Sztuka poznawania siebie


Ze strzępów radości powszednich los swój tkasz

z tęsknoty, otuchy, nadziei, układasz swój świat

w swym mieście, z domami bez pięter

grasz z czartem o niebo w tym piekle,

które Bóg, wyprawił nam. ~ Dariusz Rogalski

1.

Wraz z nadejściem północy, mgła zasnuła mętne wody Weneckiego kanału, osadzając się ciężko na przycumowanych do brzegu gondolach, przywołując utopijne doznanie scalenia gęstego zjawiska atmosferycznego, z niespecjalnie czystą cieczą przepływającą poprzez stare miasto. Blade światła szarych latarni walczyły o przesączenie się poprzez gęstą mgłę, która zdawała się zatapiać okolice, lecz z upływem kolejnych minut przegrywały w tym starciu. W kojącą, monotonną ciszę wszczepiał się jedynie jednolity szmer płynącej, poprzez miasto, wody.

Byłeś tam, ty, zielonooki, młody mężczyzna, o regularnych rysach twarzy, ciemnych, krótkich włosach, ułożonych we względnym ładzie, w letnim, przewiewnym stroju, stojąc na jednym z licznych, niewielkich mostów przecinających kanał, który to przyozdabiały setki, być może tysiące zapiętych kłódek, wciśniętych w każdą, najmniejszą szczelinę, opierający się leniwie o balustradę. Spoglądałeś poprzez mgłę w ciemną toń niczym zastygły w bezruchu posąg z kamienia.

Twe zielone oczy wyrażały melancholię, patrzące w jeden punkt ruchomej wody, wyglądały niczym oczy starego człowieka, który ujrzał już w swoim życiu nazbyt wiele i zdołał zrozumieć, iż nie jest ono usłanym różami błogosławieństwem, a ciężkim trudem, setkami wątpliwości, milionami nieprzespanych nocy. Niezliczoną liczbą niedokończonych spraw oraz nieudanych bądź za wczesnych pożegnań.

Miałeś siedemnaście lat. I świadomość, iż gdzieś tam, w opuszczonym przez ciebie kraju, panuje wojna. Największa wojna wewnętrzna czarodziejów wszelakich czasów.

Trudno było uwierzyć, że mężczyzna w tak młodym wieku, jak twój, znajduje się sam w ogromie obcego kraju, żyjąc z pieniędzy, które z tak wielkim trudem, ze względu na nieprzyjazne przysposobienie goblinów, udało się zamienić z czarodziejskich galeonów na włoskie liry.

Czas zanikał w twoim umyśle niczym imaginacja, wyobrażenie, niczym zbędna mu informacja, niemająca najmniejszych wartości. Nie istniało dla ciebie 'tam' i 'kiedyś', było przy tobie jedynie 'tu' i 'teraz' i to miało znaczenie, to było istotne. Tą ideą się kierowałeś i nią się karmiłeś.

Księżyc nieznacznie zaczął przebijać się poprzez chmury, mgła pierzchła znad kanału, powoli odsłaniał się przed tobą ogrom firmamentu. Zaciągnąłeś się głęboko nocnym, przyjemnie chłodnym, powietrzem i zamknąłeś oczy, pozwalając się ponieść owej ciszy, owemu spokojowi ducha, pozwalając sobie na to, by dotknąć wszystkiego tego, co tam, w Anglii, nie było dla ciebie osiągalne.

W Anglii pozostawiłeś za sobą kochających przyjaciół, którzy zapewne każdego dnia, każdej godziny, odkąd zniknąłeś bez gestu, bez słowa drżeli o ciebie i zastanawiali się, czy jeszcze kiedyś dane wam będzie się spotkać. W Anglii pozostawiłeś również maniakalnego okrutnika, który wymordował całą twoją rodzinę, gdy ty jeszcze byłeś zbyt mały, aby zapamiętać wyraz twarzy poszczególnych jej członków, brzmienie głosu szepczącego kojące słowa do twego ucha, błysku w oczach rodziców, beztroski w ich słowach. Nie pamiętałeś dotyku rąk matki, nie pamiętałeś jej spojrzenia, nie pamiętałeś kształtu jej twarzy, ani gładkości skóry. Jedyne co po niej pozostało, to zakorzeniony gdzieś głęboko, we wnętrzu twojej podświadomości jej trwożący krzyk, krzyk pozbawiający cię tchu i budzący z najgorszych koszmarów, wrzask dudniący echem w twej głowie nawet wtedy, gdy ty już otworzyłeś oczy, przeszywający ostrym bólem nawet na jawie. Jej rozdzierający serce krzyk, kiedy tamten potwór ją zabijał.

Życie dzieliłeś na lata, którymi byliście rozdzieleni, które tworzyły się niczym przepaść, niczym czarna dziura, jaka pochłaniała cię i rozrywała na części pierwsze. Te z kolei dzieliłeś na dni. Każdy rok miał ich trzysta sześćdziesiąt pięć, nauczyłeś się tego, niczym małe dziecko, które musi zapamiętać daty historycznych wydarzeń dyktowane przez szkolnych nauczycieli. Trzysta sześćdziesiąt pięć razy siedemnaście. To trochę bolało, o wiele mocniej z każdym kolejnym rokiem, ale nauczyłeś się z tym żyć. Potrafiłeś się śmiać, a nawet cieszyć, pamiętałeś, wciąż pamiętałeś te sześć lat w otoczeniu przyjaciół, najbliższych twemu sercu ludzi stąpających po tej planecie.

Mimo to znajdowałeś się kilka lat od krawędzi, za którą czaiła się pustka i nicość, nazywająca siebie śmiercią. Tak przypuszczałeś, nie mogłeś tego wiedzieć na pewno, ale tak ci podpowiadał rozum, przed czym serce silnie się wzbraniało.

Westchnąłeś ciężko i otworzyłeś oczy, spoglądając w dal, która była taka sama jak twoja przyszłość – mglista i niewidoczna. Wiatr przyjemnie owiewał twe ciało, chłodząc ciepłą skórę, owijając cię w rześki, rozkoszny dla twoich zmysłów, kokon, muskając szyję niczym delikatna kochanka, zaplatając się wokół ramion i mierzwiąc włosy.

Była ciepła, sierpniowa noc, w której chciałbyś się zanurzyć i nigdy już jej nie opuścić. Mógłbyś w niej trwać, pozwalać wiatru bawić się twymi włosami, owiewać zmęczone ciało. I nie pozwolić jej odejść.

