Przedmowa, czyli słowo na wstęp:
No więc, po wielu próbach odciągnięcia tego momentu, latach błogiego lenistwa i mniej błogiej autokrytyki (nie, nie wkleisz tego świństwa, nie będziesz się upokarzać publicznie!)*, nie do końca nieuzasadnionej zresztą, postanowiłam wziąć się w garść i opublikować twórczość moją marną i nikczemną. Prawdą jest, iż obiecywałam wielokrotnie, zarzekałam się, że na pewno, prędzej czy później ZAŁOŻĘ wreszcie to konto i zacznę pisać. No cóż, dojrzałam (nie łudź się), i postanawiam spełnić obietnice.
Mam szczera nadzieję, że nikt mnie nie rozpozna, a nawet gdyby, to przymknie oczy na moje perwersje i bezeceństwa wszelakie…
Nadal obawiam się, iż moja twórczość nie będzie wybitnie wysokich lotów, więc wszelka krytyka mile widziana.
Na sam początek zaserwuję, jako że jestem świeżo po lekturze, coś z cyklu BMT. Postaci lekko niekanoniczne, ale czegóż się nie robi dla rozrywki…
O tekście coś niecoś:
Występują: Akkarin 3, oczywiście, jego nie mogłoby zabraknąć (koniec, koniec z tym, bo utoniemy razem, jak w takim tempie będziesz obśliniać tę klawiaturę!); Sonea- bo ładnie im razem; Lorlen- przeżył, jest Administratorem, Osen, Dannyl i Tayend.
Rzecz dzieje się po końcówce THL -tylko że z happy endem, w sensie Akkarin i Lorlen nie giną.
Występują paringi: Sonea/Akkarin, Lorlen/Osen, Dannyl/Tayend. Możliwy lekki slash, momenty wiadomo jakie oraz garstka przekleństw.
*w nawiasach, poza tekstem właściwym (w przedmowie, znaczy się, uściślij i usystematyzuj język swój, pisarzyno nędzna) występuje moje alter ego…- jak na osobę, bądź co bądź, ostro psychiczną, posiadam takowe i z niego korzystam (no kto tu z kogo korzysta, co?). Bywa nieokrzesane, przyznaję (i kto to mówi…) ale na co dzień dogadujemy się… Raczej…
Czarny, czarniejszy, najczarniejszy (czyli stopniowanie przymiotników, część pierwsza)
Sonea i Akkarin
Było słoneczne, wczesne popołudnie w Kyraliańskiej Gildii Magów. Słońce świeciło intensywnie, jakby wyrażając swój świetliście jasny ekshibicjonizm wszem i wobec. Promienie muskały lekko, załamywały się oraz ocierały perwersyjnie o wszelkie kamienne łuki, arkady, tudzież inne krągłe i strzeliste formy architektoniczne, odbudowane niedawno po najeździe ichanich. Było jasno. Bardzo jasno. Nieodwołalnie i definitywnie.
Tymczasem siedząca na wypielęgnowanym trawniku przed dawną rezydencją Wielkiego Mistrza, obecnie rezydencją Czarnych Magów, Sonea, jakby nie dostrzegając jasności wokoło, pogrążona była w myślach, jak na Czarnego Maga półgębkiem (nie pełną gębą, z powodu niedokończonych studiów) przystało, mrocznych i czarnych. Jej koncepcje były ciemne, cieniste, nieoświetlone, i wilgotne (przynajmniej po części). By wyrazić się konkretniej co do celów jej rozumowania, rozważała stopniowanie przymiotnika „czarny". Szło jej, bądź co bądź, nieźle, ponieważ, jak na magiczkę przystało, jej wyobraźnia była aż nadto rozwinięta, plastyczna, wybujała wręcz.
Czarny. Kolor cieni letniej nocy i anureńskiego ciemnego późnym wieczorem, gdy Akkarin zanurza w nim swoje idealnie wykrojone usta… -to myśl z gatunku tych ciemnych i wilgotniejących.
Czarniejszy. Podziemne przejścia, szczególnie te małe, ciasne schowki, do których chowaliśmy się z Akkarinem gdy ktoś niespodziewanie wtargnął do korytarzy. –o tym jednym razie, gdy wpadli na Lorlena i Osena, zajmujących jedno z nich w interesującej pozycji, wolała nie myśleć. –Rzeczy, o których nie śniło się filozofom, a które można wyprawiać na tak ograniczonej przestrzeni… ona i on wypróbowali chyba wszystkie możliwe konfiguracje. –to myśl cienista i zdecydowanie wilgotniejsza.
Najczarniejszy. Wspomnienie szaty Akkarina, teraz tego samego koloru co jej własna, i tego niesamowitego kontrastu z jego bladą skórą. Szaty, którą zdzierała z niego wielokrotnie, w różnych miejscach i okolicznościach, różnymi sposobami… tego jednego momentu, gdy on nie zdjął szaty, a ona wtuliła się w niego i utonęła w tej czerni… -ta myśl była już całkowicie wilgotna, wilgotna znacznie, nawet bardzo.
Po trawniku, równo obciętym i nienagannie wypielęgnowanym, niemal bezszelestnie stąpała wysoka postać w czarnych szatach. Podążała w kierunku równie czarnej, z tym że drobnej i skulonej osóbki, pogrążonej w jeszcze czarniejszych myślach. Szybko, bez wahania, ale jednak cicho, bezgłośnie, nie szeleszcząc nadmiernie ani nie wydając innych, równie niepotrzebnych odgłosów, które mogłyby zdradzić jej nieuchronne nadciąganie, postać w czerni zdążała do celu. Była już tak blisko, dziesięć kroków, dziewięć, osiem…
Szczerze powiedziawszy, z tymi cichymi krokami mógł się nawet nie starać. Ona i tak nie zauważyłaby go, pogrążona w mrocznych rozważaniach na temat czerni. Zbliżał się, chcąc ją zaskoczyć… uwielbiał te momenty, gdy wyglądała tak niewinnie. Przypominały czasy, gdy jeszcze była jego nowicjuszką, a jakiekolwiek myśli o niej (których tamtymi czasy miewał sporo), wydawały się niewłaściwe, mroczne, złe i perwersyjne… Czarne, po prostu.
Tymczasem Sonea, myślami nadal będąc przy szacie (a konkretnie w jej środku, przy wyimaginowanym białym torsie), nie spodziewała się, że jej właściciel, obejmujący aktualnie pozycję kogoś w rodzaju jej partnera, zbliża się każdym kawałkiem swego ciała (niektórymi nawet bardziej niż innymi), z białym torsem włącznie, mając na celu zaskoczenie jej, które chciał później wykorzystać w swoich celach, mrocznych i niecnych, jak wiadomo. I tak, skąpana w jasności dnia drobna osóbka w czarnych szatach, obejmująca funkcję drugiego czarnego maga Gildii, siedziała, na pierwszy rzut oka niewinnie, odcinając się wyraźnie, nawet w sposób wizualny, od otoczenia, nie spodziewając się nawet tak bliskiego zagrożenia (uosabianego przez drugą postać w czerni).
-Soneo.- usłyszała szept do ucha. –Akkarin!- Podskoczyła, czując jego oddech na karku (o mało nie powodując u niego krwotoku z nosa, ale to przemilczmy). Odwróciła się w stronę głosu i utonęła w dwojgu oczu, dogłębnie czując, że czas zredefiniować pojęcie „najczarniejszy".
