Komentarz autorki: Wena zwykle zawodzi kiedy jest najbardziej potrzebna, a uderza kiedy jej nie chcemy i nie mamy czasu zarywać nocy na pisanie bzdur. Tekst poniżej to sztandarowy przykład tego uroczego prawa. Pomysł na drugą cześć "Niefortunnego Życzenia" chodził mi po głowie jeszcze przed skończeniem tego pierwszego, ale nie chciałam się go podejmować z powodu epickości, jaką musiałby przybrać gdyby jednak powstał. No ale stało się. Życzę miłego czytania!

Rozdział pierwszy: Wspomnień czar

Marcowy wiatr dął w grube szyby wieżowca stojącego w dzielnicy biznesowej Zachodniej Stolicy. Wiosna tego roku była bardzo wietrzna, ale dość ciepła. Słońce na zewnątrz przyjemnie pogrzewało, budząc cała przyrodę do życia i nagrzewając świeże, rześkie powietrze... a Bulma musiała spędzić ten dzień w biurze.

Starała się jak mogła ograniczać czas tutaj spędzany, ale papierologia i tak zawsze ją dopadała, zwłaszcza w dni takie jak ten, kiedy przebywanie w zamkniętym budynku z klimatyzacją było prawie przestępstwem. Bujając się na fotelu i zagryzając ołówek myślała jak cudownie byłoby teraz posiedzieć w ogrodzie albo chociaż jechać samochodem i przez otwarte szyby chłonąć boski zapach wiosny. Zamiast tego musiała kisić się tutaj i czytać prognozy finansowe firmy na następny kwartał. Bycie szefem było do bani. Przez większość czasu.

Od kiedy ojciec zdecydował się powoli wycofywać i przekazać kierowanie firmą jej, co raz więcej czasu spędzała nad zarządzaniem z biura, a co raz mniej na pracę w laboratorium. To zabijało ją od środka. Była wynalazcą, naukowcem, a nie jakimś gryzipiórkiem! Nie po to mieli trzy piętra samej administracji żeby to ona musiała się wszystkim zajmować! Z resztą sama zatrudniła ostatnio kilku nowych managerów, mających przejąć cześć jej obowiązków, ale to jej podpis musiał widnieć na wszystkich tych wymyślnych papierkach. Nie chodziło o to, że uważała pracę w biurze za coś złego, nie. Doskonale wiedziała jak ważne było dobre zarządzanie logistyczno-administracyjne firmą, zdawała sobie sprawę, że samo siedzenie w laboratorium i grzebanie w elektronice nie wystarczało, żeby utrzymać w formie tak dużą firmę jak Korporacja Kapsuła, ale te monotonne życie wśród ubranych w garnitury ważniaków i poważnych kobiet z teczkami nie pociągało jej w najmniejszym stopniu. Co najgorsze, wydawało jej się, że powoli stawała się taka jak oni. Czuła, że ta pełna werwy i głodna wrażeń dziewczyna w niej gaśnie, zalewana litrami kawy i biznesowych drinków. Kiedyś kawa nie była jej potrzebna żeby wstać i stawić czoło postaciom straszniejszym niż główny Księgowy. Może i przesadzała, miliony ludzi na świecie żyło w ten sposób cały czas, ale nawet te kilka godzin w tygodniu spędzone tutaj wysysało z niej życie. Dla tych innych ludzi taka egzystencja była normalna, ale dla niej, przyzwyczajonej do skoków adrenaliny, niezwykłych przygód i uczestnictwa w zdarzeniach dalekich od zwyczajności, bez przygodny raz na jakiś czas życie nie było życiem. Było wegetacją.

Od momentu kiedy trzynaście lat temu usłyszała o Smoczych Kulach, przygody spotykały ją nieustannie, czy tego chciała czy nie. Nie czarujmy się, chciała ich, bardzo. A gdy spotkała tego małego, niewinnego chłopca z magicznym kijkiem i śmiesznym ogonkiem, pojęcia "nietypowo", "adrenalina" i "podróż" nie wychodziły z jej codziennego rozkładu zajęć.

Wszyscy ludzie których potem dzięki niemu poznała, rzeczy które widziała – to one ukształtowały ją taką jaka była dzisiaj. Son Goku i reszta ich paczki sprawiła, że normalne życie, choć tak słodkie i pociągające dla kogoś lubiącego luksusy jak ona, przestało jej wystarczać. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od strzelenia do niego z pistoletu!