- Toniesz w nicości, wiesz o tym? Chętnie aprobujesz to, że świat otwiera się przed tobą, jednak jemu pozwalasz się kruszyć i pogrążać w mroku. Czyż to nie absurdalne? – odezwał się ktoś za twoimi plecami, przerywając ciszę, jakiej zdawałeś się oddać. Zakańczając milczenie, które było niczym oddech, po wynurzeniu się z głębokiej wody.

Drgnąłeś, słysząc ten głos. Nie ze strachu, z zaskoczenia. Rozpoznałeś go, rozpoznałeś bardzo dobrze. Dorastałeś przy nim, odkrywałeś magię, swoje aspirację, swoją osobowość. Przy nim. W jak wielką gorycz potrafi to ciebie wciągnąć?

Nie odwróciłeś się. Jeśli przyszedł, aby cię zabić, nie zamierzałeś walczyć, jeśli przyszedł, aby zabrać cię przed oblicze niezrównoważonego okrutnika, zwącego siebie Panem, nie będziesz się sprzeciwiał.

- Jakiż ja mam wpływ na losy świata? Mam siedemnaście lat. Jeżeli mrok spowije ziemię, nie znajdziecie we mnie światła, którym mógłbym go rozproszyć. – Twoje słowa, ciche i zrównoważone, były słowami człowieka, który już dawno pogodził się ze swym losem, który zdawał się go zaakceptować i zrozumieć potrzebę, jaką jest poświęcenie. Twoje oczy spojrzały w dal, tam, gdzie mgła zacierała niespiesznie swoje granice nieskończoności. Czy to było w ogóle prawdopodobne?

W magii wszystko jest prawdopodobne, powinieneś był to zrozumieć już dawno temu.

- Albus Dumbledore widział w tobie to światło. – Wyzbyte ze wszelakich uczuć, wypowiedziane cichym, pustym i głuchym niczym dzwon, głosem zdanie, spowodowało, iż wreszcie obróciłeś się w miejscu i stanąłeś twarzą w twarz ze swoim rozmówcą.

- Albus Dumbledore od dwóch miesięcy nie żyje, Severusie Snape. Czyżbyś o tym zdołał już zapomnieć?

Twoje zielone oczy spotykały się z czarnymi, mrocznymi tunelami, z tym spojrzeniem bez kształtu i wyrazu, bez światła, niemalże bez życia.

Był dokładnie taki sam, jakim go zapamiętałeś – ziemista cera i wtopiony w nią haczykowaty nos. Czarne włosy, spadające gładko na ramiona, teraz targane nieznacznie przez powiew wiatru. Szata wtapiająca się kolorytem w odcień jego włosów opadała kaskadami gładkiego materiału do ziemi, a powiew wiatru powodował, iż plątała się wokół jego kostek, jak liście, trzepocząc nieznacznie, jak skrzydła dzikich ptaków.

- Więc zamierzasz zaprzepaścić wszystko to, o co walczył on za życia, dla wdychania złudnej wolności, która nigdy nie będzie ci pisana, póki nie wypełnisz tego, co na swych kartach wypisało przeznaczenie?

Wygiąłeś usta w wyrazie ironii i pokręciłeś z politowaniem głową.

- Co ty możesz wiedzieć o przeznaczeniu? – wyszeptałeś z powagą niepasującą do twego młodego wieku, kolidującą z nim niemal.

- Wystarczająco wiele, aby pojąć, na co skazujesz nasz świat, odwracając się do niego plecami. – odpowiedział cicho ów starszy czarodziej, którego nie umiałeś zdefiniować, patrząc ci w oczy, a ty nie potrafiłeś powstrzymać sieci zmarszczek, jakie przecięły twoje młode czoło jak rysy pęknięć na szkle.

- Przeznaczenie jest możliwością, jaka może nastąpić, jeśli uczynię coś w taki sposób, a nie inny, Snape, a nie koniecznością, jaką muszę wypełnić, idąc ślepo za słowami, których sam nie jestem w stanie pojąć dogłębnie, z powodu czego śmiem twierdzić, iż ty nie potrafisz zrozumieć, o czym mówią niemalże zupełnie – wyprostowałeś dosadnie, a twoje oczy zaczęły połyskiwać niczym dwa, niewielkie szmaragdy. Tliła się w nich potęga, moc zrozumienia i pojmowania rzeczywistości taką, jaka jest, a nie taką, jaka zdaje się ludziom wydawać. – Przeznaczenie jest jak Amortencja, jeśli łatwiej będzie ci to pojąć na przykładzie - jej zapach każdy odczuwa inaczej, w zależności od tego, co kogo najbardziej pociąga. Każdy podąży w stronę zapachu, którego nie odczuje nikt inny, poza nim samym, ale powody, dla których to zrobi, będą te same, co każdej innej jednostki. Tym jest właśnie przeznaczenie, Amortencją, która stoi na biurku. Do której zbliży się każdy, która przyciągnie niczym kleik muchy, każdego, a mimo to na poszczególne jednostki tej zbiorowości wpłynie inaczej. – Uśmiechnąłeś się z obojętnością, patrząc w owe czarne oczy, przyglądające się tobie z intensywnością, jaką nie mogłeś uznać za zdrową. – Dlatego nie możesz mi mówić, Snape, jak mam odczuwać, jak powinienem postrzegać swoją Amortencję.

Odwróciłeś się na powrót w stronę wody. Mgła opadła już niemal całkowicie, odsłaniając kanał z życiodajną cieczą, w której odbijały się gwiazdy niczym uśmiechające się do ciebie, pływające po powierzchni perły.

Odetchnąłeś głęboko i po raz pierwszy, odkąd wyszedłeś w noc, spojrzałeś w niebo, dostrzegając rozlane po nim ciała niebieskie, uśmiechające się do ciebie poprzez biliony lat świetlnych, każde opowiadające ci szeptem swą własną, odrębną historię. Niektóre z nich, już zgasły na zawsze, zmieniając się w chłodne, lodowe kule, niektóre całkowicie zapadły się w sobie, a na ich miejsce powstały czarne dziury, będące tajemnicą, największą zagadką, jaką skrywa kosmos. A niektóre wybuchły u końca swego żywota. Rozerwały się na miliony drobnych kawałeczków niczym szklana kula, strącona z wysokości siódmego piętra.

- Ponoć powstaliśmy z tego samego materiału, co gwiazdy. Dasz wiarę? – Przerwałeś ciszę, uśmiechając się nieznacznie. Po chwili delikatny uśmiech spełzł z twojej twarzy, a ty ponownie spoglądałeś przybyszowi w oczy, owe czarne dziury, powstałe na ziemi. – Nie rozumiem, dlaczego tu jesteś. Dlaczego jeszcze nie zaciągnąłeś mnie przed jego oblicze, a pozwalasz mi stać tutaj i opowiadać te wszystkie rzeczy?

