Stała na szczycie wieży astronomicznej i spoglądała w gwiazdy. Granatowy firmament był dzisiaj wyjątkowo naznaczony złotymi, mieniącymi się gwiazdami. Ale w powietrzu dawało się wyczuć jakąś groźbę, coś złego miało się stać. Tylko co? Średniego wzrostu dziewczyna, z burzą nieokiełznanych loków i rozmarzonym czekoladowym spojrzeniem wpatrywała się w migocące punkty. Czas dla niej stanął. Nie wiedziała ile już była na wieży, musiała tu przyjść. Z resztą jak co noc, musiała wyładować jakoś swoje napięcie po całym dniu z Harrym i Ronem. Oboje stawali się coraz bardziej nieznośni, Harry cały czas wpatrywał się maślanymi oczyma w Ginny, a Ron wodził wzrokiem za każdą napotkaną dziewczyną, gdy tylko myślał, że ona nie widzi. Ale ona to widziała, widziała też, że jej przyjaciółka robi wszystko, żeby zniechęcić Pottera do siebie. Ale oni obaj byli ślepi, przekonani o swojej ważności. Harry cały czas ekscytował się tymi horkruksami i zastanawiał gdzie je może znaleźć. Niestety, wciągnęli nawet ją w te durne rozmowy. Gdyby nie to, że obiecała dyrektorowi, że im pomoże… Już dawno przeklęła by ich najgroźniejszymi klątwami jakie znała, a musiała przyznać, że znała ich całkiem sporo. I nikt o tym nie wiedział, to była jej tajemnica. A z resztą komu mogła powiedzieć, że interesuje ją czarna magia? Harry od razu zrobiłyby jej wykład, podobnie z resztą jak Ron, który prawdopodobnie chodziłby obrażony przez kilka ładnych tygodni. A mimo tego, że chłopcy ją irytowali, kochała ich. Byli dla niej jak bracia, nawet Ron, który myślał, że ona czuje do niego coś więcej. Zaśmiała się wrednie. Czasami był takim idiotą, że aż ciężko było jej w to uwierzyć. Ale był jej przyjacielem i to już sprawiło, że nie chciała, żeby się od niej odwrócił. Musiała, więc, siedzieć cicho, maskowała swoje prawdziwe ja. Była taka, jaką oni chcieli ją widzieć…

„A oni patrzą na mnie i widzą uśmiech; myślą: zero trosk i problemów.

Nie wiedzą, że to maska. Że nauczyłam się grać. Że jest to dla mnie codzienność…"

Doskonale wiedziała, że postrzegali ją, jako wzorową uczennicę, wręcz kujonkę, która o wszystkich i wszystko się martwi. Widzieli w niej powiernicę, osobę, która zawsze myśli i mówi rozsądnie. Musiała tak mówić, czy nawet myśleć. Nie mogła sobie w ich towarzystwie pozwolić na bycie sobą, na początku chciała im pokazać, że jest inna niż myślą, że nie jest tak sztywna, tak obrzydliwie idealna, za jaką ją mieli, ale nie udało się. Szósty rok ich przyjaźni dobiegał końca, a oni wciąż widzieli w niej kogoś innego, widzieli jej maskę, a nie chcieli zobaczyć jej samej. Chociaż z drugiej strony, czy ona chciała im pokazać, jaka naprawdę jest? Czy potrafiłaby się przed nimi otworzyć? Przecież jako ta idealna Hermiona nie miała za wielu problemów, bo jak ktoś idealny może mieć problemy? To raczej nie logiczne. Ale z drugiej strony, skoro uważała ich za przyjaciół to może powinna być z nimi szczera, a oni będąc jej przyjaciółmi powinni zaakceptować ją taką, jaką jest. Tylko, Merlinie, oni akceptowali idealną Hermionę, a nie ją. A to już duża różnica, co prawda Harry może i by to zrozumiał, ale Ronald? Nie, on na pewno by tego nie zrozumiał. Z resztą te kilka razy, gdy otworzyła się przed nimi… Rudzielec dał jej tak skuteczną lekcję, że nie chciała już tego powtarzać. Już od ponad roku nie próbowała zdjąć tej maski. Skoro jako idealna Hermiona miała przyjaciół, to jako prawdziwa Hermiona mogła ich stracić. Więc wolała nie ryzykować… Spojrzała w stronę Zakazanego Lasu. Wiatr kołysał leniwie wierzchołki drzew, czasami chciałaby być takim drzewem, żadnych zmartwień, życie bez problemów. Wtedy nie musiałaby co noc zastanawiać się nad tym, jak zagrać swoją rolę kolejnego dnia, żeby się nie zdradzić i pozostać sobą w mniemaniu najbliższych. Szczerze powiedziawszy miała już dość tego życia, chciała ściągnąć te maskę, nawet jeśli chłopakom się to nie spodoba. Tylko czy warto? To pytanie zadawała sobie setki razy, dzisiaj, wczoraj, przedwczoraj, tydzień temu, dwa tygodnie temu, miesiąc, a nawet i rok… Czasami miała wrażenie, że ta maska powoli zaczyna się w nią wtapiać, ale to było tylko czasami, nie raz siłą woli musiała powstrzymać ją, żeby nie spadła, bo wtedy mogłoby być nieciekawie… Zwłaszcza, że miała ochotę spaść w momencie, gdy ktoś wystawiał jej cierpliwość na dużą wytrzymałość. I co by się wtedy stało? Doskonale wiedziała, że gdyby pozwoliła swojej masce opaść, osoba która byłaby przyczyną tego „czegoś" mogłaby zostać potraktowana dość nieuprzejmie. Zaśmiała się gorzko, ale śmiech ugrzązł jej w gardle, gdy tylko usłyszała czyjeś kroki na schodach. Rzuciła na siebie jedno z zaklęć niewidzialności, które znalazła w bardzo sympatycznej książce w Dziale Ksiąg Zakazanych i czekała na rozwój wydarzeń.