Jeśli miała być ze sobą szczera, to cała ta historia zaczęła się ponad rok wcześniej. To nie była wygodna myśl i często starała się ją zepchnąć gdzieś na krańce swojej świadomości, tam, gdzie było jej miejsce, ale to było znacznie trudniejsze niż by chciała. Lubiła myśleć, że jej spotkanie z tym dziwnym chłopakiem,Vegetą, było tylko katalizatorem jej kolejnych przygód, poznania Goku, Krillina, Yamchy i reszty ludzi, którzy byli dzisiaj jej przyjaciółmi. Bez niego, bez motywacji do odnalezienia Smoczych Kul jeszcze raz nie spotkała by znowu tego małego nieokrzesanego chłopca, któremu za pierwszym razem ukradła jego "dziadka" jak nazywał czterogwiazdkową kulę.

Te cztery dni spędzone na Muddzie prześladowały ją przez następny rok – myśl o ponownym znalezieniu Kul i przywołaniu Smoka spędzała jej sen z powiek przez długie miesiące. Była wtedy przekonana, że Smok spełnił jej życzenie, dał jej idealnego chłopaka, tylko ona była zbyt ślepa żeby to zauważyć. Ta obsesja sprawiła, że i tak uważana za dziwadło Bulma była postrzegana przez rówieśników za jeszcze bardziej nawiedzoną niż przedtem. Wieść o jej zaginięciu rozeszła się na cały kraj i tym bardziej nie uszło uwadze ludzi w szkole. Kiedyś w szkolnej toalecie usłyszała jak dziewczyny plotkują między sobą że pewnie próbowała się zabić albo jakiś świr ją porwał i gwałcił aż mu uciekła. I że jej się to należało. Przepłakała przez te podłe słowa wiele samotnych wieczorów, obiecując sobie, że jeszcze im wszystkim pokaże. Na zewnątrz jednak zachowywała się jeszcze bardziej nonszalancko i wyniośle niż przedtem, siłą powstrzymując się przed wykrzyczeniem tym głupim małpom jak bardzo się mylą. Jej oceny i zapał do nauki nie pogorszyły się, wciąż uwielbiała się stroić i uśmiechać i zachowywała się tak, że nikt nie domyśliłby się, że przez jej palce przesmyknęło się przeznaczone jej szczęście. Była częściej nieobecna myślami i mniej pociągało ją towarzystwo innych ludzi, ale nieuważny obserwator nie znalazłby w niej żadnej znaczącej zmiany. Poza zawistnymi nastolatkami, które miały tendencję do wyolbrzymiania każdej małej anomalii.

Jej drugi pościg za Smoczymi Kulami jednak sprawił, że jej postanowienia dotyczące Vegety z czasem straciły na mocy, by w końcu, głownie za sprawą Yamchy i cudownego odkrycia, jakim była pierwsza młodzieńcza miłość, zniknąć gdzieś w odmętach części jej mózgu odpowiedzialnej za nietrafione, zapomniane pomysły, razem z nieszczęsną maszyną do parowania skarpetek. Im więcej mijało czasu, tym mniej czasu poświęcała wspomnieniom, skupiając się na swojej świetlanej przyszłości. Potem przyszła dorosłość i pobyt na Muddzie był już tylko mglistym wspomnieniem, przywodzącym ją o cień uśmiechu. Czasami całymi miesiącami o tym nie myślała, ale wystarczyło by przerzucając kanały w telewizji natrafiła na jakiś film przyrodniczy o dżungli albo nawet poczuła słodką woń egzotycznych kwiatów stojących w lobby hotelu, w którym się zatrzymała podczas jednej z wielu konferencji naukowych, a wydarzenia sprzed prawie trzynastu lat do niej wróciły. Przez chwilę myślała wtedy co działo się teraz z tym aroganckim chłopcem i czy los obszedł się z nim równie łaskawie jak z nią. Nie trwało to jednak zwykle zbyt długo, bo najprawdopodobniej tak się nie stało i Bulma zaczynała czuć wyrzuty sumienia, że zrezygnowała z niego, wybierając łatwiejsza drogę do szczęścia.