Patrzył na ciebie długo, jakby zastanawiał się nad twymi słowami. Widział spokój na twojej twarzy, spostrzegał, iż lęk był dla ciebie niemalże materią, którą mogłeś odrzucić niczym rękawiczki, zauważał pasmo powagi tlące się w twoich oczach jak cień jakiejś skrywanej głęboko w tobie mądrości, tajemnicy, której nie wolno ci zdradzić. Kiedy wreszcie przemówił, jego głos był spokojny niczym zefir, wilgotny i ciepły wiatr letni, kołyszący do snu północne brzegi Morza Śródziemnego.

- Czyżbyś nie wiedział, że gdyby to właśnie było moim zamiarem, nie potrzebowałbym wypowiadać choćby jednego słowa? Czyżbyś nie domyślał się, iż nie wdawałbym się, w takiej ewentualności, w jakąkolwiek rozmowę? – Ciche, ciche i trujące, ach, jakże wyrozumiałe były jego słowa.

Spojrzałeś na niego w niezrozumieniu, czekając na jakiekolwiek wyjaśnienie owego niedorzecznego oświadczenia, jednak on milczał, odwracając głowę i zerkając w dal, którą kontemplowałeś, zanim pojawił się on za twymi plecami.

- Tak więc wyjaw mi, proszę, co właściwie jest twoim zamiarem, Severusie Snape? – wypowiedziałeś te słowa nieco wbrew własnym wątpliwościom, które szeptały w twym umyśle głosem Minerwy McGonagall. Wiedziony czystą ciekawością, przechyliłeś głowę, w oczekiwaniu na wyrazy uzasadnienia.

- Jestem tu, ponieważ ty tu jesteś – odpowiedział niejasno Snape, na co twoje usta wygięły się cynicznie.

Odwrócił się w twoją stronę, przechylając głowę niczym w niemym zaintrygowaniu, jakby tym jednym gestem rzucał ci jakieś niewypowiedziane wyzwanie.

Twoje oczy przeszukiwały owe czarnookie spojrzenie, jakby starały się wyłowić z głębi jego źrenic, jakąkolwiek namiastkę teatralności i pozerstwa, która powiedziałaby ci, iż jego tu obecność jest jedynie haczykiem, na który ty masz pozwolić się złapać.

- Czuję się zaszczycony – powiedziałeś, intensywnie pobrzmiewającym szyderczą nutą tonem. – Dlaczego więc nie jesteś teraz w Anglii? – Ponowiłeś pytanie, inaczej je formułując.

Kąciki ust twego niegdysiejszego profesora drgnęły nieznacznie ku górze.

- Nie jestem w Anglii, ponieważ ciebie w niej nie ma – odpowiedział, wpatrując się w ciebie z uwagą, jakby właśnie wdrożył jakąś grę słowną, która mu wielce przypadła do gustu.

Westchnąłeś, nie zamierzając jej w najmniejszym stopniu podejmować.

- Bardzo sprytne, bardzo oryginalne – zaopiniowałeś z przekąsem. – Wnioskuję z tego, że nie odsłonisz przede mną swych niepojętych dla mnie pobudek. – Oparłeś się wygodniej o balustradę mostu i odchyliłeś głowę do tyłu, by spojrzeć ponownie na nocne niebo. – Nie rozumiem jedynie, z jakich powodów sądzisz, że będę nadal cię akceptował, zamiast powiedzmy… omamić cię zaklęciem Imperius i patrzeć jak własnoręcznie topisz się w tych, jakże przejrzystych kanałach? – Twój głos był neutralny, czysto konwersacyjny, jakbyś pytał o jutrzejszą pogodę, jaką zapowiadali w mugolskich wiadomościach.

Mężczyzna stojący naprzeciw ciebie nie wydawał się zaniepokojony twoimi sugestiami, kiedy rzucałeś mu przelotne spojrzenie szmaragdowych oczu.

- Ależ wątpię wielce w prawdomówność tej niesłusznej groźby – rzekł w pełni spokoju.

- Imperio.

Czarne oczy skierowały się w stronę, w którą podążyło zaklęcie. Jakiś kot – przybłęda, znieruchomiał, jego złote, błyszczące w ciemności oczy zasnuły się pajęczyną zamglenia, po czym jego młode łapy, pokryte puszystą, rudą sierścią, naprężyły się do skoku, by po chwili niewielkie zwierzę dało nura w ciemną toń. Rozległ się cichy plusk, łepek kota zanurzył się pod taflą wody.

Obserwowałeś okręgi, jakie tworzyły się na powierzchni cieczy, oraz kilka pęcherzy powietrza, które wydostały się spod głębiny. Kiedy delikatnie wzburzona tafla, powoli się uspokoiła i wygładziła, utrzymywałeś zaklęcie jeszcze przez chwilę, a potem opuściłeś różdżkę, schowałeś ją na powrót w czeluści głębokiej kieszeni krótkich spodni i spojrzałeś na stojącego obok mężczyznę, unosząc lekko brwi.

Spojrzenie drugiego maga powoli skierowało się w twoją stronę. W ciemnych oczach widniała nieodgadniona, nieznana ci głębia, której nie potrafiłeś rozszyfrować. Pustka we wzroku mężczyzny, która zdawała się pochłaniać twoją duszę, niemal raniła, piekła twoją skórę. Nie potrafiłeś określić, co właściwie czai się w owych mrocznych, tajemniczych oczach, czułeś bijącą z nich potęgę, siłę, przekraczającą twoje pojmowanie, przekraczającą logikę i prawa natury. Było to spojrzenie człowieka, który rozumie o wiele więcej, niż okazuje to światu.

- Powiedz mi – odezwał się cicho, a siła bijąca od jego głosu skupiła twą uwagę, podwajając twoją czujność. – Co sprawa, że sądzisz, iż nie byłbym w stanie oprzeć się twemu urokowi, Potter?

Skrzywiłeś się kwaśno na te słowa i odwróciłeś wzrok, spoglądając w miejsce, w którym utonęło zwierzę. Gdzieś w głębi twej piersi, drgnęło gorące serce niczym napierające na masy powietrza skrzydła kolibra.

- Być może nadzieja – odpowiedziałeś zwyczajnie, nie kłopocząc się z podważaniem wielkiej pewności własnej potęgi, jaką wyznawał ów mężczyzna.

Przez chwilę między wami pobrzmiewała jedynie kojąca zmysły cisza, którą tak cenisz i którą tak wielbisz.

