Tytuł oryginału: Albus Potter and the Dragonfang Wand - link: .net/s/4490970/1/Albus_Potter_and_the_Dragonfang_Wand

Autor oryginału: Vekin87

Zgoda: jest

Wszelkie prawa należą do J.K. Rowling i Vekina87. Ja tu tylko tłumaczę, nie odnoszę z tego tytułu korzyści majątkowych.

Zachęcam do zapoznania się najpierw z pierwszą książką - Albus Potter i Podziemia Mgły Merlina. Ta opowiada o drugim roku Albusa Pottera w Hogwarcie i pojawiają się postaci, które zostały wprowadzone w pierwszej części. W mojej skromnej opinii - lepsza niż jedynka ;) I każda kolejna jest coraz ciekawsza. Zapraszam do czytania i komentowania.

Nowe rozdziały będą pojawiały się raz na tydzień, dwa.


Rozdział 1. Kręta ulica

Ze wszystkich ciemnych i pustych ulic w wiosce Carpelcobber, na tej konkretnej najmniej spodziewano się złowieszczych albo groźnych wydarzeń. Ulica ta była długa i kręta, z licznymi ścieżkami prowadzącymi do wielu szeregowców, z których wszystkie były tego samego koloru przykurzonej szarości. To była zwyczajna uliczka. Ulica, na jaką nikt nigdy nie zwróciłby uwagi. Ulica, która byłaby idealna, żeby coś na niej ukryć.

Mieszkańcy tej ulicy byli dość przyjaźni. Pomagali sobie nawzajem, witali znajomych, mijając się na krętych ścieżkach, i bardzo chętnie poznawali nowych sąsiadów w wiosce. Ale był jeden mieszkaniec tej wioski, który nie chciał być mile przywitany.

Największy szeregowiec, który znajdował się na krawędzi tej najdłuższej i najbardziej krętej ulicy, stał pusty od kilku dziesięcioleci. Jednak kilka lat temu ktoś go kupił. Tę osobę, kimkolwiek była, rzadko widywano w wiosce. Okna do jej domu były zawsze zasłonięte opuszczonymi zasłonami, tak żeby nikt nie widział jej twarzy, drzwi były wiecznie zamknięte, żeby nikt nie mógł wejść do środka, i rzadko słyszano z wewnątrz jakiś dźwięk. Dla miłych mieszkańców Carpelcobber był to znak, że osoba, która mieszkała w domu, nie chciała być znana. Prawie tak, jakby się ukrywała.

Nie było więc żadną niespodzianką, że tej ciepłej letniej nocy nie było nikogo na krętej ulicy prowadzącej do domu nieznanego nikomu mieszkańca. Po co ktoś miałby tam siedzieć? Do tej pory przecież nic się tam nie wydarzyło.

Ale jeśli ktoś znalazłby się na tej ulicy, z pewnością byłby zdumiony widząc, jak na środku ulicy pojawia się znikąd pewna osoba. Nie było żadnego samochodu, który mógłby ją tam podrzucić. Tak naprawdę, jedynym znakiem tego, że pojawiła się owa osoba, był głośny trzask, który temu towarzyszył.

Nikt nie zawracał sobie jednak głowy wyjrzeniem przez okno – w końcu był to tylko głośny dźwięk. Była prawie północ, więc oczywiście, było to dziwne, że w ogóle pojawiły się jakieś hałasy, ale to był tylko hałas. Nieszkodliwy trzask. To przecież nie znaczy, że nagle pojawiła się tam pewna osoba ani coś w tym stylu. Z tego co wiedzieli mieszkańcy, to nie było możliwe. Ludzie nie potrafią po prostu pojawić się gdzieś z niczego.

Osoba, która pojawiła się pośrodku ulicy po tym głośnym hałasie wpatrywała się teraz w duży dom na końcu ulicy. On (a może to była ona?) miał na sobie ciemną pelerynę. To była najciemniejsza peleryna, jaką można było zobaczyć, chociaż, oczywiście, nikt nie zawracał sobie głowy patrzeniem. Twarz miała przysłoniętą kapturem – ta osoba, kimkolwiek była, również nie chciała, żeby ktoś ją zobaczył.

