Teoretycznie żyję; w praktyce jednak do kilku rzeczy trzeba się przyzwyczaić.
No tak, internet jest fajny. Na telewizję i nowe motory też nie narzekam, McDonaldy z nieba mi spadały. I Nirvanę, o Nirvanę też lubię. I generalnie jakoś, mówili że początki będą ciężkie, ale mimo różnic kulturowych to właśnie z początków było najlepiej. Kiedy wszystko było takie nowe, ciekawe, warte odkrycia i pełnie nadziei.
Bo wiesz, powiem ci, że nieznane jest ciekawe tylko dlatego, że nie jest znane. Bo z czasem gdy zasmakujesz chociaż kęs tej nieznajomości, to staje się ona taką samą codziennością i standardowością co twoja dotychczasowa normalność. Bo z czasem gdy skończą ci się płyty Beatlesów i Floydów do przesłuchania i zjesz setnego z kolei cheeseburgera, zaczniesz tęsknić za tym co było. Za puszkowanym żarciem i dźwiękiem Kiss Me Goodnight, Sergeant Major.
I tak właśnie oto, gdzieś pomiędzy momentem skończenia oglądania trylogii Matrixów a rozpoczęciem Supernaturala dopadła mnie nostalgia zmieszana z depresją, która zmusiła do analizy wspomnień. Wspomnień, a przede wszystkim zmian z nimi związanych.
Pamiętam te stare uliczki; rozpoznaję walące się budynki i kilka brukowanych chodników. Ślepe zaułki, ogrodzenia, kamienice i drzewa. Cholera, już nawet pojedyncze cegły zaczynają się robić znajome i prawie rozpoznaję drogę do domu.
Lecz wtedy znów trafiam na te ruchliwe ulice Brooklynu by zgubić się w ich nieznajomym centrum.
Pamiętam swój wygląd; mizerny, przeciętny chłopak z podbitym okiem. Wiecznie walczący o honor, chociaż to nawet nie była walka, a bezrada obrona przed ciosami silniejszego przeciwnika. Wychudzone ciało, astma i nowe złamanie co chwila.
Lecz przeglądając się w lustrze nie rozpoznaję już siebie, a pierwszego superbohatera Ameryki, postrzelonego patriotę na sterydach.
Pamiętam Peggy; w razie wątpliwości czy chwilowej amnezji, zaglądam do jej zdjęcia umieszczonego w tym pieprzonym wisiorku. Jej zniekształcony przez stare radio głos każący mi zawracać statek co noc brzmi w mojej głowie. I już mam w pamięci dotyk jej ciemnych włosów czy zapach perfum.
Lecz wtedy znów wchodzę do ośrodka spokojnej starości, by ujrzeć nie ją, ale wrak człowieka.
Pamiętam go; nasze lata współpracy, przyjaźń, wzloty i upadki. Puste żarty i głębokie obietnice. Tępe paplaniny i poważne rozmowy. Pamiętam to, że on zawsze był, a i ja zawsze byłem.
Pamiętam jak spadał, jak krzyczał, jak rozprostował ramiona i umierał. Pamiętam tę nigdy niespełnioną rządzę zemsty, bo winić mogłem tylko siebie.
Ale najgorsze jest to, że pamiętam jego martwe spojrzenie tamtego dnia, gdy był ostatnim gwoździem do mojej nostalgicznej trumny. Gdy był, gdy żył, gdy mechanicznie zabijał. I wreszcie słusznie mścił się na mnie za swoją śmierć.
I dopiero teraz rozumiem, że żyję tylko teoretycznie; w praktyce jednak wolałbym być martwy.