- Nadzieja, to za mało, Potter.

Ponownie zwróciłeś wzrok ku wpatrującemu się w ciebie mężczyźnie.

- Czyżby?

- Owszem. Odrobina nadziei w każdym z nas zawsze istnieje, ale wraz z nadchodzącymi dniami mroku i trwogi, zostaje ona przysłonięta czarnymi kłębami dymu stworzonego ze zwątpienia – odezwał się ze skrytą, za tymi słowami, ciemnością. – Jesteś wyczerpany niepojmowaniem magii, która cię otacza. Musisz ją zrozumieć, Potter, zaakceptować, pozwolić wsiąknąć w siebie i poprowadzić. Jednakowoż, aby to uczynić, nie możesz uciekać przed światem magii, chować się tak uparcie i tak długo w zagranicznym świecie mugoli, że zaczynasz się zatracać w błogim spokoju tego miejsca, zapominając o życiu, które prowadzisz.

Czułeś, jak bardzo powoli rozdrażnienie wbijało się w twoje ciało niczym tysiące szklanych odłamków z nierównomiernymi, ostrymi krawędziami. Zrobiłeś krok w stronę tego człowieka i przysunąłeś twarz do jego twarzy.

- Nie wiesz nic o moim życiu – wyszeptałeś zapamiętale, a zieleń twoich oczu zdawała się rozbłysnąć bardziej intensywnym kolorem, z o wiele większą głębią, niczym ciemno-zielonkawy ocean, kołyszący cię równomiernie nikłymi falami. – Jeśli wypowiedziałeś już wszystko, co chciałeś mi powiedzieć, odejdź, skąd przyszedłeś. Ja zostanę tutaj.

- Nie – powiedział jedynie, zrównoważonym tonem.

- Co, nie? – Byłeś coraz bardziej podirytowany. Miałeś wrażenie, że mgła rozdrażnienia zakrada się niespiesznie w coraz dalsze zakątki twojego ciała.

- Nie odejdę. Nie, póki nie wrócisz ze mną do Anglii – odpowiedział starszy czarodziej, wpatrując się zmrużonymi oczami w twą nieugiętą, zamkniętą postawę.

- Do Anglii? – powtórzyłeś szyderczo. – Z tobą? To jakbym zgodził się założyć sobie pętle na szyję, stojąc na szubienicy.

Snape wykrzywił usta w kwaśnym wyrazie i zlustrował cię wzrokiem, zupełnie, jakby cię oceniał. Kiedy się odezwał po raz kolejny, jego głos był chłodny, wyrazy cedzone niczym przez sitko, przez które przesiąka woda.

- Przecież uświadomiłem ci już, że nie zamierzam oddać cię w ręce Czarnego Pana.

Wpatrywałeś się w niego dłuższą chwilę, posyłając mu nieprzychylne spojrzenie. Po niespełna minucie twoje usta wygięły się w mrocznym uśmiechu, godnym bestii powstałej z samych czeluści piekieł.

- Och, doprawdy, jakże wygodnie – zaszydziłeś jawnie, wpatrując się w owe czarne oczy.

- Wygodnie?

- Wygodnie jest pozwolić mi uwierzyć w twoje kłamstwa – dopełniłeś, a zieleń twych oczu zapłonęła niezdrowym blaskiem.

Mężczyzna pokręcił głową, bębniąc palcami o wierzch drugiej ręki.

- Ach, Potter, twoja niewiara we mnie jest doprawdy kolosalna.

Toż to dopiero zaskoczenie – pomyślałeś – na własne oczy widziałem, jak bez śladu przejęcia zabijasz największego z mych zbawicieli, mych mentorów, powstałych, by chronić mnie przed siłami ciemności, a mimo to, że doskonale wiesz, że byłem tam wtedy, kiedy świat wstrzymał oddech, a czas zatrzymał się na kilka chwil, ty, Jego morderca, spodziewasz się, że wyciągnę w twoją stronę ręce.

Przyglądałeś się mu w sposób, jakbyś zdołał go dojrzeć pierwszy raz w życiu. Czułeś się, jakby otwarto ci oczy na coś niemożliwego do pojęcia i kazano dać w to wiarę.

Twoje serce krzyczało: 'nie ufaj mu, za nic w świecie mu nie ufaj', jednakże twoja odwieczna ciekawość, która zapewne cię kiedyś zgubi, kazała ci oprzeć się na jakimś dowodzie, przekonać się o jego prawdomówności.

- Czyżbyś dał mi kiedyś jakikolwiek powód, dla którego miałbym ci zaufać? – zapytałeś, unosząc brwi. Jego oczy nie opuszczały twoich, mimo iż jedyne, co gotowe były dać im twe zielone tęczówki i czarne, zwężone źrenice, to chłód i pogarda. – Jesteś odważny – wypowiedziałeś niespodziewane dla niego słowa, po których wreszcie jego mina przybrała odmienny wyraz niż do tej pory. Wygiąłeś wargi w złowróżbnym uśmiechu. W rysach jego twarzy gościła niepewność. – Jesteś odważny, ponieważ przybywając tutaj, sprzeciwiłeś się woli swego Pana. Powiedz mi, czy Voldemort wie, że jesteś w Wenecji? Czy byłby zachwycony, gdyby się dowiedział, gdzie spędza swój wolny czas jego niewierny sługa? – Czerpałeś z tych słów niczym ze źródła wód Styksu i nasycałeś się nimi, przesycałeś się nimi.

Cała witalność, niczym spłukana zimną strugą deszczu, spełzła z jego twarzy, cała pewność siebie i niezachwiana dotychczas obojętność zapadła się sama w sobie w owych czarnych dziurach jego oczu. Jego twarz zdawała się bledsza niż zaledwie kilka chwil temu.

Wraz z opuszczaniem sił ciała czarnookiego, ty, stojący obok, zdawałeś się rosnąć w oczach, jakbyś był pasożytem, który żywi się jego energią, który wysysa z niego pewność siebie niczym słodką, lepką, gorącą krew.

- Nie ośmieliłbyś się – wycedził przez zęby czarnooki.

- Upadłe słowa wypadające z upadłych ust – zamruczałeś niczym kot proszący o jedzenie i podszedłeś blisko, bardzo blisko, wasze twarze znalazły się zaledwie kilka cali od siebie.

I kiedy sądziłeś, że masz już go w garści, iż jego zdradzieckie zamiary wreszcie staną się wiadomą, wypowiedzianą na głos przez niego samego, Snape pochylił się niespodziewanie nad twoim uchem i wyszeptał w nie:

- Harry jest naszą ostatnią nadzieją. Zaufajcie mu.