Zakapturzona postać cicho szła krętą uliczką, uważając, żeby nie narobić po drodze żadnych odcisków butów. Nocne niebo prawie całkowicie uniemożliwiało jej widzenie, ale prawdopodobnie w ten sposób było lepiej. W ten sposób nikt nie zobaczy tego, co się ma wydarzyć.

Zakapturzona figura znajdowała się już dokładnie naprzeciwko drzwi do wielkiego domu. Nie zapukała jednak ani też nie uczyniła żadnej innej próby uprzedzenia właściciela domu o swojej obecności. Wydawała się jednak wiedzieć, że drzwi są zamknięte, ponieważ cicho zanurkowała dłonią pod pelerynę i wyciągnęła długi, cienki kijek. W tej samej sekundzie stuknęła nim w gałkę i ciche kliknięcie poinformowało ją, że drzwi są już otwarte.

Zakapturzona postać powoli popchnęła drzwi i weszła do środka. Znalazła się w pomieszczeniu, które wyglądało na całkiem wygodny pokój dzienny.

W kącie stała mała sofa i stolik, na którym wciąż znajdował się brudny talerz. Ogień w kominku jeszcze się świecił, ale już wygasał, a bujany fotel znajdujący się przed kominkiem wyglądał na dość wygodny. I wciąż się kołysał. Ktokolwiek w nim siedział, najwyraźniej dopiero co wstał, i bez wątpienia niebawem do niego wróci.

Zakapturzona figura rozejrzała się jeszcze raz dookoła i zaczęła obmyślać następne posunięcie. W tym wygodnym salonie znajdowały się dwie pary drzwi. Jedne w kącie, które wyglądały na sfatygowane, a następne zaraz obok bujanego fotela, które wydawały się nieco bardziej zadbane.

Jednak zanim zakapturzona postać zdążyła wybrać któreś z nich, rozsunęły się te obok bujanego fotela. Przez kilka sekund, kiedy były otwarte, można było zauważyć za nimi coś, co wyglądało na jasno oświetloną kuchnię.

W drzwiach stanął mężczyzna, którego nie widziano przez cały okres jego zamieszkiwania w wiosce. Miał bardzo cienkie okulary i kępkę grubych, kasztanowatych włosów, które zwisały mu z jednej strony głowy. Był bardzo chudy i nosił szatę w głębokim, ciemnoniebieskim kolorze, niczym niebo w środku nocy.

Mężczyzna jednak nie stał tam tylko się gapiąc. W jednej dłoni trzymał coś, co wyglądało na bardzo cienką książkę w miękkiej okładce, częściowo otwartą, a w drugiej małą białą filiżankę, która być może zawierała herbatę.

Zakapturzona postać nadal stała w pobliżu wejścia do domu. Mężczyzna z cienkimi okularami usiadł ponownie w bujanym fotelu, i zabierał się z powrotem za czytanie książki. Nie zauważył ciemnej postaci w przejściu.

Uświadamiając sobie, że nie została zauważona, zakapturzona postać, ciągle trzymając w ręku cienki patyk, zamknęła za sobą drzwi i podeszła do przodu o kilka kroków.

Trzask zamykających się drzwi wytrącił mężczyznę, który teraz znowu czytał, ze stanu skupienia. Wstał i wycofał się w pobliże kominka, upuszczając herbatę, którą trzymał w jednej ręce, ale wciąż trzymając książkę w drugiej.

- Czego chcesz? – powiedział wymagającym tonem.

Zakapturzona figura nie przemówiła. Podeszła jeszcze krok do przodu, ale po tym znieruchomiała. Najwidoczniej liczyła na to, że ten przerażony mężczyzna przed nią poprowadzi dalej rozmowę.

- Powiedziałem, czego chcesz? – powtórzył mężczyzna, nieufnie przyglądając się cienkiemu kijkowi. – Kim jesteś? – zapytał, teraz już trochę bardziej zdenerwowany.

Postać jeszcze raz podeszła o krok, tym razem unosząc przed sobą cienki patyk i celując nim dokładnie w kulącego się ze strachu mężczyznę. Ciągle się nie odzywała, wydawała się myśleć, że trzymanie w górze cienkiego kijka jest już wystarczającą groźbą.

Skulony mężczyzna ciągle stał w pobliżu kominka, ale zaświtało mu chyba w głowie zrozumienie.

