Były takie dni, kiedy John szczerze nienawidził swojej pracy. W ogóle nie wstawałby wtedy z łóżka, a dzwoniącym natrętnie budzikiem najchętniej cisnąłby o ścianę. Chciałby znowu mieć piętnaście lat i móc nie opuszczać domu przez cały dzień pod byle pretekstem. Niestety zaraz po okrutnym dźwięku wyrywającym go ze snu dołączał do niego kolejny, jeszcze gorszy i bardziej natarczywy - dzwonek telefonu. Przez szparę w drzwiach na podłogę w przedpokoju spadały stosy listów i poranne gazety. Trzeba wstawać. Londyn go potrzebuje.

Siedem kroków do kuchni, John robi sobię kawę. Osiem kroków do sypialni, do szafy po ubrania, John się przebiera. Na własnej skórze odkrył co ludzie nazywają zboczeniem zawodowym. Kiedy powrócił z Iraku każdego, kto liczyłby tak odległość między punktami własnego mieszkania, z całą stanowczością nazwałby wariatem. Chociaż wtedy sam pomysł zostania detektywem uznałby też za szalony.

Nigdy nie miał jakichś specjalnych umiejętności związanych z tą profesją, nie odznaczał się ponadprzeciętną bystrością, inteligencją czy dociekliwością. W gruncie rzeczy nigdy nawet nie myślał o takiej karierze. Co innego wojsko, do którego ciągnęło go już od małego. Jednak dzień, w którym bańka mydlana jego marzeń pękła musiał nadejść - kilka sekund wystarczy, a John żołnierz przeistacza się w Johna inwalidę. Potem powrót do ojczyzny, gdzie spłonęły za nim wszystkie mosty.

Psycholog doradził mu odnowienie jakichś starych znajomości, los padł na koleżankę z liceum, bibliotekarkę. Cała inicjatywa przyniosła niewiele pożytku, mężczyzna urwał kontakt po dwóch tygodniach, pozostając tylko z coraz bardziej przytłaczającym poczuciem, że nie pasuje do tej starej-nowej rzeczywistości oraz z wiedzą na temat najnowszych trendów w czytelnictwie. Od ponad pół roku zarzucał sobie, że jeszcze nie wysłał tej kobiecie bukietu kwiatów. Dzięki jej przynudzaniu sięgnął po kryminały.

Czuł, że to nie do końca w porządku, przecież dopiero co wrócił z wojny, powinien brzydzić się krwawą brutalnością, ale jakoś nie umiał sobie poradzić z siłą, jaka go ku niej ciągnęła. Minęło trochę czasu, zanim zaakceptował tę myśl, co i tak stanowiło niewiele w porówaniu do okresu, jaki spędził na beznadziejnym przekonywaniu samego siebie, że marzenie o zawodzie detektywa nie przystoi jego wiekowi i przeszłości. Pchnięty impusem kupił odpowiednie podręczniki i poradniki, aby dzień później bić się z myślami, czy nie powinien ich zwrócić. Nie było mu łatwo wygrać także z przeczuciem, że i tak wszystko co robi, robi na marne, bo przecież nikt nie zechce kogoś takiego jak on zaangażować w jakąkolwiek sprawę. Tłumaczył sobie, że to i tak sensowniejsze niż oglądanie telewizji przez cały dzień.

Pierwszą swoją zagadkę John rozwiązał przypadkiem. Miał przy tym dużo szczęścia, ale późniejsze doświadczenie nauczyło go, że jest ono niezbędne w tej pracy. Jadąc po południu metrem usłyszał krzyki dziewczyny, rozpaczającej, że została okradziona. Twierdziła, że gdy do pociągu wchodziło kilka osób, odwróciła się, a kiedy zanurzyła w swojej torebce rękę odkryła, że nie ma w niej telefonu. Miał tam jeszcze być, gdy tłum wysiadał na stacji. Przyszły detektyw domyślił się szybko, że złodziej, czując się bezkarnie, znajduje się nadal w wagonie. Nie musiał nawet używać całej zdobytej z książek wiedzy, żeby określić, gdzie go szukać. Wykluczył wszystkich, poza trzema kobietami, z których po chwili zastanowienia wytypował jedną. Jego podejrzenia potwierdziły się, gdy, widząc, że jest obserwowana, odwróciła wzrok i wstała z miejsca, żeby przejść dalej. Nawet świadomość, że metro jest monitorowane i sprawca zostałby złapany tak czy inaczej, nie popsuła mu satysfakcji z udanej dedukcji. Po tym wydarzeniu nabrał pewności i zaczął mieć nadzieję, że może zarobić tak na życie.