W pierwszej chwili zamarłeś. Poczułeś, jak twoje mięśnie sztywnieją i spinają się jak potraktowane ognistymi płomieniami. Nie potrafiłeś powiedzieć, czy jest to szok, niedowierzanie, czy lęk. Miałeś wrażenie, że kumuluje się w tobie wszystko z owych sprzecznych odczuć po trochu. Z kolejną chwilą przyszło zaprzeczenie.

Nie, to nie może okazać się prawdą, to jakaś cwana sztuczka, ślizgoński podstęp, którym próbuje cię zwieść.

Jednakże wciąż nie wyciągną przeciw tobie różdżki, nie zawezwał ku wam Czarnego Pana, ani nie pochwycił cię, by zabrać wprost przed jego oblicze.

Dopiero kiedy minęła pierwsza reakcja, pierwszy szok, przyszła kolej na dociekliwość i żądzę wyjaśnień.

- Wytłumacz – zażądałeś, świdrując mężczyznę przenikliwym wzrokiem. – Jak to jest w ogóle możliwe? Nie rozumiem. Nie potrafię tego pojąć.

Snape spoglądał w twą twarz, na której odmalowało się niezrozumienie i niepewność.

- Fallite fallentes – odparł przyciszonym głosem i rozejrzał się z czujnością, aby upewnić się, że jesteście na owym niewielkim mostku sami.

Poczucie bycia oszukanym, pragnienie otrzymania godnych wysłuchania słów wyjaśnienia, rozczarowanie, zbierające gdzieś wewnątrz twojego umysłu, niczym lawina zwalające się na twe ciało i duszące cię swoim ciężarem. To wszystko zdawało się przeciążać twój umysł.

- Rozkoszna Morgano – wyszeptałeś, a twe zielone oczy niczym za słowami zaklęcia wypełniły się setkami sprzecznych emocji i odczuć. – Oszukujcie oszukujących...

Czarnooki czarodziej odziany w zwiewną, jednolitą szatę, wyciągną ku tobie swoją dłoń.

- Czy teraz ze mną pójdziesz?

Zacisnąłeś wargi w cienką linię, by po chwili je rozluźnić i wycelować palcem wskazującym w jego pierś.

- Słuchaj, resztka nadziei, która gdzieś tam jeszcze we mnie istniała, już dawno mnie porzuciła, zostawiając samemu sobie. Tamte dni pozostawiły ból, który to wyrył w moim ciele pustkę wielką jak bezdenna przepaść. Nie mam po co tam wracać, chyba że oddać się w objęcia śmierci.

Obok ciebie szemra cicho niewielki strumyk, gdzieś w oddali kołysankę światu wygrywa setka świerszczy, księżyc w pełni rzuca białe światło na twoją poszarzałą twarz, nadając jej wygląd widma, wygląd mniej żywy, od fizjonomii sztywnego ciała, spoczywającego w bezruchu w twoich ramionach.

Odgarniasz z czoła białe, niczym śnieg włosy i opuszkami palców dotykasz chłodnego niczym lód policzka.

Księżniczka Śniegu – szemrze kłębowisko twoich myśli i emocji.

Światło księżyca odbija się w jasno srebrzystych, pustych oczach, w których jeszcze przed chwilą płonęła determinacja i zaprzeczenie istnieniu wszelakiego zła na świecie.

Przeciągasz opuszkami palców po jej licu. Wygląda niczym porcelanowa lalka w najlepszych światowych wystaw, piękna, niczym Wenus, delikatna niczym mała dziewczynka. Białe, rozproszone, padające z nieba światło opiewa jej ciało, jakby w rzeczywistości była nie Luną Lovegood, a Selene – boginią księżyca.

- Wiara w to, że potrafisz kogoś ocalić, nie dając nic w zamian, Harry, jest twoją ogromną słabością – wypowiada luźnym tonem człowiek za życia przekształcający się w widmo, patrząc na ciebie chłodnym, przeszywającym spojrzeniem czerwonych oczu.

Musiałeś odwrócić wzrok i zagryźć wargę, mając nadzieję, że choć w minimalnym stopniu ukoi to twoje cierpienie.

Mężczyzna stojący przed tobą nie opuścił ręki, wciąż trzymał na wysokości żeber ramię wyciągnięte w twoją stronę, ofiarowując ci otwartą dłoń, którą mogłeś przyjąć, bądź odrzucić.

- Nie nadaje się do żadnego ratowania świata. To świat z pewnych względów upiera się, aby ratować mnie – powiedziałeś, nie patrząc w kierunku zawisłej w powietrzu dłoni. – Wenecja mi się podoba. Nie mam chęci jej zostawiać, na rzecz wypełniania jakiegoś proroctwa, wyrzeczonego dziesiątki lat temu, przez pomyloną kobietę, bez względu na to, kim była, czy nie była jej prababka.

- Nie możesz tu zostać, Potter – wysyczał cicho Snape, nieco nachalniej wyciągając rękę w twoją stronę.

- Mogę. I zostanę – odpowiedziałeś obojętnie, skutecznie ignorując otwartą dłoń.

- Nie bądź dzieckiem! – Z ust czarnookiego padł rozdrażniony warkot, który skwitowałeś chłodnym, pozbawionym rozbawienia śmiechem.

- Otwórz oczy marny człowieku! Ja mam tylko siedemnaście lat! Oczywiście popieram całym sercem walkę ludzi, którzy pozostali w kraju i starają się sprzeciwić temu reżimowi, ale zrozum…

- Dicere non est facere. Mówić to nie znaczy działać – przerwał ci Snape, mrużąc złowrogo oczy.

Zamilkłeś. A on uśmiechnął się do ciebie chłodno i kontynuował.

- Posłuchaj mnie z uwagą, dziś w nocy przekroczymy tę rozpadlinę absurdu, jaki to kazał ci wszcząć tę twoją dezercję i wrócimy do kraju, w którym trwa nasza wojna.

Z twojego gardła wydobył się warkot rozdrażnionego zwierzęcia.

- Nasza wojna? – powtórzyłeś z cynizmem. – Nasza?

Gdzieś w oddali w jednej z tych pięknych, starych kamienic zapaliło się światło. Przez niewielkie okienko było można dostrzec młodą kobietę, gdzieś około trzydziestki, która beztrosko przeszła przez pomieszczenie, które okazało się kuchnią i otworzyła lodówkę, z której to wyciągnęła dużą karafkę napełnioną wodą. Odrzuciła długie włosy do tyłu i nalała wodę do szklanki, która czekała na nią na podłużnym stole ciągnącym się wzdłuż ściany, napełniając ją chłodnym napojem.