- Chcesz tę różdżkę, prawda? – powiedział bezbarwnym tonem.

Zakapturzona postać pokiwała głową.

- A co się stało? Twoja nie daje rady? – zapytał, wskazując głową w kierunku cienkiego patyka w dłoni zakapturzonej osoby.

Ale ona znowu się nie odezwała. Najwidoczniej nawet nie usłyszała tych ostatnich słów, stała bowiem nieruchomo na swoim miejscu od czasu kiwnięcia głową.

Chudy mężczyzna jakby się zrelaksował. Wiedza, dlaczego intruz tu był, wydawała się go uspokajać. Przykucnął i popatrzył się w górę zmrużonymi oczami, starając się zauważyć, kto krył się pod kapturem peleryny.

- Ach... więc to ty, Sebastianie? – powiedział po chwili.

Mężczyzna nazwany Sebastianem nic sobie z tego nie zrobił, nadal tylko się patrzył, z dłonią mocno ściskającą swoją różdżkę.

Drugi mężczyzna teraz uśmiechał się lekko.

- To naprawdę przykre, Sebastianie, doprawdy. Robisz to na jego polecenie, prawda?

Sebastian jeszcze wzmocnił uścisk na swojej różdżce. Nie dało się ukryć, że przy tych słowach popatrzył lekko w górę, jakby zaskoczony.

- Och tak, słyszałem te pogłoski. Było ciężko, będąc otoczonym przez mugoli, ale znam parę faktów odnośnie tego, co się dzieje. Nigdy jednak nie zaklasyfikowałbym cię jako jego stronnika. – powiedział patetycznie chudy mężczyzna.

Sebastian uniósł różdżkę i podszedł do przodu, stojąc teraz twarzą w twarz z drugim mężczyzną. Przyglądał się, jak kolor odpływa z jego twarzy, a jego uśmiech blednie.

- Obawiam się, że tylko marnujesz swój czas. I jego czas. Nie ma jej tutaj. – powiedział chudy mężczyzna przez zaciśnięte zęby. Strużki potu spływały mu teraz po czole.

Sebastian nie ruszył się z miejsca, różdżkę trzymał zaledwie cal od twarzy ofiary. Nie okazał oznak strachu, ani żadnych oznak tego, co wskazywałoby w końcu na wyrzuty sumienia. Ofiarowywał mężczyźnie ostatnią szansę...

- Powiedziałem, że jej tutaj nie ma, Sebastianie! – wrzasnął mężczyzna. – Wysłałem ją kilka dni temu do Ministerstwa w Londynie. Jest w Departamencie Tajemnic, tam, gdzie jej miejsce!

Zakapturzona postać nazywana Sebastianem wycofała się o kilka kroków i, w ułamku sekundy, strumień zielonego światła wystrzelił z końcówki jej różdżki. Podmuch zaklęcia wygasił tlący się ogień w kominku, a zielone światło uderzyło o brzuch mężczyzny, przyciskając go do ściany i unosząc w powietrze na kilka sekund, po czym upadł on na ziemię, przygnieciony do zimnego kamienia. Krew spływała mu po boku głowy, a jego przekrzywione okulary spadły mu z twarzy, ale to nie miało znaczenia. Był martwy w chwili, kiedy dosięgło go zielone światło.

Sebastian odciągnął mężczyznę za nogi od ściany i zaczął przeszukiwać jego szaty, tak jakby oczekując, że coś znajdzie. Ale niczego tam nie było. Czyżby mówił prawdę? Czy naprawdę odesłał różdżkę? Ale nie mógł tego zrobić... wciąż musiał ją mieć. Jeśli różdżka zostałaby odesłana do Ministerstwa on, Sebastian, z pewnością by o tym wiedział.

Wiedział, że będzie musiał go zabić w tej samej chwili, kiedy mężczyzna go rozpoznał, ale byłoby o wiele prościej, gdyby utrzymał go przy życiu na tyle długo, żeby torturami wydobyć z niego miejsce ukrycia różdżki. Niestety zawsze to robił... zabijał, kiedy to nie było potrzebne...

Przeszedł nad martwym ciałem na podłodze i poszedł w kierunku rozklekotanych drzwi w drugim końcu pokoju. Będzie musiał po prostu jej poszukać. Popchnął drzwi i znalazł się w czymś, co wyglądało na ciemny warsztat.