Bywało, że ta egzotyczna, dzika planeta wracała w jej snach, inna niż ją zapamiętała – kolory były ostrzejsze, zapachy intensywniejsze. To nie było to pełne błota i robactwa miejsce, a baśniowa kraina, taka jaką prezentuje się w reklamówkach hoteli na tropikalnych wyspach – rajski klimat, światło odbijające się w błyszczących kroplach na mięsistych, wiecznie zielonych listach, śpiew ptaków i wodospady. Na Muddzie nie widziała strumienia wody szerszego niż pięć centymetrów, jednak w jej snach często pojawiał się wodospad, wpadający do krystalicznie czystej zimnej rzeki. Ta nieścisłość nie byłaby dla niej takim problemem gdyby nie fakt, że prawie za każdym razem w wodzie, tuż przy pędzącym lustrze wody stał Vegeta, uśmiechnięty tym swoim krzywym uśmiechem. Ona zaś stała na brzegu, bijąc się z myślami: wejść czy nie wejść do wody? Budziła się zawsze jeszcze zanim zdecydowała, albo gdy tylko umoczyła stopę w wodzie, spocona i zdezorientowana czemu śnią się jej takie głupoty. Szczególnie irytowało ją gdy otwierając oczy widziała twarz śpiącego obok niej Yamchy i do kompletu dziwnych uczuć dochodziło jeszcze poczucie winy. Takie sny przytrafiały się rzadko, nie częściej niż raz, dwa razy do roku, w dodatku nie działo się w nich nic zdrożnego, ale mimo to czuła się z tym źle. Ich zawartość nie była jej winą, nie ważne jak bardzo tym razem chciała wejść do wody. To przecież nie była zdrada, tak jak zdradą nie byłoby wspomnienia swojego pierwszego zauroczenia. Chyba, ona do tej pory była ze swoją pierwszą miłością. A właściwie była do pewnego burzliwego wtorku dwa miesiące wcześniej. Zerwali po raz czwarty w dwunastoletniej karierze ich związku. Może w obecnej sytuacji to nie było najmądrzejsze posuniecie, ale cierpliwość Bulmy została wyczerpana. Yamcha zniknął bez słowa na całe dwa tygodnie, a potem pojawił się jak gdyby nigdy nic, opowiadając jej o genialnych technikach walki jakie poznał u Wszechmogacego. Bez żadnego słowa przeprosin, po prostu wrócił i oczekiwał, że powita go ciepłym obiadem i rozgrzanym łóżkiem. I to nie był pierwszy raz. Wymawiał się, że robi to wszystko żeby móc ochronić ich planetę i powinna być mu wdzięczna, ale za każdym razem kiedy proponowała mu pomoc w przygotowaniu do walki, odmawiał mówiąc, że "woli stary dobry trening, i bez obrazy, ale nie ufa jej zabaweczkom". Potem całował ją w policzek i szedł trenować katy na trawniku przed domem. Nie rozumiał, ze śmierć Goku dotknęła ją równie mocno jak jego i przyjecie jej pomocy pomogłaby jej jakoś poradzić sobie z jego utratą. Czuła się bezsilna w tym oczekiwaniu na zemstę Sayian.

Przybycie brata Goku podziałało na jej pamięć stymulująco. Gdy tylko poznała Goku, zaraz skojarzyła jego dziwny wygląd z chłopakiem którego poznała rok wcześniej. Na początku zdawało się jej, że to tylko zbieg okoliczności i ci dwaj nie maja ze sobą nic wspólnego, ale z czasem, widząc co potrafi ten dzieciak, była prawie pewna, że należą do tej samej rasy. Kiedyś, gdy Goku był już większy, zapytała go, czy nigdy nie zastanawiało go skąd się wziął. Na jej delikatną sugestię, że być może nie jest człowiekiem, zareagował tylko śmiechem. Na kolejną jakiś czas później – gniewem. Mimo facjaty wesołego dziecka i pozornego niezainteresowania wszystkim, co nie było jedzeniem, walką albo zabawą, Goku musiał czuć, że jest inny niż reszta ludzi i chyba mu się to nie podobało. Poza tymi dwoma razami nigdy więcej nie poruszali tego tematu, ale Bulma była przekonana, że nie zrobiła źle, naprowadzając go na ślad jego pochodzenia. Po pojawieniu się Radditza i ujrzeniu jego statku kosmicznego, a potem tego, w którym Goku przybył na Ziemię, było już stuprocentowo pewna, że on i Vegeta pochodzili z tej samej planety, nawet jeśli on nigdy nie wspomniał jej nazwy. Radditz powiedział, że zostało ich już niewielu i Bulma nie wiedziała, czy nie wolała żeby Vegeta był jednym z tych, którzy zginęli podczas zagłady planety. Myśl o tym, że miałby przybyć na ziemię i zabić ich wszystkich... Ale pamiętała przecież, że gdy go spotkała, Vegeta nie mieszkał już na swojej rodzinnej planecie. Może nie miał nic wspólnego z Sayianami którzy mieli się zjawić na Ziemi za cztery miesiące? To była dobra myśl i jej Bulma postanowiła się trzymać.