Po chwili światło zgasło, a kobieta, ani razu nie zerkając przez okno, zniknęła w ciemności.

Na powrót spojrzałeś w stronę Snape'a.

Czarne oczy były blisko, za blisko, jednak zademonstrowałeś swą niechęć jedynie wykrzywieniem warg w sardonicznym grymasie.

- To nie będzie już więcej moja wojna, Severusie Snape. – Twój cichy głos brzmiał zdecydowaniem, nieustępliwie stawiał na swoim.

Blade, długie palce, choć zdawałeś się nie spostrzec nawet momentu, w którym wystrzeliły w twoją stronę, oplotły się boleśnie wokół twego nadgarstka.

Twoje zmysły krzyknęły w tym jednym momencie: Uciekaj, przecież nawet nie potrafisz dać wiary w jego dobre intencje!, z kolei twoja duma podpowiadała ci: Zignoruj go, pokaż mu, że nie dasz się zastraszyć, cokolwiek by nie powiedział czy nie zrobił.

Postanowiłeś pójść za przykładem drugiej rady i uniosłeś nieznacznie podbródek.

- Widzę, że rozpaczliwie nie akceptujesz odmowy – stwierdziłeś cicho. – Ale ja nie jestem zadowolony z efektów, do jakich z reguły doprowadza moje wtrącanie się w losy naszego świata, więc pojmij wreszcie, iż możesz na mnie złorzeczyć, możesz mnie zastraszać, słodka Morgano, możesz mnie nawet przekląć i pójść do diabła, ale nie wrócę do Anglii, chyba że pośmiertnie sprowadzą tam moje ciało, na co nie będę miał już najmniejszego wpływu.

- Mogę ci pomóc, jeśli mi pozwolisz – wyszeptał starszy mag. Jego oczy wyrażały obietnicę, zapewnienie, że wszystko potoczy się po twojej myśli, że nie będzie więcej bólu ani cierpienia. Że jedyne co musisz uczynić, to wrócić tam i zakończyć tę wojnę.

Jednakże ty wiedziałeś dobrze, iż owe przyrzeczenia okażą się złudne. Że w Anglii owszem, czekają na ciebie niedokończone sprawy, jednakże będzie tam również i ból, będzie udręka, potężniejsza niż same słowa, będzie cierpienie, które powali cię na kolana, którego możesz nie zdołać udźwignąć.

- Nie czeka mnie tam nic, prócz samotności i świadomości mojej własnej porażki – wycedziłeś, patrząc mu w oczy.

Czułeś, jak każdy nerw twojego ciała drży, a ty nie miałeś na to najmniejszego wpływu. Tonąłeś. Przeszłość miała potężną moc odbierania ci powietrza, którym oddychasz, przeszłość sprawiała, iż czułeś się niczym tamten niewielki kociak pod wpływem twego zaklęcia, uwięziony pod taflą wody, niemogący się wydostać spod napierającej ze wszystkich stron masy cieczy, nieumiejący nawet podjąć najniklejszej walki o przetrwanie. Przeszłość była wodą dostającą się do twoich płuc i ograniczająca twoje szanse na przeżycie. Za każdym razem, kiedy próbowałeś rozpaczliwie zaciągnąć powietrza, masy, całe pokłady, przerażające objętości ciemnej cieczy napełniało twoje płuca, które piekły, jakbyś wlał do nich kwasu. Życiodajny płyn, który potrafił odbierać życie.

I do tego nawiedzające umysł wspomnienia. Ciche, znajome głosy, kołyszące cię, jakbyś był rocznym dzieckiem, wołające twoje imię, proszące, błagające o pomoc.

Nienawidziłeś wspomnień.

Jest o wiele za późno, abyś zdołał uratować ją przed upadkiem, jednak próbujesz, rozpaczliwie i zawzięcie się starasz, przeskakując po kilka schodów naraz, czując, iż zaraz wyplujesz własne płuca. Twoje serce wybija jakieś szaleńcze nuty, łomocząc w piersiową klatkę niczym młoty walące w werbel. Masz wrażenie, że obija się o żebra z taką siłą, iż po którymś uderzeniu nie wytrzymają i rozlecą się w twoim ciele niczym domek z kart. Wreszcie pokonujesz ostatnie stopnie i rzucasz się w ogromną przestrzeń wieży Astronomicznej niczym topielec skaczący w morską głębinę.

- ANGELINA! – Z twoich płuc wyrywa się jedynie to jedno imię, a ty, dysząc i plując, stawiasz chwiejne kroki w kierunku dziewczyny, stojącej tuż nad przepaścią rozpościerającą się u jej stóp.

Odwraca się w twoją stronę.

Niegdysiejsza ścigająca Gryfonów ma zapadnięte policzki i pobladłe, niemalże sine wargi. Wojna, która gorała wokół, odcisnęła na niej swoje piętno. Nie dalej niż pół roku temu straciła całą rodzinę, któuwięziły w pułapce własnego domu, kłębiące się nocą płomienie, wspinające się po rynnie niczym zwinny kot. Czarne, krótkie włosy szpecą liczne kołtuny, kurz i brud, a dłoń zaciśnięta jest tak mocno na balustradzie, iż niemal widzisz przez skórę, jak napięte są mięśnie dziewczyny. Jednak to, co zwraca twoją uwagę, to oczy. Bowiem to właśnie oczy, trzy lata od ciebie starszej Angeliny Johnson, owa para czarnych jak węgiel guzików, jest zamglona i niedostrzegająca otaczającej jej rzeczywistości. Puste, niewyraziste spojrzenie kieruje się na twoją twarz.

Imperius – myślisz z paraliżującą cię trwogą. Lecz zanim reflektujesz się i rzucasz w jej stronę niczym wystrzelony z mugolskiej machiny pocisk, aby pochwycić ją w pasie i odciągnąć z dala od tarasu, jej ręka trzymająca się kurczowo balustrady zgina się w łokciu, przyciągając ją bliżej poprzeczki, po czym, nim zdążysz uczynić choć gest, choć skinienie palcem, siada na krawędzi i przerzuca nogi na drugą stronę barierki.

- Angelina, NIE! – krzyczysz z rozpaczą, otumaniającą całe twoje jestestwo i z przerażeniem stwierdzasz, iż gdy doskakujesz do niej w panice, twoje palce zamykają się na pustce, chwytając powietrze. Zastygasz w bezruchu, by po chwili ogarnięty trwogą, blady niczym trupie widmo, spojrzeć w dół, tylko po to, aby ujrzeć ją po raz ostatni.