Znajdował się tam długi stół z rozrzuconymi po nim różnymi kawałkami drewna. Różdżki, całkiem podobne do tej, której właśnie użył, żeby pozbawić życia swą ofiarę. W kątach znajdowały się duże regały, wypełnione czymś, co wyglądało na różnego rodzaju składniki – rdzenie różdżek. Na samej górze półek widział pióra feniksa, pióra, które już nigdy nie wejdą w skład żadnej różdżki. Kilka półek niżej znajdowały się pojemniki wypełnione czymś, co jak wiedział, było włosami jednorożców, a zaraz obok stało pudełko z łuskami druzgotków. Na najniższej półce znajdowało się nawet coś, co wyglądało na włosy chimery.

Regał naprzeciwko zawierał setki cienkich pudełek; pudełek, które bez wątpienia zawierały różdżki. Czy ten wytwórca różdżek był na tyle głupi, żeby ją tu trzymać? Czy miał wrażenie, że jest tutaj całkowicie ukryty, i nikt nigdy nie przyjdzie tutaj jej poszukać?

Sebastian podszedł w kierunku regału i zaczął zrzucać z niego losowo wybrane pudełka, otwierając je i rzucając z powrotem na własne stopy. Różdżki miały różne kształty i rozmiary i wszystkie wydawały się być starannie wykonane, ale nie było tam tej, którą musiał znaleźć.

Jeśli miał być ze sobą szczery, wiedział, że nie będzie w stanie rozpoznać tej różdżki jedynie po wyglądzie. Powiedziano mu jednak, że kiedy ją znajdzie, będzie o tym wiedział. Więc dalej przetrząsał pudełko po pudełku, czując, jak wzrasta jego poirytowanie.

I właśnie wtedy, kiedy miał już porzucić nadzieję, zobaczył to. Cienkie złote pudełko w samym rogu regału, wyglądające na niezmiernie przykurzone, tak jakby nikt go nie otwierał od dłuższego czasu. Sięgnął po nie i podniósł je delikatnie, po czym otworzył.

To była najdziwniejsza różdżka, jaką kiedykolwiek widział w jakimś pudełku. Była trochę cieńsza niż jego własna, ale też nienaturalnie długa, i była, tak jak pudełko, koloru ciemnozłotego. Ale to uchwyt różdżki – to uchwyt był najbardziej dziwny. Był smoliście czarny, bardziej czarny niż niebo na zewnątrz, ciemniejszy niż płaszcz, który nosił w celu ukrycia swojej tożsamości. I był zakręcony i skrzywiony na końcu, tak jakby ząb. Albo kieł.

Łagodnie podniósł różdżkę i przytrzymał ją w dłoniach. Nie wydawała się różnić od każdej zwykłej różdżki. Nie dała mu uczucia zwiększonej mocy. Ale jednak, z jakiegoś powodu, poczuł się inaczej. Nie potrafił tego wytłumaczyć, ale wiedział, teraz już wiedział. To była różdżka, której szukał. To była różdżka, którą polecono mu odzyskać.

Oczywiście, pomyślał. Jak mógł uwierzyć, że ten mężczyzna, choćby nie wiadomo jak głupi, odesłałby . Nikt w pełni władz umysłowych nie odesłałby takiego skarbu.

Ułożył ją z powrotem w złotym pudełku i wcisnął sobie głęboko pod pelerynę. Odszedł od regału i rozrzuconych u swoich stóp różdżek. Wiedział, że słabo postarał się o ukrycie tego, co się tutaj wydarzyło. Jeśli ktokolwiek wiedział o istnieniu różdżki, domyśliłby się, że ktoś ją zabrał, i że jej właściciel został zamordowany właśnie z jej powodu. Ale nie obchodziło go to. Miał już to, po co przyszedł.

Jeszcze raz przechodząc ponad ciałem ofiary, wyszedł przez drzwi na otwartą ulicę. Jeszcze raz rozejrzał się po krętej drodze, zastanawiając się, czy ktokolwiek zauważył błysk zielonego światła, ale niestety, na tej zwyczajnej, krętej, ciemnej uliczce, nikt nie zwrócił na to uwagi. I z zawirowaniem peleryny oraz kolejnym głośnym trzaskiem zakapturzona postać zniknęła.