś mordercą, Roderich. Totalnie.

– Zmusili… – wydusił z siebie jednym tchem Austria. Szybko wziął drugi, głębszy oddech, walcząc z bólem, i dodał: – mnie…

– Ciebie, wielkiego Austrię? Potężne Imperium Habsburgów? Najsilniejsze państwo Świętego Cesarstwa Rzymskiego?! Pana na Wołoszczyźnie i Mołdawii?! Nieugiętego przeciwnika Turcji?! Ciebie, pytam?!

Nacisk na płuca zwiększył się. Polska niemal z furią uderzał Austrię butem. Roderich nie wytrzymał i zawył słabo z bólu.

Ciebie zmusili!?

Feliks przygniótł Austrię tak, jakby próbował zmiażdżyć wielkiego robaka. Austria poderwał się, otworzył usta, ale nic z siebie nie wydobył, wykrzywiając jedynie twarz w wyrazie bólu. Jego głowa opadła nieprzytomnie na podłogę, wzrok zamglił się.

– Nie rozśmieszaj mnie…

Feliks już nie uśmiechał. Gniew płonął mu w oczach.

Ściągnął nogę z klatki piersiowej Rodericha, oczekując cierpliwie niczym hiena nad konającą ofiarą. Odgłosy bicia zamarły przy akompaniamencie grzmotów i wycia wichury.

Wreszcie wzrok Austrii odrobinę się wyostrzył. Usta poruszyły się.

– Nie… zabijaj…

– Za późno na takie gadanie – odparł mu sucho Feliks. – Trzeba było o tym pomyśleć wcześniej. Teraz już mamy trupa. Czuję się totalnie oszukany i generalnie mam zamiar się zemścić za „Finis Poloniae". Nieważne, jakim kosztem… W końcu życie doczesne już mnie nie dotyczy…

Roderich był teraz blady jak płótno, jego zazwyczaj nienaganna fryzura rozsypała się, zlepiona potem. Szrama zaczęła mu krzepnąć, pozostawiając wielką, czerwoną krechę na pół twarzy. Oczy, choć przymglone, dramatycznie błagały o życie.

– Żona… Węgry…

– Co ona by powiedziała na to, co mi wówczas zrobiłeś? – zapytał Feliks. – Dalej by cię tak kochała?

Półprzymknął usta, najwyraźniej zbity z tropu tą ripostą. Wzrok znów mu się zamglił, łzy spłynęły kącikiem oczu. Nieruchomo, choć błagalnie, patrzył na Polskę.

– Co się tyczy „ich"… Nie martw się, nimi też się zajmę – oznajmił po chwili Polska z jadowitym uśmiechem. – W swoim czasie.

– Proszę… – Zduszony jęk Rodericha zagłuszył kolejny grzmot.

– Oszczędzaj oddech – odpowiedział mu Feliks… i uderzył go w pierś z taką siłą, że przebił żebro, robiąc dziurę wielkości pięści. Odgłos chrupnięcia kości był ostatnią rzeczą, jaką Austria usłyszał, nim konwulsje poderwały jego ciało do góry, krew wytrysnęła ustami, a przed oczami zapadła ciemność. Gdy na moment odzyskał przytomność, zamazane kontury Polski trzymały w dłoni coś czerwonego i ociekającego krwią.

– Serce artysty, co? – usłyszał jak przez szybę, zanim uniósł oczy ku sufitowi i skonał.

Feliks zacisnął w dłoni jeszcze żywe serce. Zerknął w kierunku korytarza. Tumult kroków. Krzyki, nawoływania. Zaniepokojony głos Węgier. No tak, nie mógł ich dłużej przytrzymywać. Cisnął sercem naprzeciwko wyjściu, tak by było wyraźnie widoczne, po czym zwinnym, kocim ruchem wyskoczył przez okno, rozbijając z hukiem szybę. Będąc już w drodze był w stanie usłyszeć pełen histerii krzyk Erzsébety.