- Severusie, obiecałeś mi. – głos dyrektora był bardzo słaby i wyraźnie zasmucony.

- Tak, Dumbledore! Cholera, wiem co Ci obiecałem! Ale ja już mam dość, nie rozumiesz! Wymagasz ode mnie za wiele! – krzyczał nie kto inny, a Mistrz Eliksirów.

- Naprawdę to rozumiem…

- Nie potrzebuję twojego zrozumienia! Chcę być wolny! To już za wiele, za mało mi dajesz czasu! - głos Snape'a mimo że dalej donośny nie był już tak pewny jak na początku.

- Severusie proszę. – wreszcie pojawili się na wieży i Hermiona mogła im się przyjrzeć.

Dumbledore zgarbiony w karmazynowej szacie, która zakrywała szczelnie jego kruchą sylwetkę. Okulary połówki lekko przekrzywione, a na twarzy wyraźna bezradność. Mistrz Eliksirów niczym burza gradowa, z rozwianymi czarnymi włosami, iskrzącym spojrzeniem, wyprostowany jak struna z wyraźną złością wpatrujący się w dyrektora.

- Wiem, wiem. Ty zawsze P R O S I S Z! - niemalże wypluł te słowa. Zaczął nerwowo krążyć po wieży. – A nie przyszło ci do głowy, że to jest N I E L U D Z K I E? Jak mam do cholery cie zabić? I to prawdopodobnie już jutro, jak wrócisz z tym przeklętym, bliznowatym, aroganckim, zadufanym w sobie…

- Dosyć. – tym razem głos Albusa był ostry, a jego spojrzenie stało się jeszcze bardziej przenikliwe. – Miałeś na to sporo czasu mój drogi chłopcze…

- Nie jestem dzieckiem Albusie. Myślisz, że kilka miesięcy wystarczy, żeby przyzwyczaić się do zabicia jednej z najbliższych ci osób? Chyba tylko ty możesz tak twierdzić. – gorycz w jego głosie zdziwiła Hermionę. Snape miał zabić dyrektora? Ale dlaczego?

- Laf obiecał, że ci pomoże…

- Merlinie, przecież Lafcadio jest w Ameryce Północnej!

- Ale jeśli do niego napiszesz, to na pewno…

- Och skończ Dumbledore! Dobrze wiesz, że Laf nie pojawi się jutro, bo jest na jednej z T W O I C H misji. – jad wręcz wyciekał z jego ust. Hermiona jeszcze nigdy nie widziała swojego profesora w takim stanie. Owszem często był zły, ale teraz… „Bez różdżki nie podchodź" . Szczerze powiedziawszy bała się go, ale fascynował ją. Te jego czarne oczy miały w sobie tyle emocji, gdy kłócił się z dyrektorem... Czyś ty zdurniała? To Snape! Usłyszała w myślach, głos idealnej siebie.

- Zawsze może wrócić.

- Mydlić oczy to ty możesz swojemu pupilkowi, ale nie mnie Albusie! Żegnam! – to powiedziawszy odwrócił się na pięcie i jak gdyby nigdy nic odszedł. Dyrektor i Hermiona wpatrywali się w to miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał. Albus ze smutkiem w oczach, a gryfonka z mieszaniną podziwu i strachu. Po kilku minutach zadumy i Dumbledore odszedł, zostawiając Hermionę samą ze swoimi myślami.