To co ich czekało w pewnym sensie było nową przygodą. Powinna być tam z nimi i przygotowywać się do inwazji obcych, może nie fizycznie, ale logistycznie. Mieli do czynienia z znacznie bardziej zaawansowanym technicznie przeciwnikiem i na to wojownicy również powinni zwrócić uwagę, żeby nie obudzić się z ręką w nocniku. Ale jak zwykle nikt jej nie słuchał. Oni ćwiczyli nowe techniki walki, a ona siedziała w swojej eleganckiej, białej koszuli przed swoim drogim, designerskim biurkiem, w swoim przestronnym, gustownie urządzonym biurze nad stertą ważnych i nieskończenie nudnych papierów. Podniosła do ust kubek. Tęskniła za porządną przygodą, jak za starych, dobrych czasów...

- O Boże!

Wystraszona okrzykiem zza ściany, Bulma przechyliła filiżankę i wylała część jej zawartości na swoją śnieżnobiałą koszulę. Miała szczęście, że Chiyo miała zwyczaj zapominać o jej kawie i przynosić ją kiedy już prawie ostygła. Przeklinając, zerwała się z krzesła i wyciągnęła z szuflady pudełko chusteczek. Krzyk niewątpliwie należał do Chiyo Czyżby jakaś łamiąca serce tragedia w serialu? To nie byłby pierwszy raz kiedy jej sekretarka bez powodu siała panikę. Bulma nie bywała w biurze częściej niż dwa razy w tygodniu, ale zdążyła ją już kilka razy złapać ją ocieraniu spuchniętych oczu z powodu seriali, które ukradkiem oglądała na wiszącym na ścianie na przeciw jej biurka ekranie. Za każdym razem błyskawicznie przełączała z telewizji na nadawany spot prezentujący profil firmy, ale Bulma zawsze zdążyła zobaczyć mignięcie przystojnego aktora grającego w najpopularniejszej popołudniowej telenoweli. Na pytanie czemu płacze odpowiadała, że to tylko alergia i dla świętego spokoju Bulma nie drążyła tego tematu. Tym razem to było jednak przegięcie.

Osuszając się chusteczkami, Bulma wychyliła się zza drzwi gabinetu i z naganą w głosie wycedziła:

- Kto umarł tym razem, Chiyo?

Sekretarka nie odpowiedziała, z przerażeniem wpatrzona w ekran przed nią. Tak samo jak kilku innych pracowników stojących przed jej biurem, zastygłych z równie zmartwiałymi twarzami. Bulma obróciła się do telewizora i porażona, dołączyła do spiorunowanej grupki. Kanał czwarty nadawał materiał na żywo. Widok z kamery zamontowanej na helikopterze pokazywał zgliszcza ogromnego miasta, prawie doszczętnie zrównanego z ziemią. Czerwony pasek na dole ekranu mówił jednoznacznie: Rio de Janeiro zaatakowane.

- ...de Janeiro zostało całkowicie zniszczone. Władze poinformowały, że ucierpiały wszystkie części miasta, zarówno dzielnice bogaczy jak i biedoty, tak zwane fawela. Z kartonowych lepianek, wypełniających do tej pory horyzont brazylijskiej stolicy nie został nawet pył. Do ataku nie przyznała się jeszcze żadna organizacja terrorystyczna, zaś kraje będące w posiadaniu broni mogącej dokonać takich zniszczeń zdecydowanie zaprzeczyły, żeby miały coś do czynienia z atakiem. Nasi informatorzy przekazali nam, że tuż przed katastrofą nad miastem zaobserwowano niezidentyfikowany obiekt latający, jednak nikt z władz do tej pory nie potwierdził tych informacji. Skala zniszczeń...

Bulma objęła się ramionami, czując jak całe jej ciało drży.