Jej ciało, niczym bezwolna marionetka, leci wprost ku ziemi, bez krzyku, bez słowa, z twarzą skierowaną w górę. Jej czarne oczy spoglądają na ciebie owym zamglonym, niepojmującym spojrzeniem, uwięzionym w pogromie klątwy. Chwiejesz się nieznacznie i upadasz na podłogę. Nie widzisz już jej twarzy ani obojętnego, znajomego ci, a jednak tak obcego w jej wykonaniu, spojrzenia, w którym nie jaśnieje ani odrobina światła, nie widzisz rąk ciągniętych za ciałem niczym fragment ubioru, luźno falujących, szarpanych przez powiew pędu, nie widzisz wzdętej przez wiatr szaty, rozkładającej się niczym ogromne, ptasie skrzydła.

Przyciskasz policzek do posadzki i zamykasz oczy.

I wtedy widzisz całe zdarzenie ponowne, wszystko na raz, jakoby makabryczną scenę thrillera, ciągnącą się w nieskończoność w ciemności, pod twymi powiekami, zredukowaną do dźwięków i przebłysków koloru.

Nienawidzisz thrillerów, zawsze nienawidziłeś.

Zorientowałeś się, że od kilku chwil wpatrywałeś się w pustkę, nieruchomy i pobladły niczym bohater sceny akcji na zastygłej w bezruchu klatce filmowej. Rzeczywistość powoli zaczęła wracać do twojego umysłu. Najpierw woda, widok jej lekkiego kołysania, owych ledwo dostrzegalnych pływów oderwała cię od wspomnień i przywróciła świadomość, w jakim miejscu się znajdujesz i w jakim czasie. Zadrżałeś niemal niedostrzegalnie, czując przeszywający twoje ciało chłód, mimo panującego wokół ciepła letnich dni. Zajrzałeś niewyraźnym wzrokiem, wciąż pamiętającym koszmar wspomnienia, w jakim na moment utknąłeś, w te czarne oczy, które przyglądały ci się od dłuższej chwili i rozwarłeś sine wargi, jednakże spomiędzy nich nie wydobył się najmniejszy dźwięk.

Snape zmarszczył czoło, ponownie zbliżając się do ciebie na nieco mniejszą odległość.

- Potter…

Jego szept nieco cię otrzeźwił i cofnąłeś się chwiejnie do tyłu. Przyłożyłeś dłoń do rozpalonego czoła i zamknąłeś oczy.

- Porzuć już te, jakże wybitnie skuteczne, próby, Snape – wyrzekłeś cicho, biorąc następnie kilka głębokich wdechów na uspokojenie. - Wrócę z tobą do Anglii.


-VVV-


Powietrze w Anglii było gorące, wręcz parne i przy każdym, najmniejszym wdechu parzyło twoje płuca. Zupełnie inne, niż przy spokojnym Canal Grande, gdzie owiewał cię łagodny, chłodny wiatr, kojąc nieco upalne dni lata.

Siedzieliście w niedużej kafejce niedaleko Harrods'a, sącząc powolnie zieloną herbatę.

On patrzył w prawo, ty – w lewo.

- Nie potrafię żyć w tej ciemności – powiedziałeś zrównoważonym tonem, przyglądając się z wątpliwym zainteresowaniem grupce mugoli, która luźno zaśmiewała się z jakiegoś żartu przy sąsiednim stoliku, zajadając się czekoladowym ciastem, nie wiedząc, że gdzieś tam, w równoległym do ich własnego świecie, toczy się wojna. Największa wojna ówczesnych czasów.

- Ta ciemność, Potter, to twoja rzeczywistość. Ta ciemność to pustynia ludzi zagubionych w okowach wiecznej nocy, którzy wyczekują wzejścia słońca, które nigdy nie wschodzi.

Pokręciłeś głową, wykrzywiając usta w gorzkim uśmiechu. Zwróciłeś oczy ku siedzącemu przed tobą mężczyźnie i przyjrzałeś mu się z uwagą. Ile mógł mieć lat? Był na tym samym roku co twój ojciec – więc teraz powinien kończyć trzydzieści osiem. Czy mogłeś powiedzieć, iż wygląda na swój wiek? Nie, z całą pewnością nie wyglądał. Miał fizjonomię starego człowieka, który przeżył już zbyt wiele lat na tym świecie i zbyt wiele na nim wycierpiał. Na tle czarnych, przydługich kosmyków nie odznaczała się jeszcze siwizna, jednakże twarz znaczyły głębokie zmarszczki, w istnej przypadkowości przecinające czoło i układające się wokół bladych, wąskich warg.

Uniosłeś swą filiżankę do ust i przełknąłeś ciepły napój. Zdołał już nieco ostygnąć, od kiedy go wam dostarczono, jednakże zdawałeś się tego nie dostrzegać.

Zastanawiałeś się, czy czarnooki mężczyzna nie potrafi zaufać twojej osobie, domagając się ufności z twojej strony, czy po prostu lata wojny i własna profesja wrzuciła go w wir manii, której nie potrafił odpędzić. Doskonale dostrzegłeś moment, tuż po dostarczeniu wam ciepłych napoi, kiedy zerknął na falującą w filiżance ciecz z niemal całkowicie skrywaną podejrzliwością, tak dobrze ci znaną, iż nie sposób dla ciebie było ją przeoczyć. Następnie podniósł filiżankę do ust, lecz zanim posmakował łagodnej, smacznej herbaty, powąchał ją, wciągając głęboko powietrze przez nos.

Kiedy wreszcie zakończył cały proces, decydując się, aby upić łyk, resztkami samokontroli powstrzymałeś się przed przewróceniem oczyma.

Teraz siedział w milczeniu, nie patrząc na ciebie, a jego czarne oczy zdawały się obojętne, gdy przesuwał spojrzeniem od jednej twarzy do kolejnej. Mimo to ty wiedziałeś, iż były to jedynie pozory bezczynu i apatii. Zachowywał czujność, bezustannie wykazywał potęgę swego zmysłu obserwacji. Ze skupieniem upewniał się, czy wokół was nie ma osoby, która mogłaby okazać się zagrożeniem.

Nachyliłeś się w jego kierunku, nad niewielkim, okrągłym stolikiem i poczekałeś, aż spojrzy ci w oczy. Wciąż były tak samo obojętne, tak samo wyzbyte emocji, chroniące sekrety, o których wiedziałeś, że istnieją, jednak nie sposób było domyślić się ich formy i treści.