- Zaczęło się.


Zagryzając kłykcie w irytacji, Bulma wpatrywała się w ciągnący się przed nią korek. Większość szefów w mieście tak jak ona pozwoliło dziś wyjść swoim pracownikom wcześniej. I oczywiście wszyscy rzucili się do swoich samochodów, wybierając tą samą drogę co ona. Pięknie, po prostu pięknie. Wściekła, walnęła ręką w kierownicę.

- Co się tam dzieje! Ludzie, ruszcie się!

- Hej, nie jesteś tu sama, paniusiu! - odkrzyknął kierowca starego forda stojącego na pasie obok, z pogardą w oczach lustrujący jej sportowy wóz. Bulma zignorowała go i zacisnęła ręce na kierownicy.

Samochody – poduszkowce wprowadzone na rynek przez jej ojca miały zrewolucjonizować rynek i ograniczyć korki, ale tysiące nawet szybkich i zwinnych samochodzików blokowały ulice równie skutecznie co tradycyjne auta. I nawet współtwórczyni ich sukcesu musiała tracić czas, tak jak każdy innych zjadacz chleba. Oczywiście miała swój sposoby na korki, ale obiecała sobie, tacie i dyrekcji wydziału komunikacji drogowej, że nie będzie ich stosować. Ostatni raz kiedy zastosowała ten trik, miała poważne kłopoty z prawem a gazety rozpisały się o zagrożeniach jakie stwarzali na drodze lekceważący przepisy bogacze, tym razem łamanie zasad ruchu drogowego było uzasadnione. Bulma dotknęła niewinnie wyglądającego guzika na desce rozdzielczej i wcisnęła gaz de dechy. Samochód z impetem uniósł się dwa metry do góry i uwolniona z niekończącego się łańcucha samochodów, jak szalona pognała ponad głowami innych kierowców, zostawiając za sobą korek i wykrzykujących za nią przekleństwa wkurzonych ludzi. Niech Bóg błogosławi tatusia i jego wynalazki.

Do domu dotarła w rekordowo krótkim czasie, dzięki Bogu nie natrafiając na żaden patrol policji. Zaparkowała samochód byle jak na chodniku i tak szybko jak pozwalały jej wysokie obcasy pobiegła do laboratorium, by nakazać ludziom przygotować do drogi jej jeta i wysłać do domu zbędną część załogi. Zrobiłaby to niechybnie gdyby nie drobny detal, który przykuł jej uwagę: ogromna dziura ziejąca w ścianie domu, na pierwszy rzut oka niewidoczna od frontu. Z huczącym w uszach tętnem na drżących nogach podeszła bliżej by przypatrzyć się szkodzie – ściana była po prostu rozerwana, jakby ktoś strzelił w nią bazooką. Na szczęście reszta domu wydawała się nietknięta, a konstrukcja nienaruszona - budynek był przygotowany na ewentualne wstrząsy i wybuchy dochodzące z laboratorium nieopodal.

Dziękując w duchu opatrzności, że rodzice w poprzednim tygodniu wyjechali świętować swoją trzydziestą rocznicę ślubu i nie wrócą przed czwartkiem, ostrożnie przestąpiła gruz i przez dziurę weszła do salonu. To, co tam zobaczyła sprawiło, że jej pracujące do tej pory jak oszalałe serce momentalnie stanęło. W głębi pokoju, uniesiony do góry wisiał Ando Kamhashi, kierownik laboratorium i długoletni przyjaciel jej ojca. Mimo znacznej różnicy wzrostu między nim, a trzymającym go za gardło napastnikiem, nogi sinego na twarzy Ando dyndały swobodnie w powietrzu, wykonując ostatnie, mizerne próby wyrwania się z miażdżącego mu krtań stalowego uścisku. Nieprzytomna ze strachu, Bulma jęknęła mimowolnie, rozpoznając osobę odpowiedzialną za zniszczenie jej domu i wyciskanie ostatniego tchu z płuc jej pracownika. Był prawie dwa razy szerszy w ramionach i co najmniej dziesięć centymetrów niższy niż by się tego spodziewała, ale postawa i jedyne w swoim rodzaju opierające się grawitacji włosy sprawiły, że nie musiała widzieć jego twarzy by wiedzieć, że stał przed nią ten sam chłopak z którym trzynaście lat temu pożegnała się na stacji kosmicznej Biztz II.