- Jest o wiele za późno, bym uratował świat przed upadkiem – wyszeptałeś, świdrując owe obsydianowe, bezdenne zapaście, doszukując się czegokolwiek, co powiedziałoby ci, dlaczego zrzucił na siebie ten trud, aby odszukać cię i sprowadzić na powrót do kraju, który rozpaczliwie potrzebuje nadziei na lepsze jutro.

Snape pokręcił powoli głową, jakby zaprzeczał tym twemu stwierdzeniu. Mugolska rodzina siedząca obok wstała od swego stolika. Niemalże niedostrzegalne napięcie, które ogarnęło siedzącego przed tobą mężczyznę, zdawało się sprężyć krew w jego żyłach i utwardzić mięśnie, które były teraz niczym gotowe do skoku. Obserwowaliście ich, jak zaśmiewając się z czegoś, odchodzą luźnym krokiem, by po chwili zupełnie zniknąć wam z oczu, mieszając się z tłumem przechodniów. Odchyliłeś się do tyłu, by dotknąć plecami oparcia własnego krzesła i spojrzałeś na niego, unosząc brwi.

Wykrzywił wargi w cierpkim uśmiechu.

- Nigdy nie będzie za późno, Potter. Nigdy – warknął przyciszonym głosem, a zniecierpliwienie czaiło się gdzieś za tymi słowami, uderzając cię swoją autentycznością.

- Słodka Morgano, wierzysz w to, naprawdę w to wierzysz? – Odstawiłeś swoją filiżankę na stół z o wiele większą siłą, niż uprzednio zamierzałeś, przez co stuknęła głucho o ciemny blat, a kilka kropel naparu wylało się na podstawkę. Snape wykrzywił usta w tak znajomym ci wyrazie ironii. Jakaś para małżeńska ze znudzeniem łypnęła w waszą stronę, by po chwili wrócić do przerwanej im konwersacji, nie zważając na waszą dwójkę. – Słuchaj, na własne oczy widziałem, jak płonęły błonia Hogwartu, jak runęła chata gajowego, jak zapadała się ziemia, kiedy ogień trawił wszystko, co napotkał, spełzając z tego, co pozostało po domu Hagrida, niczym kłębowisko nieokiełznanych węży. To był jedynie, możliwy do ugaszenia kilkoma prostymi zaklęciami, pożar, a on jest przy tym Szatańską Pożogą, na Merlina. Nie ugaszę go żadnym Aquamenti, choćbym ulepszył inkantację o jakże niewiele znaczące Maxima. Szatańskiej Pożogi nie ugasi struga zwykłej wody, nie ugasi nawet cały jej wodospad, jeśli już o tym mówimy.

Czarne oczy przyglądały ci się z trudnym do odczytania i zinterpretowania spojrzeniem. Westchnąłeś i machnąłeś niedbale dłonią.

- Nie słuchaj mnie, niedowiarka w możliwość ucieczki od przepaści, w którą planujemy wskoczyć – rzekłeś, ponownie sięgając po naczynie z herbatą. – Lepiej zastanówmy się, jakie środki zamierzamy podjąć, aby nie skojarzono, że wróciłem do kraju. Nikt nie może się dowiedzieć. Lepiej dla nas, aby niektórzy ludzie pozostali w nieświadomości co do miejsca mojego pobytu. Jeśli wiadomość dotrze do zbyt szerokiego grona odbiorców, może ją przez przypadek posłyszeć któryś z twych starych znajomych Śmierciożerców, a tego wolelibyśmy uniknąć. Ponieważ nie ma wątpliwości, iż wówczas i on się o tym dowie. I nie omieszka przywitać mnie fajerwerkami, zielonymi na domiar złego.

Twój towarzysz spojrzał w niebo oceniającym, prześwietlającym niczym promienie rentgena, wzrokiem.

- Będzie padać – mruknął jakby do siebie, a ty wykrzywiłeś usta w sarkastycznym wyrazie.

- Niesamowite spostrzeżenie, Snape. Być może zmienisz profesje? Sprawdziłbyś się perfekcyjnie na miejscu Sybilli Trelawney – skwitowałeś jego słowa.

Spojrzał na ciebie jak na idiotę i wstał od stołu, rzucając na niego kilka złotych monet.

- Nie jesteś już w uroczych Włoszech, Potter i deszcz może okazać się kwasem padającym na twą sławną głowę, a nie nieszkodliwymi kropelkami wody. Pozwól więc, iż zmienimy nasze lokum, zanim mur trucizny opadnie. Proponuję starą Kwaterę Główną – rzekł cicho, kiedy chwilę później ruszyliście zatłoczoną ulicą, zaciągając czarne kaptury peleryn głęboko na swoje czoła.

- Zbyt oczywiste – sprostowałeś. – Nie masz w zanadrzu czegoś bardziej niespodziewanego?

Czarne oczy omotały szybko twoją twarz, po czym ponownie zwróciły się ku ziemi.

- Więc może zaproponuj, coś, co uznasz za stosowne – warknął cicho, łapiąc cię za ramię i przyspieszając kroku. – Byleby było bezpiecznym schronieniem, które trudno będzie sforsować.

Uśmiechnąłeś się przebiegle, a twoje oczy zajaśniały na moment intensywniejszą zielenią. Nie przejmowałeś się, iż starszy mag niemalże ciągnie cię ulicą jak worek ingrediencji do eliksirów. Posłusznie przyspieszyłeś kroku.

- Jest takie miejsce – odrzekłeś przewrotnie, sunąc w pośpiechu drogą, z czarnookim mężczyzną u boku.

Cienkie peleryny szarpał wiatr. Kaptury strzeżone zaklęciem producentów nie zsuwały się jednakże z głów przy jego podmuchach, zaciągnięte głęboko, strzegące pilnie waszą tożsamość niczym tajemnicę powstania magii. Wasze kroki były niemalże bezszelestne, gdy przebijaliście się przez tłum śpieszących gdzieś, zajętych własnymi sprawami i własnym światem, w którym nie istniała wojna, mugolii. Słońce schowało się za kłębowiskiem czarnych, szarych, bądź granatowych chmur.

Nadciągała burza. Owo zjawisko pogodowe, przed którym nigdy wcześniej nie uciekałeś z taką determinacją.

Ponownie poczułeś ową niemą groźbę zawisłą nad światem, czyhającą w cieniu mrocznych zaułków, mającą siłę, by spienić ocean i wywołać prawdziwy sztorm okrucieństwa i bestialstwa. Spadała na ciebie powoli z pierwszymi, dużymi kroplami deszczu.

Dopiero teraz zdawałeś się odczuć, iż naprawdę wróciłeś ponownie do Anglii.